Reklama

Paul H. Dembinski: Nie mówmy, że kryzys doprowadzi do wojny

Minimum etyki w gospodarce jest konieczne nie tylko dlatego, że się opłaca, ale dlatego, że bez etyki nie ma zaufania, a bez zaufania nie ma biznesu i tym bardziej finansów. A tam, gdzie nie ma zaufania, nie ma też przyszłości. Rozmowa z Paulem H. Dembinskim, ekonomistą.

Aktualizacja: 08.10.2017 21:37 Publikacja: 06.10.2017 00:01

Paul H. Dembinski ( Creative Commons Attribution-Share Alike 4.0 International license, fot. Elekes

Paul H. Dembinski ( Creative Commons Attribution-Share Alike 4.0 International license, fot. Elekes Andor)

Foto: Wikimedia Commons

Rzeczpospolita: Kryzys – do niedawna pojmowany jako czasowa depresja, stał się obecnie stanem permanentnym. Mówi się niekiedy o „generacji kryzysu". Jak go dziś rozumiemy?

Inaczej niż kiedyś. Kryzys to zmiana pociągająca za sobą stan zagrożenia i niepewności. W pewnym momencie coś przestaje działać tak, jak dotychczas działało. Myśląc o wychodzeniu z kryzysu, zakłada się powrót do normalności, jednak ta nowa rzeczywistość nie jest odbudowaniem wcześniejszego stanu, lecz czymś zupełnie nowym. Jest to inny, nieznany wcześniej stan.

Czy uważa pan, że z aktualnego kryzysu gospodarczego świat wyciągnął wnioski?

Biorąc pod uwagę zachowania jednostek, zmieniło się niewiele. Jeśli chodzi o zachowania korporacyjne, system finansowy uległ dużej koncentracji, mamy do czynienia z procesami oligopolizacyjnymi w finansach, które były silne już w okresie kryzysu.

Warto wspomnieć o jeszcze jednym zjawisku, tzw. shadow banking, które rozwija się w sferze nieregulowanej, bez potrzeby posiadania licencji bankowych. Pojawia się nowy fenomen: aktorzy finansowi, grupy kapitałowe prowadzą część działań w oficjalnym świecie regulowanym, a część w świecie nieregulowanym, przenosząc działalności z jednego do drugiego.

Reklama
Reklama

Z pewnością kryzys wpłynął pozytywnie na poszerzenie i dopasowanie regulacji bankowych do rzeczywistości, mam na myśli podwyższenie przez Komitet Bazylejski i Financial Stability Board (międzynarodowe instytucje regulujące rynek finansowy i bankowy – red.) wymogów kapitałowych i sprecyzowanie wielu kwestii dotyczących zarządzania ryzykiem.

Wreszcie pojawiła się znacznie większa presja opinii publicznej na wynagrodzenia kadry zarządzającej w branży finansowej. To nie znaczy, że wynagrodzenia fundamentalnie się zmieniły, liczby na czekach top menedżerów nie uległy jakiejś wielkiej zmianie, ale nie jest to tak automatyczne jak było przed 2007 rokiem.

Czy tylko tyle wyniknęło z kryzysu?

Wyniknęło z niego bardzo niewiele. Patrząc na rynki finansowe, giełdy, one już dawno odrobiły swoje straty, natomiast to, co zostało jest związane z „bańką w bankach centralnych" – to znaczy historycznie niskim poziomem stóp procentowych. Tu pojawia się poważny dylemat makropolityczny, gdyż niskie stopy procentowe dotknęły przede wszystkim oszczędzających „klasycznie", np. kupujących obligacje. Dzisiaj klasyczne oszczędzanie nie ma finansowego sensu, bo prowizja bankowa kosztuje niemal tyle, ile przynosi procent.

Fundusze inwestycyjne i emerytalne, które zarządzają potężnymi oszczędnościami, prowadziły przed kryzysem te finanse w sposób mniej ryzykowny. Jeśli przedtem rentowność była, powiedzmy, na poziomie 5 proc., a prowizja utrzymywała się na poziomie 1 proc., to wszystko jakoś się układało. Teraz, jeśli rentowność wynosi, powiedzmy, 2 proc., a prowizja 1,5 proc., to ta równowaga się załamała. W tej sytuacji rozwiązaniem stało się podejmowanie przez fundusze coraz większego ryzyka, bo tylko wtedy rentowność daje satysfakcjonującą oszczędzającego stopę zwrotu. Niestety, konsumenci niekoniecznie są tego świadomi. Dlatego zaryzykowałbym twierdzenie, że dzisiaj świat finansowy jest bardziej ryzykowny niż przed kryzysem.

Czy to oznacza rozchwianie systemu prowadzące do kolejnego kryzysu?

Reklama
Reklama

Coraz częściej pojawia się pytanie nie o to, czy będzie kryzys, ale kiedy on nastąpi. Na świecie jest za dużo kapitału płynnego, w stosunku do rentownych i pewnych możliwości inwestycyjnych. W takiej sytuacji pozostaje spekulacja, jednak na koniec dnia, roku czy dziesięciolecia pojawia się pytanie o powiązanie stosowanych w jej trakcie instrumentów finansowych z „gospodarką rzeczywistą". Dziś powstał nowy problem: jak oszczędności „osierocone" przez niskie stopy procentowe mogłyby zostać włączone do projektów inwestycyjnych mających ekonomiczny sens i rentowność. Potrzeby inwestycyjne, choćby infrastrukturalne, przecież wciąż są.

Rozwiązaniem mogą być projekty inwestycyjne wykorzystujące nowoczesne technologie.

Podstawowe pytanie dotyczy rentowności takich projektów. Musiałyby one być tak tworzone, żeby jeszcze były opłacalne i pozwalały spłacić kapitał.

Obecnie oszczędności ulokowane w bankach są źle wykorzystywane. Chodzi o to, by tę pulę użyć do finansowania projektów, które zagwarantują posiadaczom kapitału godziwe odsetki. Szwajcaria emituje dzisiaj dziesięcioletnie obligacje z ujemnym oprocentowaniem. Takie sytuacje zmuszają fundusze emerytalne do egzotycznych sposobów inwestowania. I wracamy do tego, co już zostało powiedziane: w Europie, w świecie zachodnim, ryzyko zostało sprawnie przeniesione z banków i ubezpieczeń (też emerytalnych) na zjadaczy chleba i jest, moim zdaniem, wyższe niż dziesięć lat temu.

Czy próby wytworzenia grupy „drugiej prędkości" wśród państw euro, do czego dąży przede wszystkim prezydent Francji Emmanuel Macron, pozwoli przezwyciężyć obecny kryzys polityczny?

W tej sprawie są dwa aspekty: euro jako waluty i politycznej stabilności Europy. W zamyśle euro było rozwiązaniem problemu niemocy integracji politycznej. Zakładano, że integracja monetarna stworzy jej podwaliny i automatycznie ją wymusi. Idea była taka: stworzymy walutę, która powiąże gospodarki Europy i wtedy integracja polityczna stanie się konieczna. To założenie się nie sprawdziło, a może sprawdza się dopiero dziś. To, co Macron proponuje, ma sens dla gospodarki krajów euro. Czy wpłynie to negatywnie na spójność konstrukcji europejskiej, w tym państw będących poza wspólną walutą? To jest możliwe. W tym miejscu trzeba postawić ważne pytanie, czy kraje, które nie są w strefie euro, są – i chcą być – elementem blokującym, czy napędzającym rozwiązanie problemu?

Reklama
Reklama

Czy projekt ściślejszej integracji państw z grupy euro byłby korzystny dla Polski?

Wydaje mi się jednak, że Polska stawia się raczej w ogonie integracji, bardziej akcentując negatywne aspekty prób reform strefy euro niż szanse z tego wynikające. Oczywiście, strony negatywne zawsze były i będą, ale gdy wchodzi się do jakiejś wspólnoty, są sprawy, na jakich się traci, i sprawy, na jakich się zyskuje. Przystępując do wspólnoty, stajemy się jej częścią – za tym krokiem powinna nastąpić zmiana w myśleniu. Liczy się wspólnota, a nie tylko my sami. Działa to podobnie jak w małżeństwie. I to nie jest tylko kwestia gospodarczej wizji Europy, ale i wizji politycznej.

Kiedy byłem studentem, pisałem pracę o unifikacji monetarnej w Polsce w latach 20. XX wieku. Przez kilka generacji Polacy funkcjonowali w trzech różnych systemach i nagle, w kilka lat, z sukcesem udało się nam zbudować swój własny system monetarny, który dobrze zadziałał. W jakiś sposób, ale w innej skali, coś podobnego dotyczy strefy euro.

Czy w przypadku Polski koszty wejścia do strefy euro nie przewyższą korzyści?

W globalnym świecie nie ma miejsca dla małych graczy. Dobrym przykładem jest Szwajcaria, która nie będąc członkiem UE, na kryzysie wiele straciła. Ma ona wypracowaną pozycję, siedem wieków spokoju, a pod względem wartości PKB jest porównywalna z Polską, stanowiąc ok. 1 proc. światowego PKB.

Reklama
Reklama

Jednak dzisiaj Szwajcaria nie jest już tak silnym centrum bankowym jak jeszcze 15 lat temu. Kiedy kryzys się pojawił, trzeba było znaleźć winnego, Szwajcarię oskarżano m.in. o ukrywanie podatków, została mocno zaatakowana, a jako że nie była w UE, nikt nie miał interesu jej chronić. Ten przykład jest lekcją dla Polski: lepiej być w środku grupy interesów niż na zewnątrz i stawiać się w izolacji. To drugie się nie opłaca.

Nie wydaje się jednak, by jakakolwiek siła polityczna w Polsce mogła przekonać elektorat do decyzji o wejściu do strefy euro.

Tu nie chodzi o to, by jak najszybciej do niej wejść, lecz o pewną dynamikę i elastyczność pozwalającą pozostać w grze. Elastyczności dzisiaj brakuje; będąc we wspólnocie, trzeba do niej coś wnosić. Polska stoi w kącie i patrzy, co się dzieje.

Wróćmy do spraw kryzysu gospodarczego. W Europie pojawiają się głosy, że mógłby doprowadzić do wojny, co historycznie patrząc, nie byłoby niczym zaskakującym.

Szansą na zażegnanie kryzysu i uniknięcie potencjalnego konfliktu może być płynność na kontach bankowych – centralnych i prywatnych. Problem polega na nadmiarze kapitału finansowego w stosunku do możliwości inwestycji produktywnych. Likwidacja nadwyżki kapitału finansowego – długów niespłacalnych – może być przeprowadzona w sposób mniej więcej uporządkowany, poprzez redukcję zadłużenia. Pewnie, że jeśli miałbym u pana dług i pan by mi go uchylił, to pan by stracił. Trzeba to zrobić w taki sposób, by było to do przełknięcia przez wierzycieli, czyli dać im czas i środki – również rachunkowe – na dostosowanie się do takiego rozwiązania.

Reklama
Reklama

To musiałaby być decyzja polityczna, np. anulowanie długu Grecji przez Niemców.

Moim zdaniem po wyborach w Niemczech to się stanie. Angela Merkel taką decyzję w pewnym momencie podejmie, mimo że zmalały jej możliwości manewru. Nie ma innego rozwiązania tej sprawy. Zresztą to jest sposób działania, który w historii był już używany, a tam, gdzie nie był, często pojawiały się konflikty zbrojne. Jednym z powodów wybuchu II wojny światowej było nierozwiązanie sprawy długu niemieckiego, związanego z kosztami reparacji. Jego restrukturyzacja na początku lat 30. przyszła po prostu za późno, by Niemcy mogli się opamiętać i nie oddać władzy Hitlerowi.

Obawiam się, że jeżeli nie zrobimy teraz porządku, to zniszczenie kapitału finansowego odbędzie się poprzez zniszczenia fizyczne, które – i to jest tragizm sytuacji – napędzają koniunkturę. Nie powinniśmy jednak myśleć o tym jako o wojnie, jako o alternatywie albo o fatalizmie historycznym. Dla mojego pokolenia powiedzenie, że „no cóż, będzie wojna" jest nie do przyjęcia, mnie to nie przechodzi przez gardło.

Decyzja o anulowaniu długów należałaby nie tylko do sfery ekonomii, ale także etyki. Czy dzisiaj etyka odgrywa rolę w ekonomii, czy się opłaca?

Jest potrzebna w finansach, by myśleć w ekonomii o uczestnikach obrotu gospodarczego jako o partnerach. Jednak decyzja o anulowaniu długu niekoniecznie musi zostać podjęta na poziomie etycznym. Gdy spojrzymy np. na restrukturyzację długów upadających przedsiębiorstw, w wielu momentach dochodzimy do punktu, w którym wierzyciel wie, że lepiej odzyskać 10 czy 15 proc., niż stracić wszystko. Aby to uzyskać, trzeba sobie uświadomić nieuchronność straty 90 czy 85 proc., co nie jest łatwe, ale jednak racjonalne. Bez restrukturyzacji długu podmiot może paść, a wtedy zwrot może wynieść zero. Aby to nie nastąpiło, trzeba zrobić krok do przodu.

Reklama
Reklama

Tak wyglądało np. darowanie długu latynoamerykańskiego w latach 80. XX w. Po części podobnie było z planem Marshalla (programem amerykańskiej pomocy dla Europy po II wojnie światowej – red.), oczywiście w innej konfiguracji politycznej i historycznej. Jednak trzeba pamiętać, że plan Marshalla to były pieniądze podarowane, aby uruchomić motor gospodarki nie tylko europejskiej, ale także amerykańskiej, otwierając jej możliwości eksportowe.

Kwestie etyczne w świecie finansowym i w nauce ekonomii długo nie były brane na serio, dopiero od niedawna są przyjmowane jako takie, które mogą być ważne i mogą wpływać na praktykę. Czy one są przekładane na czyny, to już jest inna historia. Jednak uświadomiono sobie – i to jest może jedna z lekcji kryzysu – że minimum etyki jest konieczne nie tylko dlatego, że się opłaca, ale dlatego, że jest warunkiem sine qua non – bez etyki nie ma zaufania, a bez zaufania nie ma biznesu i tym bardziej finansów.

Czy można współczesny kryzys nazwać właśnie kryzysem zaufania?

Nie ma wątpliwości, że dalsza erozja zaufania grozi wielkim tąpnięciem, także społeczno-politycznym. Gdy nie ma zaufania, nie ma społeczeństwa, wtedy spirala kryzysu nakręca się coraz bardziej i może trwać przez generację albo dłużej. Tam, gdzie nie ma zaufania, nie ma też przyszłości. Im większe zaufanie, tym dalsze spojrzenie w przyszłość.

Wpierw istotne jest zaufanie na poziomie indywidualnym. Później wdrożenia na poziomie kultury przedsiębiorstw. Przyjmuje się tzw. kodeks dobrych praktyk, mówiący o tym, że pewnych rzeczy się nie robi, np. respektuje się dobre traktowanie pracowników, klientów, partnerów itd. Często wykształcenie dobrych praktyk zajmuje kilkadziesiąt lat.

I wreszcie mamy poziom makro – system prawny, ale i system ogólnych reguł etycznych. Dzisiaj problemem jest przechodzenie do systemu prawnego, który jest zbyt detaliczny i kazuistyczny, w stylu amerykańskim, gdzie ze wszystkim idzie się do sądu, bo na każdym etapie jest możliwość wygrania. A przecież każdy proces to nadwyrężenie zaufania. W konsekwencji blokuje to życie polityczne, ale przede wszystkim życie gospodarcze, przyczyniając się także do spadku zaufania.

Kto miałby stworzyć ramy zaufania? Jego kryzys to także brak autorytetu.

Trzeba wyjść od konstatacji, myślę, że dosyć szeroko podzielanej, że podstawy wzajemnego zaufania są w tej chwili w niebezpieczeństwie. Bez jego odbudowania kryzys się pogłębi. W latach 70. odkryliśmy, że środowisko naturalne nie jest nam dane raz na zawsze i że musimy zacząć się o nie troszczyć. Z zaufaniem jest dzisiaj tak samo. Myśleliśmy, że jego poziom zawsze będzie taki sam, niezależnie od naszego zachowania. Dzisiaj wiemy, że tak nie jest i że pewne działania je niszczą. Wszystko na ten temat zostało już napisane, stosunkowo mało w tej kwestii zrobiono.

Odbudowanie zaufania to patrzenie na drugiego jak na bliźniego, a nie jak na łup lub szansę na to, by się „odkuć". To znaczy, że samoograniczenie w wykorzystywaniu okazji jest konieczne. Pytanie: „jak dużo to jest dosyć", jest podstawowym pytaniem etycznym, na które dominująca część kadr menedżerskich, jak i sami konsumenci, są dziś głusi i odpowiadają: „więcej". Tutaj jest źródło problemu – zaczynając od ekologii, a kończąc na wykluczeniach, o których często mówi papież Franciszek. Konieczne jest zadbanie o stan zaufania społecznego na każdym kroku i poziomie, tak jak dziś zaczyna się dbać o środowisko naturalne. I zaufanie, i ekologia przez ostatnie 30 lat zostały mocno nadwyrężone przez coraz bardziej drapieżne podejście do życia ekonomicznego i finansowego.

Czy stan dobrobytu, który jest na Zachodzie, ma szansę się utrzymać?

Ekonomia ma służyć człowiekowi, a nie człowiek ekonomii. Widzimy, że społeczeństwa zachodnie mogą mieć dobre życie, niekoniecznie odnosząc niebotyczne sukcesy gospodarcze. Jednak wydatki rosną, np. poprzez rosnące potrzeby emerytalne, ale także inne potrzeby, przede wszystkim w edukacji i w ochronie zdrowia. Jeśli się tego systemu nie przebuduje, rozkładając ciężar nie tylko na rynek i na państwo, tylko również przejmowanie tych funkcji przez szeroko rozumianą tkankę społeczno-rodzinną, i nie mam tutaj na myśli wyłącznie polityki natalistycznej, jeśli nie włączy się społeczności i rodziny jako „czynnika produkcji" dobrego życia, to może nastąpić gospodarcza plajta. Nasze wymagania z punktu widzenia nie tylko polityk sektorowych, ale także integracji społecznej rosną. Rodzina jako producent dóbr społecznych musi odegrać w tym procesie większą rolę.

W jaki sposób można by włączyć rodziny do tego procesu?

One zawsze były miejscem, gdzie przekazywało się kwalifikacje i znajomości zawodowe, co dzisiaj zostało nieco zapomniane i scedowane na państwo, przede wszystkim na szkoły, które niekoniecznie są w tym procesie bardziej wydolne od rodziny. W przekazywaniu fachu z pokolenia na pokolenie nie ma nic złego, „będę fryzjerem, bo mój ojciec był fryzjerem". Ważne jest zrekonstruowanie domu i rodziny jako miejsca wychowania. Szkoła ma być bardziej miejscem nauki, a mniej wychowania, inaczej społeczeństwo jest obciążone kosztami wychowywania. Jeżeli się nie zmobilizujemy, aby formowanie człowieka i społeczeństwa było rzeczywiście – a nie tylko w teorii – dzielone pomiędzy państwo, rynek i rodzinę, jeśli się tego nie zdynamizuje i pozostawi rodzinę bierną, sprowadzając zachowania w jej obrębie do oglądania telewizji, chodzenia do pracy i płacenia podatków, to te społeczeństwa się rozpadną. I żadna ekonomia tego wkładu nie zastąpi i tego ciężaru nie udźwignie.

Innymi słowy: potrzebujemy odkryć nowe więzi społeczne?

Potrzebujemy nowych więzi pozamonetarnych w życiu społecznym, szukania tego, co daje jakość życia. Paliwem dla gospodarki są zasoby – bogactwa niematerialne takie jak zaufanie czy wiedza, których ona sama nie jest w stanie wyprodukować. Umiejętność pozaekonomicznego wygenerowania tych zasobów jest niezbędna dla pokonania kolejnych kryzysów.

—rozmawiał Cezary Kościelniak

Prof. Paul H. Dembinski jest współtwórcą i dyrektorem Obserwatorium Finansowego w Genewie. Właśnie wychodzi jego książka „Etyka i odpowiedzialność w świecie finansów".

PLUS MINUS

Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:

prenumerata.rp.pl/plusminus

tel. 800 12 01 95

Plus Minus
„Brat”: Bez znieczulenia
Plus Minus
„Twoja stara w stringach”: Niegrzeczne karteczki
Plus Minus
„Sygnaliści”: Nieoczekiwana zmiana zdania
Plus Minus
„Ta dziewczyna”: Kwestia perspektywy
Plus Minus
Gość „Plusa Minusa” poleca. Hanna Greń: Fascynujące eksperymenty
Materiał Promocyjny
Lojalność, która naprawdę się opłaca. Skorzystaj z Circle K extra
Reklama
Reklama
REKLAMA: automatycznie wyświetlimy artykuł za 15 sekund.
Reklama
Reklama