Reklama

Nie obrażajcie się na kapitalizm

Świat naprawiają lepiej wykształceni, mądrzejsi i bardziej kreatywni. A to domena społeczeństw zasobnych. Więc nie obrażajmy się na kapitalizm.

Aktualizacja: 18.02.2022 11:04 Publikacja: 18.02.2022 10:00

Zmienimy przyzwyczajenia? Zrealizujemy ideę zero waste, wesprzemy – tam gdzie trzeba – produkcję dób

Zmienimy przyzwyczajenia? Zrealizujemy ideę zero waste, wesprzemy – tam gdzie trzeba – produkcję dóbr, myśląc równocześnie o ich utylizacji? Wybudujemy inteligentne miasta?

Foto: shutterstock

Czy aby na pewno zdajemy sobie sprawę, że większość powszechnych przekonań o tym, że współczesny model świata musi doprowadzić do dramatycznego końca, nagłej śmierci planety, katastrofy ekologicznej, demograficznej, kosmicznej, nuklearnej i wszystkich innych, to odległe echo poglądów Thomasa Roberta Malthusa (1766–1834)? Anglikański pastor, demograf i ekonomista już pod koniec XVIII wieku wieścił, że postępujące przeludnienie musi nieuchronnie doprowadzić ludzkość do katastrofy. Chodziło mu w pierwszej kolejności o żywność. Oto bowiem, zdaniem Malthusa, ludzka populacja przyrasta tak szybko, że przy stałym zasobie ziemi ornej konieczność wyżywienia coraz liczniejszej liczby ludzi musi nieuchronnie doprowadzić do degradacji gruntów i coraz słabszej5 efektywności rolnictwa. Efektem będą nędza i głód w Wielkiej Brytanii (tam Malthus prowadził badania) oraz wszędzie dookoła, a jedyną nadzieją na przetrwanie cywilizacji i barierą przed powrotem do stanu barbarii jest kontrola płodności.

Pastor Malthus protestował również przeciw jakimkolwiek publicznym formom pomocy ubogim, bo to jego zdaniem tylko potęguje ryzyko przeludnienia, przybliżając rychłą katastrofę. Napisane przez niego dzieła dały mu pierwszą w Wielkiej Brytanii katedrę profesora ekonomii politycznej, ale w jeszcze większy sposób wpłynęły na myśl imperialną królestwa. Skoro ziemi do wyżywienia Anglików ma zabraknąć, to nie ma alternatywy dla kolonializmu. Kolonizować trzeba świat od wschodu po zachód, by słońce w imperium nigdy nie gasło.

W tym sensie myśl opętanego liczbami pastora legła u podstaw dramatu milionów mieszkańców kolonii o różnym kolorze skóry, eksploatowanych przez Brytyjczyków na całym świecie. I milionów własnych robotników rolnych i fabrycznych, którym państwo zaczęło świadczyć jakąkolwiek pomoc dopiero 100 lat po Malthusie. Opętanego liczbami? Czyżby tylko? A może fakt, że był pastorem, miał tu też znaczenie? Może z obłędnymi liczbami jedną melodię zagrała chrześcijańska eschatologia, która od niemal 2 tys. lat wieściła wyznawcom Chrystusa koniec świata i sąd ostateczny? Bez wątpienia można sobie wyobrazić, że takie było pierwotne źródło refleksji pastora Thomasa Roberta Malthusa, który głowił się po prostu, jak tę wizję opowiedzieć językiem nowożytnej ekonomii.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Dzień z królem

Śmierdząca apokalipsa

Maltuzjanizm przeorał naszą cywilizację równie głęboko jak marksizm. Tak jak trudno wybić ludziom z głowy, że wartość dodana z ludzkiej pracy to nie „wyzysk" człowieka przez człowieka, tylko generowanie bogactwa narodów i całej ludzkości, tak trudno przekonać, że wzrost demografii, czyli zarazem zwiększenie konsumpcji, niekoniecznie musi oznaczać zwiększanie skali przeżerania zasobów, ale ich mnożenie. Najprostszymi słowy: człowiek nie jest zwierzęciem, które przemienia strawę w nawóz, ale jako istota obdarzona wyobraźnią, inteligencją i kompetencją wymyśla, jak lepiej wykorzystać to, czym jako gatunek dysponuje.

Reklama
Reklama

Dziwne, że na to nie wpadł pastor Malthus. Przecież ludzkość w jego czasach nawet w dziedzinie rolnictwa znała już trójpolówkę i stosowanie nawozów, to były wręcz początki technicyzacji rolnictwa. A jednak nie potrafił wyobrazić sobie, że ze znaczną częścią ograniczeń, jakie znał, może poradzić sobie technologia. I skala.

Zacznijmy od technologii. Jak głęboko siedział maltuzjanizm w ludzkich głowach, świadczy pewna światowa debata o tragicznych skutkach dla ludzkości, dotycząca miejskiego transportu konnego, jaka przeszła przez najpoważniejsze dzienniki w końcu XIX wieku. Wielkie tytuły ścigały się w wyliczeniach, jak to szybko, ze względu na zwiększającą się liczbę przejazdów, wielkie stolice Zachodu utoną w końskim nawozie. Przy tym tempie – głosił londyński „Times" w 1894 r. – za 50 lat stolica Anglii zostanie pokryta trzymetrową warstwą kału. W Paryżu miało to wydarzyć się w tym samym czasie, ale taki na przykład Nowy Jork – zdaniem mieszkających w nim statystyków – miał się stać amerykańskimi guano-Pompejami dokładnie w roku 1930.

Podobnie z rozwojem kolei i żaglowcami. Przy takim zapotrzebowaniu na fracht i pokłady kolejowe, jak w roku 1848, w ciągu 100 lat miały zniknąć w Europie wszystkie lasy. Istnieją, jak wiemy, do dziś. Nowy Jork nie utonął w końskich odchodach (w Central Parku dorożki wożą turystów po dziś dzień), Paryż również, a w Londynie koń służy już tylko policyjnym patrolom. Na dodatek we wszystkich tych trzech miastach jako w pierwszych na świecie wybudowano metro i wprowadzono masowy ruch samochodowy. Cień „śmierdzącej apokalipsy" odszedł w sferę anegdoty. Ale czy to oznacza definitywne pożegnanie się z wizją pastora Thomasa Roberta Malthusa? Nie całkiem. Przyjrzyjmy się kilku zjawiskom.

A jednak głód

Dzisiejsze czasy dostarczają jednak licznych dowodów, że katastroficzne wizje Malthusa nie są całkiem bez sensu. Zacznijmy od klasycznej, maltuzjańskiej korelacji między demografią a możliwościami wyżywienia ludzkiej populacji. Generalnie, w skali planety, radzimy z tym sobie całkiem nieźle. Ale nie wszędzie, bo są na świecie miejsca systemowego głodu i każdy może je wymienić bez dłuższego zastanowienia.

By trzymać się faktów, według opublikowanego w 2019 r. raportu „State of Food Security and Nutrition in the World" (firmuje go min. FAO i UNICEF) głód cierpiało wtedy na świecie niemal 690 mln ludzi. Co więcej, prognozy były jeszcze bardziej dramatyczne. Zdaniem ekspertów pandemia tylko nasila zjawisko głodu. Poprzez naruszenie łańcuchów dostaw wstrzymuje redystrybucję żywności w skali globalnej i zostawia kolejne miliony ludzi bez pomocy. Nie ma zaktualizowanych badań, ale szacuje się, że ryzyko pogorszenia sytuacji życiowej w efekcie Covid-19 mogło i może dotknąć kolejnych 120–150 mln ludzi.

Sytuacja ostatnich lat w „sferze głodu" to niepokojące echo przeszłości. Bo jakiś czas temu świat uwierzył w antymaltuzjanizm, wizję nadchodzącej epoki wiecznego dobrobytu. To ekonomiczny optymizm przypominający polityczne diagnozy Francisa Fukuyamy; oto nadchodzi koniec historii, dalej już będzie tylko dobrze. Ano nie. Malejąca na przełomie wieków liczba głodujących nagle, w 2014 r., zaczęła rosnąć. W latach 2014–2019 powiększyła się o 60 mln. Zmieniła się też alokacja sfer głodu. Geografię odmieniły przede wszystkim coraz lepsze dane z Chin i coraz gorsze z Afryki. Tam pogarszający się klimat i wojny niszczą pasterstwo, rolnictwo i wpychają kolejne miliony w sferę skrajnego ubóstwa. Szacuje się, że najwięcej niedożywionych mieszka w Azji (381 mln), Afryce (250 mln), Ameryce Łacińskiej i na Karaibach (48 mln). Jeśli jednak obecny trend się utrzyma, w 2030 r. Afryka będzie samodzielnym liderem, domem dla ponad połowy wszystkich niedożywionych ludzi na świecie.

Reklama
Reklama

Jednym z krajów najbardziej dotkniętych skutkami pandemii jest Niger. Sytuacja dzieci jest tam dramatyczna. W 2019 r. szacowano, że na granicy życia i śmierci jest 380 tys. najmłodszych. Kryzys wywołany pandemią mógł spowodować wzrost tej liczby nawet o 30 proc.

Osobną prócz głodu kwestią jest niezdrowa dieta i jej efekt w postaci niedożywienia. O ile zakłada się, że minimum egzystencji dla jednej osoby to koszt 1,9 dolara dziennie, zdrowa dieta (bogatsza niż oparta tylko na skrobi) jest pięciokrotnie droższa. Najnowsze szacunki mówią, że aż 3 mld ludzi nie może sobie pozwolić na zdrową dietę. W Afryce Subsaharyjskiej i Azji Południowej jest tak w przypadku 57 proc. populacji. Według raportu w 2019 r. 191 mln dzieci poniżej piątego roku życia było zbyt chudych lub zbyt niskich jak na swój wiek, co często wiąże się z niedożywieniem.

Jednocześnie ta sama FAO podaje, że w pierwszych dwóch dekadach XXI wieku wartość dodana światowej produkcji żywności (rolnictwo, gospodarka leśna, rybołówstwo) wzrosła o 73 proc. Jednak, jak widać, nawet tak gwałtowny skok nie rozwiązał problemu. Wyzwania wciąż są gigantyczne. Skoro (znowu wg FAO) ze względu na kurczące się światowe zasoby gruntów, wzrost populacji i odchodzenie ludzi z sektora rolnictwa do 2050 r. musimy osiągnąć ten sam cel, to spytam: jak tego dokonać bez szerszego stosowania technologii i turbokapitalizmu? Jak inaczej zwiększyć wsparcie dla najbardziej potrzebujących? I czy zaraz nie będziemy nimi my sami?

Inwazja śmieci

Czas na pierwsze prywatne wspomnienie. Lato 2018, nieco ponad rok przed ogłoszeniem pandemii, która wybiła z głowy wszelkie dalekie wyprawy. Maleńka, ale wciąż dzika wyspa Koh-Rong w Zatoce Syjamskiej. Niezbyt daleko od kambodżańskiego portu Sihanoukville, z którego płynie się tu najpierw szybką motorówką, a potem prymitywną łodzią z silnikiem diesla, której załogę stanowią dwaj lokalni nastolatkowie. Lato, więc pora monsunów.

W głębi lądu, w stolicy czy w Siem Reap mniej dokuczliwa, od czasu do czasu lunie odświeżający deszcz, ale na wyspach to koszmar. Ulewa, a z nią chłód i burza, przychodzi kilka razy dziennie. Dopiero się ułożysz na leżaku, a już musisz zmykać, bo opalanie się w czasie ataku złej pogody to absurd.

Łatwiej pospacerować po plaży. Tym bardziej że wyspa rzekomo dziewicza. Nie ma dróg, samochodów, za transport służą tylko (prócz kilku rowerów) łodzie motorowe. Poszedłem więc na pierwszy spacer po złotej plaży i od razu szok; ledwie opuściłem leżący od strony otwartego morza teren hotelowy, od razu zostałem zaatakowany przez góry śmieci. Przy hotelu je sprzątają, ale dalej, gdzie nikt się tym nie interesuje, na plaży zalegają tony odpadów. Plastik, butelki, worki, pudełka, fragmenty mebli, sedesy (niektóre w całkiem niezłym stanie), resztki garderoby. Setki metrów kwadratowych tworzyw sztucznych, z którymi nie poradziło sobie morze ani pogoda.

Reklama
Reklama

To lata pracy fal, które wyrzucają na brzeg wszystko, czego pozbywają się ludzie na tym popularnym akwenie. Natychmiast przypomniały mi się saharyjskie miasteczka zaśmiecone plastikowymi torbami. Odwiedzając je, łapałem się na refleksji, że tamtejsza ludność po prostu nie zauważyła ważnej zmiany cywilizacyjnej, jaką było wprowadzenie do powszechnego użycia tworzyw sztucznych. Wyrzuca się je za płot, jak niegdyś wyrzucano odpady organiczne. Tyle że nie rozkładają się jak tamte.

Azjaci mają ten sam problem, a za piaski pustyni służy im ocean. Azjaci! Gdybyż tylko oni. Niestety, my wszyscy. Jesteśmy totalnymi, gigantycznymi i krótkowzrocznymi producentami odpadów z tworzyw sztucznych, które mogą nas zwyczajnie, po maltuzjańsku zabić. Raport fundacji Ellen MacArthur i firmy McKinsey przewiduje, że w 2050 r. masa plastikowych odpadów w oceanach przewyższy łączną masę pływających w nich ryb. Szacuje się, że od 1950 r. powstało 9,2 mld ton materiałów z tworzyw sztucznych, z czego przetworzono zaledwie 9 proc., 12 proc. spalono, a 79 proc. trafiło na wysypiska śmieci i do środowiska – takie dane opublikowali w 2017 r. naukowcy z trzech amerykańskich uczelni i organizacji Sea Education Association w Woods Hole. Jeśli produkcja utrzyma się na dotychczasowym poziomie, to do 2050 r. w środowisku i na wysypiskach będzie zalegać ponad 13 mld ton plastikowych odpadów.

By domknąć wizję nadciągającej morskiej apokalipsy, warto przypomnieć o tzw. wielkiej pacyficznej plamie śmieci. To dryfujące między Kalifornią i Hawajami 3,5 mln ton plastiku. Sztuczna „wyspa", rozciągająca się (według różnych źródeł) na obszarze od 700 tys. do 3,4 mln kilometrów kwadratowych, realnie grozi życiu biologicznemu mórz i oceanów. A nie jest jedyna.

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Czy ktoś ma tyle odwagi co Balcerowicz?

Jedzenie na śmietniku

Z jednej strony samobójcza skłonność człowieka do faszerowania wielorybów, ryb, skorupiaków, fok, w końcu samych siebie plastikiem. Z drugiej – rosnące zagrożenie setek milionów ludzi głodem. Przerażającym, śmiertelnym, zabójczym. Intelektualny raj dla maltuzjanisty, który wykrzyczy: a nie mówiłem! Zmierzamy do samozagłady. A poprze go darwinista: reguły demografii są bezwzględne, ludzkość nie może przyrastać w nieskończoność, część populacji musi tak czy inaczej umrzeć.

Reklama
Reklama

Ale z drugiej strony – to już moja refleksja – jednostki o nieco większej dawce wszczepionej pod skórę empatii: jak patrzeć na głodową śmierć małych dzieci? Czy nie jest aby naszym obowiązkiem skupienie się na zrównoważonym rozwoju i wszystkim, co znaczy? A co znaczy? Inny obrazek sprzed lat kilku. Wieczorny Algier, stolica największego kraju Afryki i największej w tym regionie piaskownicy, którą jest Sahara. Dawna stolica śródziemnomorskich piratów, lekko ospała za dnia, ożywa wieczorem. Wtedy kwitnie handel, ulice roją się tysiącami ludzi, wre życie towarzyskie i kulinarne. Zwłaszcza widać to ożywienie w okresie ramadanu, kiedy za dnia nie wolno niemal nic.

Podziwiałem tysiące młodych chłopaków w nażelowanych włosach, pachnących intensywnie podróbkami perfum Armaniego. Czyste T-shirty, modne trampki, dżinsy. „To zwykle bezrobotni" – mówi mój przyjaciel, polski ambasador. Dla tych ludzi nie ma tu pracy. Socjalizm. Rządy wojskowych. Systemowa korupcja. Wszyscy marzą, żeby wyjechać do wyśnionej i znienawidzonej zarazem Francji.

A potem algierski poranek. To, co przyciąga mój wzrok, kiedy jedziemy przez centrum miasta, to tysiące rozrzuconych bagietek. W śmietnikach, na ulicach, koło knajp. Leżą tego tony. „Skąd to?" – pytam. „A nic" – odpowiada gospodarz. „Państwo dopłaca do chleba, jest tego dużo, więc ludzie nie szanują. Do kosza i już".

Zastanawiające jest to marnowanie żywności w ubogim afrykańskim Algierze. I wszędzie indziej. Zwłaszcza jeśli się pomyśli o milionach głodujących. Czyżby to dowód upośledzenia homo sapiens? Kolejny dowód na słuszność tez maltuzjanistów, że tak fatalnie organizujemy konsumpcję, iż wyścig demografii z możliwościami wyżywienia musi być z góry przegrany? Niestety, zjawisko marnotrawienia jedzenia ma wciąż gigantyczną skalę. Według raportu ONZ z 2021 r. marnujemy rocznie 1,3 mld ton żywności na całym świecie. To jedna trzecia jej produkcji na Ziemi. Średnio na każdą osobę przypada 74 kg wyrzucanych produktów spożywczych rocznie. Winne są fatalne przyzwyczajenia indywidualnego konsumenta (60 proc.), ale także instytucje żywienia zbiorowego, bary, restauracje, hurtownie i sklepy, które zbyt łatwo i szybko uznają niezjedzoną czy niesprzedaną żywność za stratę. Najlepszym dowodem na to jest fakt, że w czasie lockdownu w Wielkiej Brytanii ilość wyrzucanego jedzenia zmniejszyła się mniej więcej o jedną piątą tylko dzięki temu, że więcej osób przygotowywało posiłki w domu.

W Polsce co sekundę do kosza trafiają 92 kg żywności, co stanowi odpowiednik 184 bochenków chleba. Rocznie w Polsce marnujemy około 5 mln ton żywności, a w dziedzinie umiejętności zagospodarowywania tej „nadwyżki" nasze postępy są nikłe. Maltuzjanista zacierałby z satysfakcji ręce.

Reklama
Reklama

Zero waste

Świadomie nie piszę w tym szkicu o innych zagrożeniach planety, jak jej zanieczyszczenie, efekt cieplarniany, wizja katastrofy nuklearnej, skupiając uwagę na tym, co było treścią szeroko rozumianej diagnozy maltuzjańskiej, a więc relacja między demografią i konsumpcją. Jako ludzkość rośniemy jak nigdy w historii. Już za dwie–trzy dekady będzie nas 9 mld. Całą tę populację trzeba wyżywić.

I to w sposób bardziej zrównoważony niż dziś. Jeśli się tego nie nauczymy, bogatsze tereny globu doświadczą tąpnięć związanych z niekontrolowaną migracją, niespodziewanymi konfliktami, epidemiami głodu i chorób, wojnami domowymi etc.

Innymi słowy maltuzjańskie ryzyko nędzy, ubóstwa i upadku gatunku zasadniczo wzrośnie. Co należy zrobić? Więcej i mądrzej produkować tam, gdzie są największe deficyty, ograniczyć marnowanie dóbr konsumenckich poprzez ich lepsze wykorzystanie i zmniejszyć produkcję odpadów. Ta triada w jakiś rozsądny chyba sposób opisuje cykl, przed którego udoskonaleniem stoi ludzkość. Czy dostatecznie jasno to widzimy i wyciągamy stosowne wnioski? Jak widać – dotąd nie, ale krążą już na niebie jaskółki zwiastujące zmianę myślenia.

Przebudzeniem po pełnej optymizmu epoce radosnego, powojennego kapitalizmu był bez wątpienia raport Klubu Rzymskiego z 1972 r. „Granice wzrostu". Przypomniał niemal słowo w słowo XVIII-wieczną diagnozę pastora Thomasa Roberta Malthusa: „Jeśli obecne trendy wzrostowe światowej populacji, industrializacji, zanieczyszczenia, produkcji żywności i zużycia zasobów zostaną utrzymane, to w ciągu najbliższych stu lat osiągnięte zostaną granice wzrostu tej planety. Najbardziej prawdopodobnym skutkiem będzie raczej gwałtowny i niekontrolowany spadek zarówno liczebności populacji, jak i produkcji przemysłowej". Oczywiście, autorzy raportu mieli większą wiedzę od praszczura, lepsze instrumentarium analityczne i brali pod uwagę więcej czynników niż sam tylko wskaźnik demografii. Niemniej sposób projekcji przyszłości był bardzo podobny.

Dziś wiemy, że przewidywane przez nich daty i deficyty się nie sprawdziły, ale ta – jak na owe czasy kompetentna i przekonująca – diagnoza uruchomiła wielką falę działań mających na celu uratowanie cywilizacji, a z nią planety, przed samozagładą. Nie sposób w tak krótkim tekście wymienić wszystkich inicjatyw. Dość wspomnieć o jednej z ważniejszych, która wyewoluowała z prywatnej firmy w kalifornijskim Oakland i weszła do aksjologii współczesnego świata, stając się wręcz stylem życia. To idea zero waste, czyli „żadnych odpadów". Ojcem projektu był Amerykanin, chemik dr Paul Palmer, a dziećmi kolejno: jego firma, potem instytut, indywidualni ambasadorzy, na koniec zinstytucjonalizowane światowe forum debaty o tym, by odpady ograniczyć do zera, w całości przekształcając je w zasoby.

Reklama
Reklama

Czy to w ogóle możliwe

Co ciekawe, ruch zero waste nie walczy z kapitalizmem. Jego liderzy uważają wręcz, że to jedyny system, w którym można przeprowadzić efektywny proces przemiany odpadów w zasoby. Tylko ten system w dostateczny sposób instrumentalizuje bowiem indywidualny i zbiorowy wysiłek, daje przestrzeń kreatywności i innowacjom, zwraca uwagę na harmonijnie kształtowany dobrostan jednostki i jej środowiska.

Czy to tylko ideologia? Otóż nie. Zero waste to praktyka, choćby w Kalifornii, w której konkretne założenia polityki ograniczania odpadów wprowadzono już w 2001 r. Miejskim liderem tego stanu na mapie zero waste oraz całej Ameryki jest San Francisco, najczystsze miasto USA, gdzie w ciągu kilku lat odpady zredukowano o 80 proc.

Jeszcze ambitniejszy cel postawiło sobie japońskie Kamikatsu. Ojcowie miasta zapowiedzieli, że do 2020 r. w ogóle przestanie się tam produkować odpady. Kamikatsu do projektu zero waste przystąpiło w 2003 r. Początkowo wprowadzono obowiązek segregacji odpadów tylko na dziewięć kategorii, następnie rozszerzono listę do blisko 40 frakcji. Mieszkańcy zanoszą śmieci do stacji odpadów, gdzie znajdują się pojemniki służące do segregacji, np. osobne na zużyty olej spożywczy, tkaniny, koce i dywany czy nawet na pałeczki jednorazowe. Dodatkowo każdy mieszkaniec ma obowiązek kompostowania odpadów organicznych.

Znaną popularyzatorką ruchu zero waste jest zamieszkała w Kalifornii Francuzka Bea Johnson, która przez rok w czteroosobowej rodzinie zredukowała objętość powstających odpadów do jednego słoika. Stopniową rezygnację z zakupów, które generują śmieci, oraz sposoby na ponowne wykorzystywanie odpadów opisała w książce „Pokochaj swój dom", której podtytuł brzmi: „Zero Waste Home, czyli jak pozbyć się śmieci, a w zamian zyskać szczęście, pieniądze i czas". Książkę przetłumaczono na niemal 20 języków.

Dzisiaj koncepcja zero waste jest standardem dla wielu lokalnych, krajowych i międzynarodowych organizacji. W Australii pierwsze stanowe zakazy używania niedegradowanych plastikowych toreb wprowadzono już w 2009 r. Dziś nie obowiązują tylko w stanie Nowa Południowa Walia. Zastępuje się je torbami wielokrotnego użytku. W samym Queensland zakaz wprowadzony 1 lipca 2018 r. pozwolił wyeliminować aż 1,5 mld foliowych torebek. Dzięki temu Australia w trzy miesiące ograniczyła zużycie plastikowych toreb jednorazowych o 80 proc.

W większości zamożniejszych krajów obowiązują reguły polityki odpadowej dla firm EPR (Extended Producer Responsibility), kontrolujące cały cykl życia produktu, od jego wytworzenia po utylizację. Coraz częstsze jest też ustawodawstwo dbające o zmniejszenie ilości odpadów do minimum. Szczególnie cieszy, że zawitało do Polski, redukując (jeszcze nie rozwiązując od końca) problem segregacji śmieci, plastikowych toreb, opakowań czy zużytego sprzętu AGD. Jeszcze bardziej cieszą innowacje prywatnych firm, jak InPostu, który całkiem niedawno zdecydował się stosować paczki wielokrotnego użytku. Czyżby świat zaczął pokazywać figę świątobliwemu pastorowi Thomasowi Robertowi?

Czytaj więcej

Bogusław Chrabota: Ofiary Pegasusa

Idee z placu Zbawiciela

Są takie miejsca na całym świecie. Od Tokio po Los Angeles. Od Moskwy po Rzym. W Warszawie bijącym empatycznie sercem naszej planety jest plac Zbawiciela i kilka mieszczących się wokół niego knajpek. Tu całymi dniami przesiaduje postępowa młodzież broniąca na co dzień tęczy, klimatu, Ziemi, kosmosu, innych planet, a nawet całej galaktyki (wychowani na „Gwiezdnych wojnach" mają łatwiej).

O pastorze Malthusie raczej nie słyszeli, ale o Hararim, Naomi Klein czy Chomskym – a i owszem. To w ich kręgu wykuwają się obowiązujące wśród młodych idee, trendy i uprzedzenia. Ta wspaniała, światła młodzież upomina się o ekologizm, recykling, zielony ład, walczy z turbokapitalizmem i przejmuje relacją pomiędzy malejącą populacją orangutanów na Borneo a produkcją ciasteczek Oreo (producent używa oleju palmowego z rozrastających się kosztem dżungli indonezyjskich plantacji). Są młodzi, mają nie tylko prawo, ale i obowiązek zabiegać o przyszłość planety. Wszak to ich przyszłość.

A cóż mają przeciw sobie? Świat, którego nie zdołał złamać Covid-19, tylko na chwilę spowolnił. Niestety, nie ma nadziei na zatrzymanie pędu globalizacji. Koła młyńskie kapitalizmu kręcą się coraz szybciej i coraz bardziej brutalnie miażdżą przeciwników. Tylko w ciągu trzech ostatnich dekad światowy PKB powiększył się cztery razy – z 25,3 bln dolarów w 1992 r. do 102,4 bln w 2022 r. Tempo zmian ilustruje przewidywany wzrost do roku 2026, to kolejne 25 bln dolarów. W samych tylko Chinach, poczynając od 1990 r. (1 bln dolarów), do dziś PKB podniósł się 16-krotnie. Jak na drożdżach rosną nieistniejący jeszcze trzy dekady temu giganci sfery IT. Dziś GAFA – Google, Amazon, Facebook (już pod nazwą Meta) i Apple – jest warta ponad 7 bln dolarów. To o 40 proc. więcej niż PKB Niemiec, czwartej gospodarki świata.

By wrócić do dylematów pastora Malthusa, tylko w ciągu ostatnich dwóch dekad sektor produkcji rolnej, leśnej i rybołówstwa przyrósł o 73 proc. Światowe zbiory rolne – o 53 proc. Produkcja mięsa – o 44 proc. Jednocześnie straciliśmy 94 mln hektarów lasów. To powierzchnia równa takiej np. afrykańskiej Tanzanii. Tak kręcą się koła kapitalizmu i szaleństwem jest myślenie, że można je powstrzymać. A jeszcze bardziej szalone jest przekonanie, że poradzi sobie z nimi złota młodzież z placu Zbawiciela. Nosząca notabene modne ciuchy światowych firm, latająca na wakacje na Zanzibar. Niegotująca w domu, tylko korzystająca z restauracji. Napędzająca rynek produktów Christmas, Valentine's Day i innych upiorów turbokonsumpcjonizmu.

Czyżby więc – na koniec dnia – rację miał jednak pastor Malthus i trafna była jego diagnoza przeżarcia zasobów? W świecie, w jakim żyjemy – tak. Bez wątpienia. Wyścig populacji i jej przyzwyczajeń ze światem zasobów musi po maltuzjańsku skończyć się porażką. Chyba że zmienimy przyzwyczajenia. Zrealizujemy idee zero waste, wesprzemy – tam, gdzie trzeba – produkcję dóbr, myśląc równocześnie o ich utylizacji. Lepiej nauczymy się dzielić. Wybudujemy inteligentne miasta z inteligentnymi domami. To nie jest takie trudne. Ludzie uczyli się trudniejszych rzeczy.

I jeszcze jedno – naprawiają świat lepiej wykształceni, mądrzejsi i bardziej kreatywni. A to domena społeczeństw zasobnych. Więc nie obrażajmy się na kapitalizm. To on jest ojcem i matką zasobów. I tylko z nim w parze wygramy. 

Plus Minus
„Wyrok”: Wojna zbawienna, wojna błogosławiona
Plus Minus
„Arnhem. Dług hańby”: Żelazne spadochrony
Plus Minus
„Najdalsza Polska. Szczecin 1945-1950”: Miasto jako pole gry
Plus Minus
„Dragon Ball Z: Kakarot: Daima”: Niby nie rewolucja, ale wciąga
Plus Minus
„ZATO. Miasta zamknięte w Związku Radzieckim i Rosji”: Wstęp wzbroniony
Materiał Promocyjny
Firmy coraz częściej stawiają na prestiż
Reklama
Reklama