Na Zachodzie, gdzie większość świątyń świeci pustkami, ludzie angażują się w ochronę klimatu z zapałem religijnych neofitów (...). Paranoja wokół zmian klimatycznych rodzi groźną tendencję. Rzeczowe dyskusje zastępuje nowe wyznanie – Kościół globalnego ocieplenia" – takimi słowami witał czytelnika artykuł Marka Rybarczyka opublikowany w polskim wydaniu tygodnika „Newsweek" w 2009 roku. Dziś podobne stwierdzenia znaleźć można jedynie w nielicznych prawicowych wydawnictwach, ale jeszcze kilkanaście lat temu takie głosy dochodziły także z medialnego mainstreamu. Dysonans, jaki wywołuje dziś ten cytat, to dowód na to, jak gwałtownie zmieniła się społeczna świadomość oraz wrażliwość klimatyczna w Polsce.
Marginalizowana przez lata sprawa globalnego ocieplenia oraz jego konsekwencji na stałe weszła do polskiej debaty publicznej. Z kwestii interesującej jedynie wąskie grono specjalistów i aktywistów stała się impulsem wyciągającym ludzi na ulice (np. w ramach Młodzieżowego Strajku Klimatycznego), ważnym tematem kampanii wyborczych (co pokazały ostatnie wybory prezydenckie i parlamentarne) oraz motorem transformacji społeczno-gospodarczej (czego najświeższym przykładem są propozycje zawarte w unijnym pakiecie Fit for 55).
Zainteresowanie Polaków sprawą zmiany klimatu można oczywiście zrzucić na karb skoncentrowanej na tej kwestii Unii Europejskiej oraz mediów, które zaczęły znacznie poważniej podchodzić do tego zagadnienia. Ale nie byłby to obraz kompletny. Mieszkańcy Polski na własnej skórze przekonują się już, z czym związane jest globalne ocieplenie. Zima 2019–2020 była najcieplejszą w historii polskich pomiarów. W styczniu ubiegłego roku średnia temperatura miesięczna była wyższa od normy o 3,7 st. C, w lutym – aż o 4,6 st. C. Wzrost średniej temperatury w Polsce w odniesieniu do okresów wieloletnich (tzw. trzydziestolatek, tj. 1951–1980 oraz 1991–2020) wyniósł 1,5 st. C. W 2020 r. mieliśmy najbardziej suchy kwiecień w XXI wieku i drugi pod tym względem w ciągu ostatnich 55 lat. „Nie wiem jak ludzie mający więcej niż 30 lat mogą nie dostrzegać (pomijając dowody pomiarowe) czegoś, co widać gołym okiem: że rozkład temperatur, opadów i innych zjawisk atmosferycznych zmienił się zauważalnie tylko za naszego życia" – pisał na Twitterze konserwatywny poseł Robert Winnicki, dając dowód na to, że nawet prawica, tradycyjnie oporna wobec takich tematów, jak globalne ocieplenie, zaczęła zmieniać swoje podejście.
Dostrojenie retoryki
Zmiana nastrojów wyborców w sprawie klimatu zaczyna się powoli przekładać na zmianę myślenia oraz zachowania polityków. Dla wielu z nich może to być jednak dość kłopotliwe wyzwanie – łatwo bowiem wyciągnąć pełne antynaukowych treści wypowiedzi sprzed lat niektórych z nich. Widać to dobrze choćby na amerykańskiej scenie politycznej.
W USA rolę klimatycznych kontestatorów grali od dawna republikanie. To właśnie ta partia, o silnych związkach z przemysłem, kwestionowała dorobek nauki w kwestii globalnego ocieplenia, promowała podważające fakty narracje oraz torpedowała politykę klimatyczną. Ale to się zmienia – i to zauważalnie. John Shimkus, członek amerykańskiej Izby Reprezentantów z ramienia Partii Republikańskiej, jeszcze w 2009 roku twierdził w kontekście zmiany klimatu, że „człowiek nie zniszczy Ziemi, nie zniszczy ją poprzez potop". Jednakże już w 2019 roku nawoływał do działań wyhamowujących globalne ocieplenie, apelując jednak, by były „realistyczne i pragmatyczne". Jego partyjny kolega z ław izby, David McKinley, w 2013 roku wyliczał, że „według ekspertów do 2023 roku korzyści ze zmiany klimatu wciąż będą górować nad jej kosztami". Sześć lat później krytykował spalanie paliw kopalnych, strasząc wzrostem poziomu mórz, zalaniem Miami oraz suszami. Prominentny republikanin Marco Rubio w 2014 roku wyznał, że nie wierzy, iż to ludzie odpowiadają za globalne ocieplenie. Zmienił zdanie już po czterech latach. Podobną drogę przeszedł Mitch McConnell, obecny lider republikańskiej mniejszości w Senacie USA.