A ja co wieczór staję przed wyzwaniem, któremu nie potrafię sprostać. Jak wytłumaczyć dzieciom, co tak naprawdę się zmieniło? Jak, nie okłamując ich ani siebie, nazwać nie tylko to, co się wydarzyło, co ma miejsce w tej chwili, ale też to wszystko, czego jeszcze nie widać; świata, który nadciąga? O czym krzyczą ci wszyscy ludzie za oknem, przed czym odgradzają metalowe barierki? I nie chodzi już nawet o to, jak bardzo pozbawionym treści słowem jest w uszach dzieci urodzonych pod sam koniec końca historii „wojna". Ale też bezsilność, którą czuję wobec nich, potrafi być trzeźwiąca. Jest w niej chyba więcej treści niż we wszystkich emocjonalnych wpisach w mediach społecznościowych, sprawozdaniach z frontu, doniesieniach o kolejnych spadających na Rosję sankcjach czy na Ukrainę pociskach. Nie było jeszcze chyba nigdy wojny spowitej tak gęstą mgłą. W epoce Twittera i telewizji informacyjnych każdy jest na froncie. I mało kto rozumie cokolwiek z tego, co się dzieje.