Spór osiągnie apogeum, kiedy „Tygodnik” rzuci hasło „Wałęsa na prezydenta”. „Gazeta” będzie powtarzać jak mantrę, że z łamów „Tysola” wylewa się rzeka jadu, choć w kwestiach stylistyki bokserskiej sama okaże się nieprześcigniona. Jerzy Surdykowski podsumuje w „Wyborczej”: „A więc rozwijała się ta wojna jak najgorzej, prosto w kierunku »polskiego piekła«, przy akompaniamencie wciąż nowych protestów grup społecznych uważających się za pokrzywdzone i przy nerwowej bieganinie politykierów starego i nowego portfela usiłujących upiec swą partyjną pieczeń w tym nagle roznieconym ogniu, gdzie już wkrótce spłonie rząd, a może Polska” (“GW” 4.08.1990).
Niezależnie od poziomu emocji będzie to najważniejszy spór tamtego czasu: o model pluralizmu, budowę demokracji wielopartyjnej. I Polska od tego nie spłonie. Przywykniemy do cyklicznego rozdrabniania i porządkowania sceny politycznej, nikt już nie będzie w tym upatrywał zagrożenia dla demokracji.
[srodtytul]Dosyć Okrągłego Stołu[/srodtytul]
W międzyczasie z wielką pompą pęka mur berliński. Układ Warszawski jest już rozdartym workiem. Enerdowska prokuratura stawia Honeckerowi i szefowi MSW zarzut zdrady głównej, za to, że utworzyli klikę, która doprowadziła państwo do ruiny. Szef węgierskiej służby bezpieczeństwa podaje się do dymisji, kiedy wychodzi na jaw, że nie zaprzestał inwigilacji opozycji.
W Polsce generał Kiszczak jest wciąż wicepremierem i szefem resortu. Płoną tajne archiwa. Osławiony generał Ciastoń dostaje nominację na ambasadora w Albanii. Wojskiem Polskim dowodzi gen. Siwicki, Najwyższą Izbą Kontroli – generał Hupałowski. Ale historyczny rok kończy się krzepiąco: Sejm likwiduje nazwę PRL.
W pierwszym tygodniu 1990 r. inflacja skacze o 65 proc. Chleb w Zielonej Górze kosztuje już 3500 zł. Kilogram cukru – nawet 16 tys. Za to w sklepie rybnym najtańsza konserwa – 700 zł: wodorosty w sosie pomidorowym. Według szacunków oszczędności ludności wystarczą na 38 dni. 100 tys. osób już wyrejestrowało samochody. Są i dobre wiadomości: Miraculum w zamian za dostawę kosmetyków do Związku Radzieckiego otrzyma ciężarówkę jajek. Coraz większy chaos.
Sejm przyjmuje plan Balcerowicza, pakiet ustaw, które mają zdławić hiperinflację. Najtrudniejszy i najbardziej kontrowersyjny punkt to zahamowanie podwyżek płac, czyli kolejne wielkie wyrzeczenia.
W pierwszym numerze 1990 r. „Tygodnik” ogłasza koniec Okrągłego Stołu. „Polityka kontraktu wytraciła swój impet” – pisze Maciej Zalewski, formułując cele nowej polityki. Po pierwsze – zrobić wszystko, by nie załamała się reforma wprowadzająca system rynkowy. Ludzie muszą widzieć w tej reformie interes własny. „Trzeba rozpocząć wielką akcję przekształceń własnościowych. Oznacza to rzeczywiste odsunięcie PZPR od władzy w gospodarce”. Po drugie – odbudować władzę lokalną, zdemontować stary system tam, gdzie gnębi i denerwuje ludzi najbardziej. Po trzecie – przygotować wolne wybory i nową konstytucję. To plan na ten rok.
Wydaje się, że to głos wołającego na puszczy.
„Ruscy do domu” – krzyczy czołówka drugiego numeru. To tytuł reportażu Teresy Bochwic o Legnicy. Hasło znane z napisów na murach, ale żeby w poważnym piśmie kierowanym przez senatora RP? A przecież Węgrzy już rozmawiają o wycofaniu wojsk radzieckich z ich kraju.
W następnym numerze Teresa Kuczyńska rozprawia się z przywilejami władzy. Także tej nowej. „Tygodnik” zaczyna publikować cykl tekstów „Polska – jaka? kiedy? jak?”. „Najpierw niepodległość” – pisze Krzysztof Czabański. Wybiega przed orkiestrę w kwestii NATO. Chce odwrócić porządek planu: na początku do EWG, potem do paktu atlantyckiego. – Droga do EWG jest długa, wymaga spełnienia wielu warunków ekonomicznych – mówi Czabański. – Rozszerzenie NATO zaś to decyzja stricte polityczna, która od razu wyprowadza Polskę z rosyjskiej strefy wpływów.
[srodtytul]Kleptokraci i ośmiornice[/srodtytul]
Nie wszyscy ledwo wiążą koniec z końcem. Trwa rozbiórka państwowego majątku. W czasie kiedy obóz „Solidarności” poszukuje pomysłu na powszechną prywatyzację, która wyrwie gospodarkę z rąk nomenklatury, nomenklatura uwłaszcza się na potęgę. Zwykle przedsiębiorstwo objada pięć – siedem spółek, w których udziały obejmują zastępcy dyrektora, główny księgowy, kierownicy. Szef siedzi w trzech, czterech kluczowych, pozostając jednocześnie dyrektorem, żeby proces przejmowania mienia i dochodów był płynny. Spółki pączkują, rodzą córki, wnuczki, tworzą sieć, żeby zatrzeć znamiona dawnej własności, a zarazem nie stracić kontaktu z dawcą. Zjawisko ma charakter masowy, obejmuje zakłady przemysłowe, centrale handlu zagranicznego, kombinaty rolne, spółdzielnie mieszkaniowe. Drażni ludzi najbardziej.
Piszemy o tej powszechnej grabieży jak najęci. Każdy tekst, a bywa ich w jednym numerze kilka, wywołuje falę kolejnych próśb o interwencję. Już nie sposób pomieścić. Ile jeszcze? Rząd zna problem i pochyla się z troską. Już w grudniu 1989 r. kontrola Prokuratury Generalnej ujawnia (bez konsekwencji) 1593 spółki nomenklaturowe. Zasiada w nich 700 dyrektorów, 580 prezesów spółdzielni, dziewięciu wojewodów, 80 innych dygnitarzy partyjnych. Liczba nie obejmuje spółek pochodnych, w których zasiadają już krewni i znajomi. A system dopiero się rozpędza.
Nomenklatura ma duży potencjał. Na początku transformacji liczy 1 mln 200 tys. osób – 900 tys. z PZPR, 300 z partii satelickich. To spis stanowisk kierowniczych objętych zasadą rekomendacji partyjnej. Słowem, kiedy Polska wchodzi w okres przemian, gospodarką rządzą zaufani namiestnicy. Nomenklatura jest rodzajem partii wewnętrznej, strukturą władzy. Wyprowadzenie sztandarów jej nie narusza. Przemiany dokonują sami zainteresowani.
Są i twory ponadbranżowe: lokalne ośmiornice. Dygnitarz PZPR jest zarazem prezesem Społem, przewodniczącym dzielnicowej rady narodowej (odpowiednik burmistrza). Jego prawą ręką jest prokurator rejonowy – zabezpiecza interesy od strony prawa. Lewą ręką jest prezes spółdzielni mieszkaniowej. Ta ręka zbiera haracze. Razem kontrolują wszystkie typy własności w dzielnicy: lokale, grunty, usługi spółdzielcze i komunalne. Pobierają „dodatkowe” opłaty od najemców, dzierżawców, ajentów… I tak dalej. I tak wszędzie. Wybory samorządowe mają po części te mafie rozpędzić.
„Tygodnik” działa w izolacji. Wokół ujawnionych spraw zalega głucha cisza. Media nie podchwytują, prokuratorzy nie badają. Zarzuca się nam manię tropienia afer, polowanie na czarownice, sianie defetyzmu. Mamy czarne podniebienia i biegamy z nożem w zębach.
[srodtytul]Bitwa o Wałęsę[/srodtytul]
Radykalna krytyka polityki „grubej kreski”, żądanie rewizji układu Okrągłego Stołu grupują wokół „Tygodnika” środowiska opozycji odsunięte od wpływu na rzeczywistość, rozczarowane żółwim tempem zmian. Perspektywa kolejnych trzech lat Sejmu kontraktowego, pięciu następnych lat prezydentury Jaruzelskiego wydaje się absurdalna. Nadzieją jest Lech Wałęsa.
10 maja 1990 r. Wałęsa ogłasza „wojnę na górze”. Jarosław Kaczyński zakłada Porozumienie Centrum. Rzuca hasło przyspieszenia wyborów, usunięcia wojsk radzieckich z Polski, powszechnego uwłaszczenia, dekomunizacji i lustracji.
Zaczyna się walka o Belweder. Komitety Obywatelskie dzielą się na stronników Wałęsy i Mazowieckiego. W odpowiedzi na PC Adam Michnik, Zbyszek Bujak, Władysław Frasyniuk, Andrzej Wajda powołują ROAD (późniejszą Unię Demokratyczną). „Gazeta” wspiera Mazowieckiego, „Tygodnik” – Wałęsę. Oba pisma przerzucają się oskarżeniami o brutalność i nieczyste chwyty.
Dramatyczna przegrana Mazowieckiego (wyprzedza go Tymiński z hasłem walki z klikami) odsłania wątłość autorytetów i nieufność ludzi wobec własnych, zasłużonych elit. Według PC to efekt samobójczej strategii opóźniania zmian. Według zwolenników premiera – skutek nagonki i wojny na górze. – Wcale nie byliśmy zadowoleni z upokorzenia premiera – mówi Czabański.
Druga tura jednoczy wszystkich przeciw Tymińskiemu. Zwycięstwo Wałęsy świętujemy w „Tygodniku” hucznie: są trzy butelki wina i tańce na stole, przy gitarze. I buńczuczne przekonanie, że udało się popchnąć machinę historii.
Kaczyński wkrótce zostanie szefem Kancelarii Prezydenta. Część publicystów odejdzie do PC. Sejm kontraktowy skończy swój żywot w połowie kadencji. Wałęsa nie strąci Polski w przepaść, ale wysiądzie z pociągu przyspieszenie. „Tygodnik Solidarność” zmieni charakter na pismo związkowe, odżegnując się od polityki. Rozbiegniemy się po różnych gazetach, przez 20 lat wspominając z sentymentem ten krótki „fajterski” czas w „Tygodniku”. Gdyby nie ta gorączka, czy w ogóle pamiętalibyśmy pierwszy rok wolności?