Pana środowisko przystąpiło do UD, ale szybko się wypisaliście.
Myśmy mieli wówczas własną partię, Forum Prawicy Demokratycznej, i popieraliśmy Tadeusza Mazowieckiego z pozycji prawicowych. Ale w zapleczu premiera była też opcja lewicowa firmowana przez Jacka Kuronia i Adama Michnika. Wiedzieliśmy, że co innego popierać Mazowieckiego w kampanii, a co innego tworzyć wspólną partię. Ale premier przekonał nas, że partia może mieć frakcje. Postanowiliśmy pójść na ten eksperyment, jednak przetrwaliśmy w UD tylko do lata 1992.
Dlaczego?
Osobiście miałem zupełnie inną koncepcję funkcjonowania na scenie politycznej niż większość partii. Już w lecie 1991 roku uważałem, że trzeba zasypać rowy, które powstały w kampanii prezydenckiej. Głosiłem potrzebę reintegracji obozu posierpniowego. Nawet postulowałem powołanie rządu UD, PC i KLD. Dlatego cieszyłem się, że Tadeusz Mazowiecki rozpoczął rozmowy o poparciu rządu Jana Olszewskiego. Skończyły się fiaskiem. Jestem przekonany, że z powodu postawy Olszewskiego. Dlatego bez wahania głosowałem za odwołaniem jego rządu. Ale pomysł, żeby Unia Demokratyczna raptem trzy lata po fundamentalnej zmianie poparła Waldemara Pawlaka, przedstawiciela partii starego porządku, na stanowisko premiera, był dla mnie nie do przyjęcia.
To była główna przyczyna odejścia od UD?
Myśmy się wtedy wyłamali z dyscypliny partyjnej i zagłosowaliśmy przeciwko wyborowi Pawlaka. To było wydarzenie bez precedensu w UD. Spowodowało olbrzymi żal i niechęć do nas. Koledzy uznali to za nielojalne. Co prawda miesiąc później ziściła się moja koncepcja rządu solidarnościowego, bo Sejm powołał gabinet Hanny Suchockiej, ale ja już miałem poczucie, że to jest ostatni dzwonek na budowanie partii prawicowej, propaństwowej, liberalnej gospodarczo i konserwatywnej obyczajowo. W UD było to niemożliwe, bo np. Władek Frasyniuk głosił pogląd, że trzeba się jakoś porozumieć z SLD. Dlatego we wrześniu 1992 roku zdecydowaliśmy, że trzeba pójść własną drogą, i wystąpiliśmy z Unii.
Ale z planów politycznych nic nie wyszło.
Bo dokonaliśmy tego wyboru w najgorszym możliwym momencie. Opinia publiczna nie rozumiała, dlaczego odchodzimy od rządu solidarnościowego. Tym bardziej że Suchocka miała opinię osoby o prawicowych poglądach, a więc ideowo nam bliskiej. Być może gdyby nie doszło do upadku rządu Suchockiej i rozwiązania parlamentu w maju 1993 roku, udałoby nam się zbudować silną partię. Ale zabrakło nam czasu. Po rozwiązaniu Sejmu namawiałem liderów partii, które popierały rząd Suchockiej, do wspólnego startu w wyborach. Pomysł został odrzucony, co sprawiło, że miałem poczucie politycznej klęski. Wypadnięcie z parlamentu całej prawicy przeżyłem jako ciężką porażkę.
Ciekawa jestem, jak pan oceniał późniejsze odsunięcie Mazowieckiego od kierowania Unią Wolności i zastąpienie go Leszkiem Balcerowiczem?
To był dla mnie przykry moment, choć nie należałem do UW. Zanim do tego doszło, miałem rozmowę z Leszkiem Balcerowicza. Przekonywałem go, żeby nie stawał przeciwko Mazowieckiemu, bo przegra, nawet jeżeli wygra. Zada cios człowiekowi, dzięki któremu miał szansę realizować historyczne reformy. Mówiłem: historia was połączyła. Leszek podziękował za tę opinię, ale nic nie odpowiedział.
A jak pan wspomina udział w AWS?
Nie miałem poczucia, że znajduję się w centrum wydarzeń. AWS-em kierowali związkowcy, przede wszystkim Marian Krzaklewski, który miał bardzo dużą władzę, ale nie był silnym przywódcą. Polityka rządu niezbyt go interesowała. Skupiał się na rzeczach drugorzędnych, głównie na obsadzaniu spółek Skarbu Państwa czy stanowisk wojewodów. Prezydia klubu AWS to były nasiadówki, z których nic nie wynikało. Krzaklewski często się spóźniał, nawet dwie, trzy godziny. Nie do przeskoczenia była też niespójność towarzystwa wspaniałomyślnie zebranego przez związkowców. To było środowisko od Sasa do Lasa – od zwolenników Radia Maryja i powszechnego uwłaszczenia, po liberałów z Ruchu 100. Gdzieś na obrzeżach błąkał się odjazdowy Adam Słomka z KPN czy Jan Łopuszański. Było też "oczko", 21 posłów, którzy regularnie głosowali przeciwko rządowi. Wszystko to mnie mierziło. Dlatego skupiłem się na budowie SKL, co na początku świetnie wychodziło.
Ale politykę rządu pan popierał?
Owszem, choć znacznie krytyczniej niż dzisiaj patrzyłem na Jerzego Buzka. Irytowało mnie, że godzi się na kierowanie rządem z tylnego siedzenia i że jest zbyt miękki. Dziś uważam, że starał się zrobić maksymalnie dużo w warunkach, jakie mu stworzono. Płacił za to wysoką cenę, często upokorzenia, bo chciał zrobić coś dobrego. Pamiętam moment rozpadu koalicji AWS–UW. AWS się tego przestraszyła. Odbyła się narada – co dalej. Postanowiono, że Buzek złoży dymisję, a jego następcą zostanie doktor Bogusław Grabowski i że to pozwoli na odtworzenie koalicji z UW. Buzek wyszedł wtedy jedyny raz poza swoją zwyczajową postawę polityka grzecznego i łagodzącego nastroje. Powiedział, że nie ma najmniejszego żalu, iż odchodzi, bo utrzymanie rządu jest najważniejsze. Że życzy wszystkiego dobrego swojemu następcy. Na koniec powiedział: „a do was mam jedną prośbę, gdy już wybierzecie nowego premiera, to go szanujcie i dajcie mu rządzić, a nie traktujcie go tak, jak często mnie traktowaliście". To było wstrząsające wystąpienie. Chwilę potem wyszedł na mównicę Krzaklewski i starał się zatrzeć przykre wrażenie, reinterpretując słowa Buzka. A później okazało się, że Unia nie chce wrócić do koalicji i Buzek pozostał na stanowisku do końca kadencji.
A dlaczego pan związał się na koniec z PO?
Po przegranej Krzaklewskiego w wyborach prezydenckich czułem, że AWS jest nie do uratowania. Uważałem, że SKL, która już była poważną siłą, ma odpowiednie papiery, żeby ponieść sztandar prawicy. Musi tylko odejść z AWS. Nie doszło do tego, bo nasz ówczesny prezes Jan Rokita bał się tego ruchu i odwlekał decyzję. A potem pojawiły się dwie nowe formacje prawicowe, czyli PO i PiS. Dla naszej inicjatywy nie było miejsca. SKL mogło już tylko ustosunkować się do historii tworzonej przez innych.
Ale dlaczego przez PO?
Z Jarosławem Kaczyńskim nie chciałem mieć nic wspólnego od 1995 roku, gdy namówił nas na poparcie kandydatury Adama Strzembosza na prezydenta, a potem go porzucił. Natomiast o poparcie PO poprosił mnie Maciej Płażyński. Paradoksalnie natrafiłem na opór Jana Rokity i Bronisława Komorowskiego. Toczyliśmy homeryckie boje o wejście na tzw. Platformę, na oczach zdezorientowanej publiczności, która naszych wewnętrznych utarczek nie rozumiała. Na koniec nasze zderzenie się z Platformą okazało się wyjątkowo nieprzyjemne. Najpierw PO starała się podzielić SKL na część mile widzianą i taką, na którą patrzono krzywo. Później nastąpiło unieważnianie prawyborów wygranych przez polityków SKL. Wszystko to było fatalne i straciłem serce do tego projektu. Być może gdybym został posłem, to jeszcze próbowałbym coś zrobić na scenie politycznej. Ale ponieważ nie zostałem wybrany do Sejmu, uznałem, że poniosłem podwójną porażkę – osobistą i mojej koncepcji politycznej, harmonijnego połączenia PO i SKL.
—rozmawiała Eliza Olczyk (dziennikarka tygodnika „Wprost")
Aleksander Hall, polityk i historyk, doktor habilitowany nauk humanistycznych, nauczyciel akademicki. Działacz opozycji w PRL, współzałożyciel Ruchu Młodej Polski, minister w rządzie Tadeusza Mazowieckiego, poseł na Sejm I i III kadencji. Kawaler Orderu Orła Białego. Mąż Katarzyny Hall, minister edukacji w pierwszym rządzie Donalda Tuska.
PLUS MINUS
Prenumerata sobotniego wydania „Rzeczpospolitej”:
prenumerata.rp.pl/plusminus
tel. 800 12 01 95