Po raz kolejny potwierdza się trafność myśli, że nieszczęścia chodzą parami. Ograniczenie dostępu do twórczości Brunona Schulza i burza wokół Michaiła Bułhakowa są czymś kuriozalnym i spychają nas na margines. Nas, czyli społeczeństwo, które – sądząc po wynikach czytelnictwa – nie wykazuje się szczególnym wyrobieniem literackim. I pozostaje daleko w tyle za sąsiadami.
Ten, kto zdecydował o degradacji Schulza, zachowuje się jak towarzysz Władysław Gomułka, który, jak mawiano, rzucał ze złości kapciem w telewizor, gdy widział na ekranie „Kabaret Starszych Panów". Ponoć ten rodzaj wysublimowanej poezji, inteligentnego żartu wprowadzał go w zakłopotanie i kompleksy, bo nic z tego nie rozumiał.
Powieść „Mistrz i Małgorzata", która o mało nie wyleciała z listy lektur, była od lat najchętniej czytaną książką na świecie. Także w Polsce. Nie bez racji mówi się, że to niekwestionowana biblia europejskiego inteligenta. Warto przypomnieć, że za pisanie tego dzieła Bułhakow cierpiał prześladowania ze strony sowieckich urzędników wysługujących się Stalinowi. Trudno znaleźć w literaturze XX wieku powieść równie mądrze stawiającą pytania o najistotniejsze sprawy dotyczące człowieka, istoty człowieczeństwa. W kraju tak katolickim jak Polska szczególne wrażenie robi oczywiście rozmowa Jezusa z Piłatem. Pasjonująca rozprawa na temat poszukiwania prawdy, wolności oraz siły miłości. Słyszałem, że przez usłużnych analfabetów dzieło Bułhakowa zostało ponoć odczytane jako propaganda satanizmu. Jeśli to prawda, ręce opadają.
W przypadku roszad związanych z Schulzem, którego opowiadania przesunięto z listy lektur obowiązkowych dla poziomu podstawowego do listy dla poziomu rozszerzonego, przypomina mi się anegdota, jak to niezbyt rozgarnięty cenzor, oglądając próbę „Intrygi i miłości" w reżyserii Leona Schillera, powiedział: „Właściwie to do spektaklu nie mam zastrzeżeń. Nie rozumiem tylko, dlaczego pisał pan to po niemiecku". Leon Schiller, zorientowawszy się, że cenzor nie odróżnia go od poety Fryderyka Schillera, odparł tajemniczo: „Wie pan, to były czasy okupacji". Myślę, że podobnie mogło być w przypadku Brunona Schulza. Usłużny urzędnik Ministerstwa Edukacji, słysząc niemal każdego dnia, jak wielkim wrogiem dla nas jest Schulz, po prostu skreślił go z listy lektur. W sumie jakaż tam różnica: Martin czy Bruno. W dodatku jeden Żyd, a drugi Niemiec. Pogarda dla Schulza i Bułhakowa szczególnie mocno mnie ubodła, bo nigdy nie ukrywałem żywionego dla nich szczególnego rodzaju kultu. I wcale nie czułem się w tym odosobniony.
Aż boję się przyznać, kogo mam jeszcze wśród moich literackich idoli. Żeby nie zapeszyć. Od wielu lat bowiem jestem fanem twórczości Jarosława Marka Rymkiewicza. Dokładniej rzecz biorąc, byłem i pozostaję, bo ostatni jego wiersz, który czytałem, pochodził sprzed mniej więcej dziesięciu lat. Wiem, że w podziwie dla talentu literackiego Rymkiewicza nie jestem w naszym kraju odosobniony, podobnie jak w przypadku Bułhakowa czy Schulza. Rymkiewicza cenię niezwykle jako poetę, a szczególny sentyment mam do jego szalonego kota Bończy, który w jednym z wierszy przychodził z zaświatów. „Kot Bończa, z którego ramion zwisała dziurawa opończa" (akurat ten rym Rymkiewicza może niezbyt wyszukany, ale wiersz piękny), a wszystko w malowniczym pejzażu Milanówka. Miasta słynącego zawsze z pachnących truskawek i krówek, kiedyś z jedwabiu, a teraz z Krystyny Jandy. Nie wiem zresztą, czy dobrze, że wspomniałem o Rymkiewiczu. Bo mając pecha z Bułhakowem i Schulzem, mógłbym się nieopatrznie przyczynić do zdegradowania twórczości Rymkiewicza w spisie lektur szkolnych. Panie Jarosławie, niech pan uważa na siebie. Wierzę w pana.