Blisko ćwierć biliona dolarów z reklam zgarniają więc dwie firmy, które nie produkują informacji, tylko dystrybuują cudzą, w zasadzie nie ponosząc z tego tytułu kosztów. Nie jest to jednak, jakby chciało widzieć wielu, jedynie przejęcie cudzych udziałów rynku. Zarówno Google, jak i Facebook znacząco go poszerzyły. Są równocześnie tak ważnymi ogniwami obecnego ekosystemu informacyjnego, że trudno sobie wyobrazić, by miał on bez nich funkcjonować. Przypomnijmy, że Facebook jest też właścicielem Instagrama oraz WhatsAppa, a koncern Alphabet oprócz wyszukiwarki Google ma też YouTube'a oraz całe wielkie środowisko mobilne oparte na systemie Android.
Zupełnie inaczej ta zmiana wygląda z punktu widzenia konsumentów treści: czytelników, widzów, słuchaczy. Informacja stała się tania, a czasami wręcz darmowa. Dostęp do niej błyskawiczny. Możliwość wyrażania własnej opinii – dowolna. Równocześnie media społecznościowe wykreowały zupełnie nowy rodzaj informacji, których twórcy są jednocześnie ich odbiorcami. A możliwość dokładnego określenia ich preferencji pozwoliła na dotarcie do użytkowników z konkretnym, sprofilowanym przekazem reklamowym. Dziś każdy użytkownik smartfona może być reporterem, a każdy, komu się wydaje, że ma coś ważnego do powiedzenia – blogerem. Media uległy demokratyzacji, a pracownicy tych tradycyjnych – pauperyzacji. Pole debaty znacząco się poszerzyło, choć wykorzystanie algorytmów w celu podawania jak najbardziej zbliżonych do preferencji użytkowników postów, doprowadziło do stworzenia baniek informacyjnych, a w konsekwencji do postępującej radykalizacji postaw.
Otwarte pozostaje pytanie, czy tego samego nie robiły wcześniej tradycyjne media tożsamościowe, budując wokół siebie podobne bańki, i to w czasach przedintenetowych, gdy informacje było znacznie trudniej zweryfikować niż dziś. Co de facto też było rolą mediów, z której stopniowo się wycofywały z powodu kurczących się możliwości finansowych. Bo, z czego wielu internautów wydaje się dziś nie zdawać sobie sprawy, zdobycie rzetelnej informacji, sprawdzenie tej nierzetelnej, nagranie czy napisanie reportażu naprawdę sporo kosztuje.
Jak działają media tożsamościowe operujące w dwóch skrajnych bańkach, wciąż widać w telewizjach informacyjnych – w Polsce TVP i TVN, a w Stanach Zjednoczonych CNN i Fox, prezentują diametralnie różne interpretacje rzeczywistości i wydarzeń. Tutaj też trudno powiedzieć, co jest przyczyną, a co skutkiem – czy to bańki społecznościowe i radykalizacja z nimi związana oddziałują na inne media, które pogłębiają radykalizację, czy może to naturalna kolej rzeczy w podzielonym społeczeństwie, efekt wtórny internetowej demokratyzacji. Wola ludu, grup społecznych zamkniętych w swoich bańkach, wcale przecież nie musi być „oświecona", a „prawda", którą głoszą, uniwersalna. Jej piewcom wystarczy, że służy utrzymaniu wspólnej tożsamości i piętnowaniu tej wrogiej.
Porozmawiaj, poczatuj, zobacz
Dwie dekady rewolucji komunikacyjnej najłatwiej pokazać liczbami. W 2000 r. 10 proc. ludności świata było subskrybentami telefonii komórkowej, w ubiegłym roku – 72 proc. Dla internetu te liczby są jeszcze bardziej porażające – 361 mln użytkowników w 2000 r. i 5,17 mld w roku 2020, czyli 66 proc. ludności globu. U nas w kraju w 2000 r. z internetu korzystało niecałe 12 proc. Polaków, dziś 90 proc. gospodarstw domowych ma stałe łącze szerokopasmowe. To nie skok – to eksplozja. Choć ze wszystkich wymienionych w tym tekście przejawów szeroko rozumianego postępu technicznego największe konsekwencje wydaje się mieć popularyzacja internetu, to właśnie na komunikacji międzyludzkiej najbardziej odcisnęła ona piętno.
Nie ma takiego sposobu komunikacji, którego internet w dwie dekady nie zmienił. Przede wszystkim dlatego, że właśnie na jej potrzeby został stworzony. Oczywiście, potrzebne do tego były nowe techniki transmisji danych – najważniejszymi z nich były LTE, brama do mobilnego świata, oraz rozbudowa sieci światłowodów. Rozpisywanie się o połączeniach głosowych, dostępnych dziś dla każdego dzięki powszechnym telefonom komórkowym, jest jak rzewne wspominanie budek telefonicznych, telefonów na kablu z tarczami czy połączeń międzymiastowych przez lokalne centrale telefoniczne. Mentalnie dzieli nas od tych czasów o wiele więcej niż faktyczne 25 lat. O „elektronicznych smyczach" napisano już tysiące tekstów, zanim telefony stały się smartfonami i zmieniły się w mobilne biura pracy lub – jak kto woli – w przenośne centra rozrywki.
Z dzisiejszej perspektywy ludzie urodzeni na przełomie XX i XXI wieku przyszli na świat w epoce cyfrowych dorożek i kolei żelaznej, a teraz wszyscy jeżdżą samochodami
Dziś ludzie komunikują się zdalnie przez połączenia wideo, czaty oraz media społecznościowe – co czasami się łączy. Owszem, dwie dekady temu czaty już istniały, a nawet wykształciły pierwszy slang, przenikając do języka. Pierwsze były kanały IRC i komunikator ICQ, potem usługi AOL, Yahoo! i MSN – ich polski odpowiednik Gadu-Gadu przyszedł na świat w 2000 r. Ale nie były to narzędzia powszechne. Korzystała z nich zaledwie część z nielicznego grona światowych internautów. Poprzednik Facebooka, portal MySpace, narodził się zaledwie rok przed debiutem serwisu Marka Zuckerberga. Nie było Twittera, Instagrama, TikToka i Twitcha. Nie było Messengera, WhatsAppa, Telegrama ani Peryskopa. W świecie tekstowej komunikacji cyfrowej rządziły jeszcze SMS-y.
Podobnie było ze stabilnymi rozmowami wideo. Połączenia przez dial-up (telefon stacjonarny), transmisję 2G z rozszerzającą jej możliwości technologią Edge (maks 384 Kb/s) czy łącze stałe (autor niniejszego tekstu korzystał wówczas z bardzo szybkiego internetu o prędkości 512 kB/s) nie pozwalały zwykłym śmiertelnikom na taki luksus. Jeśli chodzi o oprogramowanie, przełomem w międzynarodowych połączeniach wideo było dopiero pojawienie się aplikacji Skype (w sierpniu 2003 r.)
Branża telekomunikacyjna doskonale poradziła sobie z tym rollercoasterem. A nie było to łatwe, gdy co parę lat trzeba zmieniać swój model biznesowy. Operatorzy komórkowi przeszli drogę od zarabiania na wszystkim przy niewielkiej liczbie klientów, przez dotowanie telefonów, schyłek rozmów głosowych (można przyjąć, że dziś są praktycznie bezpłatne), po gwałtowne przyspieszenie internetu i usług z nim związanych. Kosztowało to ich niemało – inwestycje w infrastrukturę i pasma radiowe kosztowały miliardy, ale to właśnie dzięki nim ustabilizowali swój model biznesowy.
Przesyłanie zdjęć? OK, ale było to pracochłonne – w zasadzie nie było telefonów komórkowych z aparatami. W 2000 r. do masowej sprzedaży w Azji, w niebotycznych cenach, trafiły pierwsze takie modele Samsunga i Sharpa (choć oficjalnie pierwsza była Kyocera). W roku ataku na WTC firma Ericsson pokazała pierwszą komórkę z kolorowym ekranem, a Nokia pierwszą odbierającą radio FM.
Z dzisiejszej perspektywy ludzie urodzeni na przełomie XX i XXI wieku przyszli na świat w epoce cyfrowych dorożek i kolei żelaznej, a teraz wszyscy jeżdżą samochodami, choć już przebąkują o tym, by same się prowadziły. A co powiedzieć o tych, którzy urodzili się w drugiej połowie XX wieku?
Dziś trudno sobie wyobrazić jakąkolwiek komunikację bez mejli. W 2000 r. wysyłano ich na świecie 12 mld dziennie, w ubiegłym roku już ponad 306 mld, co wciąż daje około 60 na internautę. Najbardziej ten progres oddaje chyba fakt, że takie wyliczenie jest dziś pozbawione sensu – od narodzin mass-mailingu nie jest to już tylko narzędzie komunikacji międzyludzkiej.
Konsekwencje tych zmian widzimy na co dzień. Technologia umożliwiła wejście w epokę pracy zdalnej. Całą komunikację (łącznie ze spotkaniami) jesteśmy dziś w stanie przeprowadzić z dowolnego miejsca, w którym mamy dostęp do internetu. Proces ten przyspieszył w pandemii. Oznacza to poważne zmiany modeli biznesowych i całego rynku pracy. I, być może, rynku nieruchomości. Bo jeśli można pracować z dowolnego miejsca, to i wielkie biura nie są już tak niezbędne, miejsce zamieszkania staje się drugorzędne. Jakie konsekwencje będzie miała ta zmiana dla mobilności społecznej, najważniejszych ośrodków akademickich, relacji społecznych – jeszcze nie wiemy. Ale to rewolucja w komunikacji ją umożliwiła.
W wymiarze czysto ludzkim jesteśmy w stałym kontakcie. Emigranci i tzw. ekspaci (specjaliści pracujący za granicą) mogą w dowolnej chwili rozmawiać ze swoimi rodzinami i przyjaciółmi. Pod warunkiem że jakiś autorytarny reżim nie ograniczy nam dostępu do internetu albo możliwości komunikacji. I to kolejna zmiana – internet stał się dla reżimów problemem. Bez kontroli nad nim, nie da się już kontrolować informacji, a bez tego każdy totalitaryzm czeka porażka. Jakkolwiek byśmy na niego złorzeczyli, to dziś najważniejsze medium wolności słowa. Błyskawiczna cyfryzacja doprowadziła jednak do szybkiego rozwoju zupełnie nowych i doskonalszych metod inwigilacji, które wsparte analizą dużych zbiorów danych, stają się np. w Chinach narzędziem kontroli społecznej.
Jak zarobić i nie ryzykować
Oprócz ogólnej logiki działania systemu niewiele już pozostało ze świata usług finansowych z lat 2000–2001. Banki dalej działają w systemie depozytowo-kredytowym, choć dziś zarabiają głównie na usługach dodatkowych, bo przy nadpłynności systemu finansowego nawet wysoka inflacja nie daje im (na razie) nadziei na wyższe stopy zwrotu z kredytów. Nie zmieniły się mechanizmy działania biznesu ubezpieczeniowego, podobnie jak rynków kapitałowych. Mimo to nie będzie przesadą twierdzenie, że branża przeżyła nie jedno, ale kilka trzęsień ziemi.
Z 83 banków pod koniec ubiegłego stulecia zostało ich dziś w Polsce tylko 31. Przeszliśmy przez boom bankowy, który zaowocował wzrostem relacji kredytów do PKB z 22 proc. do 57 proc. (lata 1999–2019) i w efekcie którego polskie miasta i miasteczka zalały oddziały bankowe (kto dziś pamięta dyskusje sprzed dekady o tym, że krajobraz centrów miast zdominowały bankowe szyldy?), później w pośpiechu zamykane. Branża wpierw masowo zatrudniała, by później masowo zwalniać. I choć pierwszy internetowy bank, czyli mBank, pojawił się u nas dopiero w 2000 r., dziś bez usług internetowych bankowość nie ma racji bytu. Podobnie jak jakiekolwiek inne usługi finansowe, no, może poza lombardami. Gdy w 2001 r. z bankowości internetowej korzystało 565 tys. osób, dziś aktywnie robi to ok. 19,5 mln Polaków – 62 proc. wszystkich dorosłych.
Ale to, co najważniejsze, dotyczy gotówki. Pod koniec ubiegłego roku transakcje bezgotówkowe stanowiły już ponad 92 proc. wszystkich transakcji kartami. Pozostałe to wypłata gotówki. Aktywnych kart jest 29,6 mln (a dorosłych Polaków 31,5 mln), wydanych ponad 46,5 mln. Transformację w kierunku rzeczywistości bezgotówkowej pcha handel, który coraz bardziej przenosi się do sieci, gdzie płatności dokonuje się zwykle bezpośrednio – błyskawicznymi przelewami czy kartami. Warto też wspomnieć o systemach pozwalających na przelewanie pieniędzy na numery telefonów (powiązane w systemach bankowych z rachunkami osobistymi), takie jak młodziutki BLIK (pojawił sięw lutym 2015 r.).
Gdzieś w tle bezgotówkowej rewolucji są też kryptowaluty – wykreowane głównie poza systemem płatniczym poszczególnych krajów (do niedawna wyłącznie) pieniądze wirtualne. Trudno na razie powiedzieć, czy mające więcej wspólnego z szarą strefą i spekulacją, czy może będące przyszłością systemu finansowego. A jeśli tak, to podważające pewne obszary suwerenności finansowej państw i zwiększające siłę korporacji (Facebook już ruszył z projektem własnej kryptowaluty). Chyba, co znów należy podkreślić, że staną się narzędziem kontroli nad obywatelami państw autorytarnych.
Za nami jest poważny kryzys, który wybuchł w latach 2007–2008 z winy sektora finansowego, szczególnie z powodu tworzenia skomplikowanych narzędzi i produktów finansowych – bynajmniej nie papierowych. Czarę goryczy przelał rozwój tzw. sekurytyzacji długu, gdy ostatecznie niektóre papiery dłużne stały się produktami inwestycyjnymi o ryzyku w zasadzie nieznanym. W efekcie zaostrzono regulacje sektora i jeszcze mocniej oddzielono bankowość tradycyjną od tej inwestycyjnej.
Rynki kapitałowe też przeszły ewolucję – pojawiły się zupełnie nowe, konkurencyjne sposoby spekulacji, a nawet pozyskiwania kapitału. Rosnąca moc obliczeniowa komputerów pozwoliła algorytmom HFT (tzw. handel algorytmiczny) na błyskawiczne transakcje na rynkach finansowych, zaburzając dotychczasowe ich funkcjonowanie i będąc kolejnym krokiem w odrywaniu ich od sytuacji spółek. Giełdom wyrósł też poważny konkurent w postaci kryptowalut, których emisje (tzw. ICO) stały się alternatywnym sposobem pozyskiwania finansowania, przy dużym ryzyku porażki przedsięwzięć.
Pojawiła się także tzw. branża fintech – oferująca rozmaite usługi finansowe bazujące na rozwiązaniach technologicznych, zwykle bez potrzeby spełniania wymogów regulacyjnych i kapitałowych, do których są zobligowane np. banki. Rozwiązania te przedkładają ostatecznie zysk, a czasami tylko jego miraż, ponad bezpieczeństwo. A ich błyskawiczny rozwój to przede wszystkim efekt stworzenia masowego rynku zbytu produktów i usług – globalnego internetu.
Zmieniając świat na cyfrowy, nieco zaniedbaliśmy ten rzeczywisty
Co to zmieniło dla zwykłych zjadaczy chleba? Utrzymujące się od niemal dekady niskie stopy procentowe doprowadziły do niskich stóp zwrotu z depozytów, co realnie przekłada się na spadek wartości ich pieniędzy oraz pcha w kierunku rozwiązań finansowych, które dają większe szanse na zysk, ale przy większym ryzyku. Te światy finansowe w 2001 r., gdy miał miejsce atak na Amerykę, jeszcze nie istniały lub były w powijakach.
Powolne odchodzenie od gotówki oraz rozwój bankowości internetowej zmieniają też obraz przestępczości – przynajmniej tej finansowej. Oczywiście, handel ludźmi, narkotykami, praca niewolnicza wciąż są poważnym problemem, tym bardziej że bezpośrednio dotyczą ludzkiego życia, ale przestępcy najwięcej dziś zarabiają w sieci – wyłudzając, kradnąc, handlując nielegalnymi towarami. Jak szacuje firma Thales, w ubiegłym roku przychody cyberprzestępców sięgnęły 1,5 bln dolarów – ponaddwukrotnie więcej niż szacowana wartość globalnego rynku narkotyków (PwC). Ale straty wywołane takimi działaniami są dużo wyższe – Cybersecurity Ventures szacuje, że w tym roku sięgną już 6 bln dolarów. Trudno jednak ocenić, w jakim stopniu powodują je zorganizowane grupy przestępcze, a w jakim hakerzy na usługach państw. Zdaniem analityków branży obie te grupy dysponują porównywalnymi możliwościami technicznymi i finansowymi. Z tym że jednych bardziej interesuje zysk finansowy, a drugich destabilizacja sytuacji w innych krajach.
Cyfryzacja wcale nie wytraca swego oszałamiającego pędu. Każdy rok przynosi zmiany, przetasowania. A gdzieś w oddali czają się kolejne rewolucje: inteligentne miasta, autonomiczne samochody czy wszechogarniający metawers – internet przyszłości, zapowiadany przez Marka Zuckerberga. Wizje te łączy sztuczna inteligencja. Nadchodzi jej epoka – znów pewnie lepsza i szybsza. Dzisiejsza młodzież za 20 lat będzie się pewnie musiała odnajdywać w zupełnie nowej rzeczywistości. Niestety, możliwe, że dużo trudniejszej. Bo zmieniając świat na cyfrowy, nieco zaniedbaliśmy ten rzeczywisty.