Eliza Hittman, reżyserka świetnych „Beach Rats" (2017), w „Nigdy, rzadko, czasami, zawsze" po raz kolejny portretuje amerykańską młodzież epoki Trumpa, po cichu i pomału, bez upiększających filtrów, a wręcz przeciwnie – z charakterystycznym dla taśmy 16 milimetrów ziarnem. To naturalistyczne kino, przywodzące na myśl rumuńskie „4 miesiące, 3 tygodnie i 2 dni" (reż. Cristian Mungiu, 2007), choć opowiadające nie o komunistycznym kraju pod rządami dyktatora, a o czołowej światowej demokracji. I tu, i tu zmartwień jest sporo. Bohaterki na co dzień spotykają się z toksyczną męskością: a to lubieżne gesty w restauracji, a to molestowanie w pracy. Na szczęście mają siebie – na tle tragedii rodzi się prawdziwa przyjaźń.
Jest u Hittman scena znakomita i porażająca zarazem, zrealizowana w jednym ujęciu. Oto bohaterce, tuż przed zabiegiem, zadawana jest seria pytań – „Czy ktoś zmuszał cię do seksu wbrew woli?" – na które odpowiedzieć można, wybierając jedną z czterech opcji układających się w tytuł filmu. W słowach dziewczyny, ale i w jej bolesnym milczeniu, tkwi istota przeżywanego przez nią dramatu, zrozumiałego bodaj tylko dla kobiet, które były w podobnej sytuacji. Nie bez przyczyny właśnie teraz film trafia na polskie ekrany.