Żyjemy w czasach arcydzieł. To jasne dla wszystkich, którzy choćby rzucą okiem na okładki nowości wydawniczych albo spojrzą na recenzje prasowe bądź internetowe. Byłaby to znakomita wiadomość, gdyby triumfów – także na literackich szczytach – nie święciła przeciętność. Jeśli czegoś na rynku książki brak, to z pewnością umiaru. Książek wydaje się za dużo, są źle redagowane i nie zawsze dobrze tłumaczone, a w dobie self-publishingu (publikowania własnym sumptem) ukazać się może właściwie wszystko. I w dodatku wszystko może odnieść sukces komercyjny.
Problem pojawia się jednak nie wtedy, gdy na co drugiej okładce czytamy „genialne arcydzieło" bądź „najgłośniejsza powieść roku". Zresztą i nagród literackich czy – szerzej – książkowych jest tyle, że dziś już niemal wstyd którejś z nich nie dostać. Gorzej, jeśli najważniejsze z laurów przyznawane są popliteraturze, która udaje literaturę wysoką.
Niestety, taka sytuacja zdarza się coraz częściej i z pewnością sprzężenie krytyki literackiej z rynkową dynamiką wielkiej literaturze sprzyjać nie będzie. Najlepiej widać to dziś w Stanach Zjednoczonych, które – warto o tym pamiętać – dyktują warunki na światowym rynku książki i lansują najgłośniejsze bestsellery, także te z górnej półki: od Donny Tartt i Anthony'ego Doerra przez parę Europejczyków – w tym zestawieniu zdecydowanie najlepszych – Elenę Ferrante i Karla Ove Knausgaarda po Hanyę Yanagiharę i Lauren Groff.
Banał w antycznych dekoracjach
„Fatum i furia" tej ostatniej to jedna z dwóch najgłośniejszych powieści zeszłego roku w Stanach Zjednoczonych. W Polsce ukazała się niedawno. Książką zachwycał się – i nie świadczy to najlepiej o jego guście – prezydent Barack Obama (dla równowagi wcześniej polecał dobrą „Wolność" Jonathana Franzena), znalazła się ona liście bestsellerów „New York Timesa", zebrała mnóstwo pochlebnych recenzji, była powieścią roku Amazona (do jego roli na rynku książki przyjdzie nam wrócić), a ponadto znalazła się w finale bardzo prestiżowej National Book Award.
Zważywszy na pierwszą scenę „Fatum i furii", powyższa wyliczanka brzmi absolutnie niewiarygodnie. Trudno we frazach Groff nie wyczuć nieznośnego kiczu („Byli tylko ustami i dłońmi", „Pragnął czegoś bezsłownego i potężnego", „W jej wnętrzu zobaczył dobro. Ale szkło jest kruche, musiał zachować ostrożność"). Dalej jest wprawdzie lepiej, Groff rezygnuje z wzniosłego, brudnego sentymentalizmu i opowiada całkiem niezłą historię małżeństwa, które w równej mierze opiera się na miłości co na kłamstwie. Najpierw poznajemy losy związku Lotta i Mathilde Satterwhite'ów z perspektywy męża dramatopisarza, a potem z perspektywy żony, dzięki której Lotto odniósł sukces. Rzeczywistość po obu stronach lustra wygląda oczywiście zupełnie inaczej, ale to dzięki sekretom szczęście małżeńskie jest w ogóle możliwe.