W czasie bezpośrednio poprzedzającym akt samobójczy ofiary podlegają podobnym stanom psychicznym, czyli m.in. zawężeniu możliwości racjonalnego myślenia, procesów emocjonalnych i decyzyjnych. Doświadczają intensywnych fantazji o treści samobójczej, lęku, poczucia bardzo niskiej samooceny i niemocy. Tracą zdolność widzenia innych niż śmierć rozwiązań sytuacji (to tzw. myślenie tunelowe), a ratowanie siebie pozostawiają innym. Obszar relacji międzyludzkich się kurczy. Wycofują się, czując osamotnienie i wyobcowanie społeczne, podczas gdy agresja i napięcie wciąż rosną, by w końcu wybuchnąć do wewnątrz...
I dokonać dzieła?
Nie zawsze. By człowiek dokonał zamachu na swoje życie, często potrzebny jest tzw. czynnik spustowy, czyli jakiś bezpośredni powód będący tak naprawdę jedynie sygnałem do rozpoczęcia destrukcji rozwiązującej wszelkie toczące nas od dawna problemy.
Socjologia wyróżnia jednak np. samobójstwa honorowe, zdarzające się najczęściej podczas wojny. Szkolnym przykładem jest śmierć Michała Wołodyjowskiego. Przymus poddania twierdzy nie był chyba jedynie owym „czynnikiem spustowym". Badania naukowe mówią też, że samobójcy rekrutują się spośród ludzi mających po prostu inny niż większość, ambiwalentny stosunek do śmierci.
Ma pani rację. Tyle że socjologia czy filozofia mają narzędzia, by tworzyć obudowy ideologiczne zamachów samobójczych, roztrząsać ich wartość moralną czy problem ambiwalentnego stosunku do kwestii życia i śmierci. W medycynie życie jest naczelną wartością. Psychiatria zaś bada procesy prowadzące do samozagłady głównie po to, by im zapobiegać. Zresztą tylko w nielicznych krajach europejskich istnieje społeczne przyzwolenie na samobójstwo, mam na myśli kwestię eutanazji.
W Polsce samobójstwa bywają za to elementem gry politycznej. Gdy w 2011 r. pewien mężczyzna dokonał samospalenia w proteście przeciw rządowi Donalda Tuska, „Gazeta Wyborcza" w tekście „Terrorysta Andrzej Ż." napisała: „Pod kancelarią premiera nie podpalił się szlachetny bohater, który walczy o wzniosłe cele. Zrobił to ktoś, kto przy pomocy aktu terroru (skierowanego wobec samego siebie) próbował na nas coś wymusić. Nie ma takich spraw, które w demokratycznym kraju dawałyby prawo do samospaleń". Ta sama gazeta czyni teraz z innego samobójcy bohatera narodowego.
Powtórzę: z punktu widzenia psychologii człowiek najbardziej ceni wartości, jakie wybrał. W dużej mierze to one kształtują jego osobowość i ją rozwijają. Tyle że znalazłszy się w stanie depresji, człowiek traci zdolność racjonalnej oceny sytuacji. Pacjenci widzą wtedy świat w ciemnych kolorach, nie dostrzegając barw pośrednich. Mało tego, sytuacje czy zdarzenia oceniane przez zdrowych ludzi jako niewzbudzające niepokoju, czasem niegodne wręcz uwagi, dla osoby, która cierpi i której system wartości się załamał, urastają do rangi przeszkody nie do pokonania.
Powiedział pan, że prawie każde samobójstwo poprzedza depresja.
Nie upieram się, że właśnie depresja. Przez całe lata badałem jednak przypadki samobójstw, m.in. w sposób retrospektywny, czyli przesłuchując świadków i analizując dokumenty, na podstawie których z prawdopodobieństwem graniczącym z pewnością można było odtworzyć ostatni czas życia zmarłego. I cóż? Okazało się, że w całej swojej pracy naukowej i praktyce nie spotkałem samobójcy, który nie wykazywałby objawów zaburzeń psychicznych. Depresja zaś dotykała ponad 70 proc. z nich. W pozostałych przypadkach samobójstwo było następstwem zaburzeń osobowości, uzależnienia od alkoholu albo schizofrenii, czyli stanów psychotycznych, kiedy człowiek nie kieruje się rzeczywistą wolą, lecz ulega urojeniom czy omamom.
Jakie zaburzenia osobowości spotykał pan u samobójców?
Najczęściej były to osobowość dyssocjalna i osobowość z pogranicza, znana jako chwiejna emocjonalnie typu „borderline". Ta pierwsza, dyssocjalna, charakteryzuje się m.in. brakiem poczucia winy, wstydu i odpowiedzialności. Także trwałą niezdolnością do związków uczuciowych z innymi ludźmi. Typową cechą jest brak umiejętności odraczania satysfakcji, czyli dążenie do natychmiastowego zaspokojenia popędów i potrzeb. Przy tym autodestrukcyjny model życia.
A osobowość typu „borderline"?
To brak stałości emocji, bezustanne wahania nastroju w kierunku depresji czy lęków. Równie niestabilne nastawienie do otoczenia, jak i obraz samego siebie. Stanom rozdrażnienia towarzyszą wówczas niekontrolowane wybuchy gniewu czy nawracające myśli samobójcze. Pacjent nierzadko się samookalecza. Towarzyszy mu stałe uczucie pustki duchowej. Dodatkowo trudnym do rozpoznania stanem psychicznym, który może prowadzić do zachowań samobójczych, bywa dystymia – nie w pełni nasilone symptomy depresji. Obserwujemy wtedy głównie przewlekłe, uporczywe obniżenie nastroju, apatię albo nastrój depresyjno-dysforyczny. Dysforia polega m.in. na wyolbrzymianiu pewnych sytuacji i reakcjach nieadekwatnych: nadmiernym rozżaleniu, agresji czy gniewie. Problem polega na tym, że objawy dystymii są dla otoczenia prawie niezauważalne. U pacjenta powodują jednak dotkliwe cierpienie psychiczne, które nie pozwala mu radzić sobie z bieżącą sytuacją. By zdiagnozować dystymię, dyskomfort psychiczny musi jednak utrzymywać się nie krócej niż w okresie dwóch lat.
Skąd bierze się dystymia?
Współcześnie mówimy o czynniku genetycznym. Dziedziczy się jednak tylko podatność na zachorowanie. By doszło do rozwoju choroby, musi zadziałać jakiś czynnik zewnętrzny, który wyzwoli pełną formę kliniczną.
Spotkałam kiedyś człowieka dotkniętego depresją. Z wielkim trudem podnosił się co rano z łóżka. Nie miałby w sobie dość energii ani logiki działania, by zorganizować zamach na własne życie, pisać listy, drukować ulotki.
Badałem przypadek podchorążego, który zdążył w Wielkanoc krótko pożegnać się z siostrą, po czym w ciągu kilku tygodni zwrócił drobne długi, rozdał osobisty majątek i wyleczył wszystkie ubytki u dentysty, po czym zastrzelił się w jednostce z pistoletu maszynowego. Jego depresja nie była widoczna dla otoczenia. Człowiek w depresji tak głębokiej, że powoduje spowolnienie psychomotoryczne, o jakim pani mówi, nie jest w stanie popełnić samobójstwa.
A kiedy jest?
W praktyce widziałem, że zdarzało się to najczęściej pacjentom, których wypisano ze szpitala, zanim nastąpiła całkowita remisja choroby, albo też starali się o przepustkę weekendową, często po to właśnie, by ze sobą skończyć. Chodzi o to, że w depresji stan psychiczny zaczyna się poprawiać po około trzech tygodniach leczenia. Pacjent odzyskuje wtedy napęd psychoruchowy (i jest w stanie np. zawiązać pętlę), ale depresyjna ocena rzeczywistości wciąż jest ta sama.
Kiedy się zracjonalizuje?
Skuteczność leczenia można ocenić dopiero po sześciu, a nawet dwunastu tygodniach przyjmowania terapeutycznych dawek leków. Inna sprawa, że czasem pacjent, podejmując decyzję o samobójstwie, czuje, że oto znalazł wyjście i odzyskał kontrolę nad sytuację. To, niestety, dodaje mu motoryki.
Palenie swojego ciała to zadanie sobie bólu po stokroć gorszego niż np. podcięcie żył. Tymczasem tuż po Piotrze Szczęsnym samospalenia dokonał w Rzeszowie także 40-latek dotknięty depresją. Gdy zaś przygotowywałam się do naszej rozmowy, pewien psychiatra, także z Łodzi, opowiadał mi o pacjentce, która zadała sobie kilkanaście ciosów nożem. Cierpiała na afektywną chorobą dwubiegunową: na przemian depresję i manię.
Pyta pani, co decyduje o wyborze techniki samobójczej? Ludzie z zaburzeniami osobowości dokonują m.in. samookaleczeń, bo widok krwi i „zemsta" na własnym ciele rozładowują narosłe negatywne emocje, z którymi nie byli w stanie poradzić sobie w inny sposób. W chwili cięcia nie czują bólu.
Zadawanie sobie bólu to nie samobójstwo.
Samobójstwo zawsze jest aktem agresji skierowanym przeciwko sobie. Nie jesteśmy jednak na takim etapie wiedzy medycznej, by zdefiniować przyczyny wyboru technik samobójczych. Pamiętam żołnierza, który pełniąc wartę, odłożył broń, by... się powiesić. Nie potrafię wyjaśnić, dlaczego to zrobił.
Samospalenie praskiego studenta Jana Palacha w 1969 r. pociągnęło za sobą podobną śmierć kilku osób z jego środowiska. W proteście przeciw inwazji radzieckiej spalił się m.in. 18-letni chłopak Jan Zając. By szybciej płonąć, natarł ciało pastą do butów. A żeby nie krzyczeć z bólu, wypił przed śmiercią żrący kwas.
Psychiatria nazywa to indukowanym samobójstwem. To przypadki, w których nie ma miejsca na długotrwały proces samobójczy. Zjawisko to dotyczy osób mających wspólny cel czy pozostających w bliskim związku. Badałem przypadek bliźniaków. Gdy jeden z nich popełnił samobójstwo, drugi pchnął się nożem na jego grobie.
Brzmi melodramatycznie.
Tylko z pozoru. Tzw. indukowanie się bliskich osób odbywa się przecież na bardzo różnych polach. Jeśli osoba dominująca w rodzinie cierpi na zaburzenia psychiczne, np. na paranoję, może zaindukować zdrowych psychicznie członków rodziny tak mocno, że bezkrytycznie uwierzą w system jej urojeń. Widać to w sądach. Gdy paranoja ma postać pieniaczą, czyli chory za wszelką cenę szuka sprawiedliwości w prawie, towarzyszą mu często pozostali członkowie rodziny, wzmacniając zeznaniami twory jego chorej wyobraźni i im przytakując.
Na stronie Polskiego Towarzystwa Suicydologicznego zrzeszającego badaczy samobójstw znalazłam apel do dziennikarzy o szczególnie ostrożne podejście do kwestii samobójstwa wobec podsycanej medialnie atmosfery po śmierci Piotra Szczęsnego.
Obawiamy się, że poruszanie tematów suicydalnych i zagłębianie się w nie może wpłynąć zarówno na czytelników, jak i na ludzi mediów.
„Sekcja zwłok to doświadczenie, które przekracza granice wytrzymałości normalnego człowieka. Samobójcy przerażali mnie szczególnie. Człowiekowi, który popełnia samobójstwo, wydaje się, że to jest takie doniosłe, że zmieni świat. A my dostajemy jego ciało na sądówce. Kroimy go i wiemy, że ta śmierć nie zmieniła dokładnie niczego" – mówi jeden z lekarzy w reportażu Pawła Reszki z książki „Mali bogowie".
To ma głęboki sens. Tym zakończmy.
Prof. dr hab. n. med. Antoni Florkowski – specjalista psychiatra, w latach 1992–2002 kierownik Katedry i Kliniki Psychiatrii Wojskowej Akademii Medycznej w Łodzi. Następnie (w latach 2002–2014) kierownik Kliniki Psychiatrii Dorosłych Uniwersytetu Medycznego w Łodzi. Autor ponad 150 publikacji naukowych dotyczących problematyki samobójstw. Obecnie mieszka w Krakowie i wykłada w Instytucie Nauk o Zdrowiu Podhalańskiej Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Nowym Targu. Działa w Polskim Towarzystwie Suicydologicznym.