Serhyj Syniuk, Krzysztof Petek. Tysiąc bochenków

Zawsze był w bibliotece. Przeczytał wszystko, co tam było. Interesował się historią. Mówił: „Przyjdą takie czasy, że Ukraina będzie Ukrainą!”. Pewnie dlatego poszedł na służbę.

Publikacja: 10.06.2022 17:00

Serhyj Syniuk, Krzysztof Petek. Tysiąc bochenków

Foto: shutterstock

Ludzie w różny sposób wychodzili z szoku, jaki przeżyli w pierwszych dniach wojny.

Ja poszedłem do pracy.

Nie było to łatwe, ponieważ z mojego domu do miejsca pracy było czterdzieści kilometrów. Autobusy przestały kursować 24 lutego. Dał się we znaki krótkotrwały kryzys paliwowy. Przewoźnicy pamiętali też o polowaniu na busy, które Rosjanie urządzili w 2014 roku na Donbasie, więc nie chcieli narażać ani pasażerów, ani siebie.

Przez kilka dni musiałem zatem polegać na przypadkowym transporcie.

Choć może się to wydawać dziwne, udało mi się bardzo szybko dotrzeć do pracy – w Bibliotece Publicznej im. Juliusza Słowackiego w Krzemieńcu. Po ciężkim dniu i trzykilometrowym spacerze do obwodnicy Wyszyńskiego przyjemnie było złapać oddech na przytulnym przystanku autobusowym. Nawet nie chciało mi się wstawać z ławki, dlatego przepuściłem kilka samochodów w kierunku Szumska. W tym czasie na pobocze zjechał biały mercedes sprinter. Wysoki, barczysty kierowca w średnim wieku wszedł do sklepu, który znajdował się przy przystanku autobusowym. Trzy minuty później wyszedł ze szklanką czegoś ciepłego i jakimś jedzeniem w papierowej torbie. Spojrzał na mnie i zaproponował:

– Jeśli wybiera się Pan do Szumska, to proszę wsiadać.

Gdy tylko otworzyłem prawe drzwi, kierowca powiedział:

– Proszę patrzeć pod nogi. Jedliśmy z kolegą śniadanie w biegu, nie było czasu, żeby posprzątać.

Na dywaniku przed fotelem pasażera leżał schludny worek foliowy. W środku tkwiły dwa tuziny główek i ogonków z wędzonych szprotek. Zdałem sobie jednak sprawę, że dla kierowcy, a może dla właściciela tego idealnie schludnego i zadbanego pojazdu te resztki śniadania, które najwyraźniej trzymał dla jakichś kotów domowych, były rażącym bałaganem, za który jest mu wstyd. Zapewniłem go, że wszystko jest w porządku, i zapytałem, czy daleko jechali z kolegą. Kierowca odpowiedział krótko:

– Do Charkowa.

– I jak tam jest?

W moim pytaniu była nie tylko uprzejmość, ale także nawyk profesjonalnego reportera, który szukał informacji z pierwszej ręki. Kierowca jednak westchnął i machnął dłonią. Wywnioskowałem z tego, że nie był jeszcze gotowy na rozmowę o tym, co widział i przeżył. (…)

Czytaj więcej

Koniec świata sklepików

Przezwyciężenie strachu i zamętu pierwszych godzin wojny

W drodze z Szumska do mojego legowiska myślałem już o przyszłym eseju o takich kierowcach. Już wtedy zrozumiałem, że nie będę w stanie milczeć. Wkrótce jednak zdałem sobie sprawę, że kierowcy byli strumykami znacznie szerszej i głębszej rzeki pomocy płynącej na front i do strefy przyfrontowej. Aby poruszać się w tym nurcie i nie pisać bzdur, konieczna była rozmowa z kimś, kto potrafiłby dostrzec cały obraz.

Poszedłem więc do Żanki.

W swoim biurze nie jest żadną Żanką, lecz Żanną Walerijewną. Kierownikiem Wydziału Organizacyjnego i Kadr Urzędu Miasta Szumska. Jest także koordynatorką Sztabu Pomocy Humanitarnej Rady Miasta.

Znam ją jednak jeszcze z czasów, kiedy była uczennicą szkoły w Szumsku i razem wystawialiśmy sztukę o Bohdanie Łepkim – klasyku literatury ukraińskiej, który, nawiasem mówiąc, został pochowany w Krakowie. Napisałem tę sztukę, a żeby nauczyciele nie biegali w poszukiwaniu odpowiedniego starszego aktora, grałem jednocześnie rolę Łepkiego. Żanna, o ile się nie mylę, była bohaterką liryczną jednego z wczesnych wierszy Bohdana. Później wielokrotnie krzyżowały się nasze drogi w Powiatowej Administracji Państwowej. A potem się okazało, że Żanna była jedną z najlepszych przyjaciółek mojej Olesi. I dlatego – znowu Żanka.

Robota w aparacie instytucji państwowej to jedna z najbardziej niewdzięcznych prac, przynajmniej w Ukrainie. Dopóki aparat działa prawidłowo, nikt tego nie zauważa. I nikt nie powie o tym miłego słowa. Tak jak DOS w starszych komputerach. Mrugają jakieś białe literki na niebieskim tle. Ale bez tych liter nie można obejrzeć kreskówki, znaleźć przepisu na YouTubie ani zagrać w „World of Tanks”. Kiedy jednak trzeba koordynować działania setek osób i dziesiątek instytucji w krytycznych momentach dla miasta, dzielnicy, kraju, okazuje się, że ci „biurokraci” potrzebni są nie tylko sobie samym. Wkład władz lokalnych w przezwyciężenie strachu i zamętu pierwszych godzin wojny, w likwidację ogromnego bałaganu pierwszych jej dni zasługuje na solidną monografię. I na równie grubą, przejmującą powieść. Jednym z największych cudów pierwszej fazy tej wojny jest natychmiastowe stworzenie bezpośrednich, poziomych powiązań między społecznościami w różnych regionach, między grupami wolontariuszy a jednostkami wojskowymi. Rosyjskie centralizowane dostawy suchych racji żywnościowych o terminie ważności sprzed pięciu lat były bladym cieniem spontanicznej, ale potężnej fali dostaw żywności do armii i na tereny przyfrontowe. W zachodniej i środkowej Ukrainie opuszczone fabryki zamieniono na zakłady spożywcze (gotowano konserwy mięsne w autoklawach), szkoły i instytucje kultury stały się małymi wytwórniami spożywczymi (moja macierzysta Biblioteka Publiczna im. Juliusza Słowackiego wysłała kilka samochodów z pierogami i drożdżówkami, podobnie uczyniły setki bibliotek i szkół), uaktywniły się biura organizacji obywatelskich i dziecięcych (szumscy harcerze „płastowcy” nie tylko wyplatali siatki maskujące dla wojska, ale także robili batoniki energetyczno-witaminowe z orzechami i bakaliami). Dużo jedzenia przynosiły też miejscowe gospodynie prosto z własnych kuchni.

Oprócz dziesiątek osób pracujących w tych improwizowanych fabrykach setki zajmowały się wyszukiwaniem i dostarczaniem surowców. Sam tak robiłem w pierwszych dniach wojny: szukałem i nosiłem kasze do konserw, orzechy do batonów, kurtki dziecięce dla przesiedleńców… A całą tę zawieruchę koordynowali i nadawali jej właściwy sens sołtysi i pracownicy urzędu miasta.

– Od początku wojny nie miałam ani jednego dnia wolnego – wyjaśnia Żanna. – Mój numer telefonu był na ukraińskim Facebooku, a rady miejskie z terenów przyfrontowych prosiły o mąkę, suche drożdże, worki z piaskiem, baterie do radioodbiorników i latarek. A ty biegasz w kółko: od kogo to wziąć, czym za to zapłacić, komu przekazać. Niektóre telefony sprawiały, że trzeba było zostawić wszystko i zająć się konkretnym problemem. Dzwonili z Charkowa, niedługo niemowlęta będą umierać z głodu w piwnicach, ponieważ w mieście nie można znaleźć mieszanek żywnościowych. Ani w aptekach, ani w magazynach. Napisali post na Facebooku. Ludzie przychodzili z pomocą, przynosili… Jedni jedzenie, inni pieniądze. Kupili, załadowali, wysłali. Wtedy piętnaście ton pojechało do Charkowa.

– I tysiąc bochenków chleba? – zapytałem, wracając myślami do rozmowy z burmistrzem.

– I tysiąc bochenków chleba. – Żanna się uśmiechnęła. – Tam piekarnie miejskie nie mogły pracować, w sklepach sprzedawano bochenek chleba za sto pięćdziesiąt hrywien. Piekarnia Szewczuka wypiekła więc tysiąc bochenków. Przywieźliśmy je i rozdaliśmy. Wtedy udało się uruchomić małe podmiejskie piekarnie, a my już nie wysyłamy do Charkowa gotowego chleba, tylko mąkę. O wiele lepiej jest piec na miejscu, niż wozić gotowy chleb przez całą Ukrainę. W trakcie pierwszego tygodnia wojny otrzymaliśmy, przetworzyliśmy i wysłaliśmy ponad siedemdziesiąt ton artykułów pierwszej potrzeby. Wniosków było znacznie więcej niż transportu. Na początku nie wszyscy kierowcy odważyli się też tam jechać. Sytuacja zmieniła się, gdy kierowcy zobaczyli, dla kogo przewożą towar, kogo ratują. Jeden z mężczyzn właśnie przyjechał z obwodu charkowskiego i od razu podstawił samochód do załadunku: „Załaduj mnie bez kolejki, ja wracam!”. Okazało się, że podczas poprzedniej wyprawy znalazł się w jakimś hangarze w środku lasu, gdzie ukryto przed nalotami kilkaset dzieci… i przez kilka dni nie mogli tam dostarczyć jedzenia. Po jednym spojrzeniu w oczy wygłodzonych, ale wdzięcznych dzieci tego kierowcy nie trzeba było już agitować ani przekonywać. Pojechali też inni. Jeździli, ryzykowali, przebijali się, uszkadzali samochody. Doszło już do jednego wypadku. Ale podejście do samochodów jest teraz inne. Przed wojną sprinter był skarbem. Dbano o niego. Teraz jest to narzędzie, materiał użytkowy. Coś pękło, wyrzucili, wymienili części i ruszyli w drogę. Nieco łatwiej było naszym kierowcom, gdy autobusy z uchodźcami wyruszyły na zachód. Zaczęli przyjmować pomoc, aby nie wracać z pustymi rękami. Przywożą dary tymi samymi sprinterami, kraftami, autobusami szkolnymi.

Naszą rozmowę przerywa dzwonek telefonu. Żanna w trzech krótkich zdaniach wyjaśnia, gdzie należy odebrać towar i komu go załadować. Potem znów odwraca się do mnie.

– Teraz jest trochę mniej biegania, a więcej pisania. Pomoc jest bardziej monitorowana i kontrolowana. Może to jest właściwe rozwiązanie. Nadal istnieją łajdacy, którzy widzą w tej sytuacji okazję do wzbogacenia się. Ponadto pomocy teraz jest mniej. Częściowo dlatego, że „wojna weszła w granice” i obecnie żywność trafia do wojska i osób poszkodowanych w walkach oficjalnymi kanałami. A częściowo dlatego, że ludzie już rozdali wszystkie zapasy. Teraz redystrybucję należy zamienić na produkcję.

Żegnamy się.

Czytaj więcej

Nicholas D. Kristof, Sheryl Wudunn. Przebudzenie z amerykańskiego snu

Zasiać i zasadzić rośliny dla całej Ukrainy

W drodze do wioski widzę, jak Szumszczyzna naprawdę przestawia się na masową produkcję najbardziej niezbędnych w warunkach wojennych produktów rolnych. W miejscu, gdzie kiedyś rosły egzotyczne krzewy jagodowe, ciągniki traktorowe krzątają się i tłuką, przygotowując teren pod uprawę ziemniaków. Gospodarze z kosiarkami karczują zaniedbane ogródki warzywne pod orkę. Rok temu większość mieszkańców tego rejonu – a jeszcze bardziej ich krewni, którzy latem przyjeżdżali z dużych miast – uważała, że nie trzeba już zakładać ogródków warzywnych, bo taniej i wygodniej jest kupić wszystko w supermarkecie. Teraz te skrawki ziemi znów trafiają pod pług, bo właściciele i gospodynie zdają sobie sprawę, że w tym roku muszą zasiać i zasadzić rośliny nie tylko dla siebie, ale i dla całej Ukrainy.

Duże przedsiębiorstwa rolne również pilnie zmieniają swoje plany upraw. Wcześniej koncentrowano się wyłącznie na dochodowych uprawach eksportowych. Teraz zostały one wyparte. Dodano grykę, buraki cukrowe i ziemniaki, które są niepotrzebne w Europie, ale strategiczne dla Ukrainy.

Na prośbę mojej mamy uprawiałem jej działkę pod ziemniaki. Oczyszczam z zielonego buszu mój teren o powierzchni czterech arów. Nic na to nie poradzimy – choć ziemniaki są najwolniejszą, to jednocześnie najbardziej wydajną rośliną uprawną na południowym Wołyniu.

Pewnej nocy obudziło mnie głośne wycie wysokoobrotowych diesli. Długi konwój ciężkiego sprzętu przetaczał się drogą pod moimi oknami. Nie były to jednak czołgi. Na pola wyjechały ciągniki i opryskiwacze. Do nawożenia i ochrony upraw pszenicy ozimej przed szkodnikami i chorobami.

Szumszczyzna da Ukrainie znacznie więcej niż tysiąc bochenków chleba! (…)

Czytaj więcej

Młoda Polska u psychiatry

Niebo było jasnoniebieskie, jakby umyte

Suraż jest drugą pod względem liczby mieszkańców miejscowością w gminie Szum. Wieś liczy około tysiąca pięciuset mieszkańców. Jak na zachodnią Ukrainę, z dużą liczbą małych miejscowości, półtora tysiąca mieszkańców to całkiem sporo.

Szumsk i Suraż są połączone drugą co do ważności arterią komunikacyjną w obwodzie wolskim – autostradą P-26.

Codziennie setki ludzi korzystają z tej szosy, podróżując z Suraża do Szumska: aby uczyć się w szkołach średnich i zawodowych, pracować i kupować towary.

Ale tego marcowego dnia było inaczej.

To z Szumska do Suraża przyjechały setki ludzi. (…)

Specjalny pojazd z ciałem żołnierza Gwardii Narodowej Ukrainy Iwana Anina przybył na Szumszczyznę przed południem 19 marca. Nawiasem mówiąc, w dzisiejszych ukraińskich strukturach siłowych „żołnierz” to nie tylko ogólna nazwa wszystkich wojskowych, jak to było w czasach sowieckich, ale też całkiem konkretny stopień wojskowy. Odpowiada to polskiemu szeregowemu.

Mówi się, że nad ranem sen człowieka jest najmocniejszy i najsłodszy. Jednak mieszkańcy Szumska nie spali. Setki ludzi wyszły do południowego wjazdu do miasta i uklękły ze świecami w rękach. Oddali ostatni hołd swojemu obrońcy.

Na pogrzeb przyszło jeszcze więcej osób. Za trumną, obok krewnych i nauczycieli, mieszkańców wsi i przyjaciół z dzieciństwa Iwana Anina, szli także ci, którzy go nie znali za życia.

Pożegnanie żołnierza odbyło się w kościele Narodzenia Matki Bożej na ulicy Gorod. (…)

Nabożeństwo żałobne odprawił biskup tarnopolski i krzemieniecki Kościoła Prawosławnego Ukrainy – Nestor. Towarzyszyli mu księża z diecezji. Biskup odprowadził trumnę na cmentarz wiejski, gdzie dopełnił ceremonii pogrzebowej.

Procesja była milcząca. Gdyby zlecono mi wybór ścieżki dźwiękowej do filmu z tej procesji, bez wahania zaproponowałbym nokturn trzynasty (c-moll) Chopina. Ta sama wściekła determinacja prześwitywała przez cichy smutek. Nie było krzyków i wrzasków, tak zwyczajnych na rzadkich pogrzebach młodych ludzi. Iwan Anin miał dopiero dwadzieścia trzy lata. Kobiety płakały cicho, bez szlochów i łkania. Rozumiały, że krzyki są niestosowne na pogrzebie młodzieńca, który spełnił swój obowiązek jako żołnierz i mężczyzna.

Rówieśnicy zmarłego zaciskali usta i pięści. Starsi, osiadli gospodarze mówili krótko, że w tym roku trzeba będzie więcej posiać i zasadzić, bo zachodnie obwody muszą zasilić Ukrainę. I że uprawy trzeba będzie chronić przed dywersantami, a zbiory przed szabrownikami. I o szóstym już zabitym sowieckim generale – dowódcy Ósmej Armii, generale poruczniku Andrieju Mordwiczowie. I o kolejnym niepowodzeniu rosyjskich armii nacierających na Kijów.

Iwan Anin zginął podczas obrony Kijowa. Odpierał ataki agresora, który próbował okrążyć stolicę Ukrainy od zachodu. W jednym z tych szybkich i zaciekłych bojów, w których liczy się każda sekunda i każdy metr terytorium, gdzie szybkie i zwrotne pojazdy kołowe są na wagę złota, Iwan Anin, strzelec wozu pancernego w dywizji przeciwlotniczej ukraińskiej Gwardii Narodowej, odniósł rany, od których zmarł.

Miejscowi przekazali przybyszom, że Iwan nie mieszkał w Surażu od dawna. Jego matka przeniosła się do wioski z sąsiedniej Wołożewki po rozwodzie z mężem. Kobiecie i dzieciom w osiedleniu się pomogli jej bracia, rolnicy. Wygląda na to, że Iwan Anin również zamierzał związać swoje życie z rolnictwem. Po ukończeniu szkoły wstąpił do szkoły zawodowej w Szumsku. Ale w czasie studiów interesował się nie tylko traktorami i siewnikami. Olha Jewsiukowa, która w czasie studiów Iwana Anina kierowała biblioteką szkolną, wspomina:

– Zawsze był w bibliotece. Przeczytał wszystko, co tam było. Interesował się historią. Mówił: „Przyjdą takie czasy, że Ukraina będzie Ukrainą!”. Pewnie dlatego poszedł na służbę. I to było w jego sercu…

A potem był cmentarz.

I ostatnia część nabożeństwa.

I skąpe, stosowne, męskie słowa burmistrza miasta i komisarza wojskowego.

I lekkie stukanie wieka o krawędź trumny.

I jedyny krzyk matki w ciągu całego dnia: „Nie zamykajcie! Oddajcie mi go!”.

I salwa honorowa.

I hymn narodowy śpiewany przez orkiestrę wojskową.

I flaga narodowa z trumny syna, którą matka przycisnęła do serca.

Gdybym mógł, to właśnie to zdjęcie powiesiłbym w biurach wszystkich „głęboko zaniepokojonych” europejskich biurokratów.

Niebo nad cmentarzem w Surażu było jasnoniebieskie, jakby umyte. Ktoś przypomniał sobie, że 19 marca bociany wracają na Wołyń. Wołyniacy uważają te ptaki za symbol płodności i pokoju.

Do skupionego w ciszy cmentarza dobiegało natarczywe dudnienie traktora. Mały czerwony T-25 przygotowywał teren pod uprawę ziemniaków. Mieszkańcy Suraża wcześnie sadzą ziemniaki, aby nie tracić wilgoci ze śniegu, co daje nadzieję na dobre zbiory na tutejszych piaszczystych glebach.

A tegoroczne zbiory powinny być dobre.

W końcu może się okazać, że zachodnie regiony będą musiały wyżywić całą Ukrainę.

Albo udzielić schronienia wielu Ukraińcom.

Fragment książki Serhyja Syniuka i Krzysztofa Petka „Tysiąc bochenków. Zapiski z zaplecza wojny” w przekładzie Julii Makszajewej, która ukaże się 15 czerwca nakładem wydawnictwa Bukowy Las

Tytuł i śródtytuły pochodzą od redakcji

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą