Bo przecież nie ma dziś suwerenności bez integracji. Pełna suwerenność to iluzja, może intelektualnie pociągająca, zwłaszcza dla konserwatysty.
Problem jednak w tym, że współczesny świat nie daje szansy na taką konstrukcję. Zresztą nigdy nie dawał. Przed wiekami prawdziwie suwerenni byli tylko twórcy imperiów, ale i oni musieli często chylić czoła przed realiami. Ludwik XIV liczył się z Kościołem, Napoleon Bonaparte z armią, może tylko Filip Piękny, który powalił na kolana papiestwo i templariuszy, był prawdziwie suwerenny.
A może nie, skoro uległ rzuconej z płomieni przez Jacques'a de Molay klątwie? Może wtedy zrozumiał, że nie można być w pełni suwerennym od woli boskiej, że takie uczucie to wyraz czystej pychy, a człowiek zależność ma we krwi.
To z jednej strony zależność od biologii, dramatyczna, władcza i zabójcza. Ale i ona ustępuje czemuś, co ważniejsze, czyli zależności duchowej. Ta liczy się jeszcze bardziej. I nieważne, czy instancją nadrzędną jest Bóg czy ideologia. To sprawa wtórna. Determinizm nosimy po prostu w sobie. Tak zostaliśmy ukształtowani.
Pewnie pojął to i Filip miesiąc po tym, gdy 18 marca 1314 roku, na cypelku paryskiej wyspy Cité w bujnych ogrodach zamku Kapetyngów, na zawsze spłonęła jego (czyli ludzka) pycha. Poczytajcie „Królów przeklętych". Wszystkiego się dowiecie.