Specjaliści od PR zapraszają nas codziennie do politycznego teatrzyku. Gwar na scenie coraz większy, gadżety coraz bardziej wymyślne (były już świńskie głowy i sztuczne fallusy, ostatnio zaczęto żonglować nawet projektem zmiany konstytucji) – ale widownia i tak pustoszeje. Medialni komentatorzy ekscytują się w swych recenzjach „wydarzeniami” na scenie, wchodzą coraz śmielej w rolę suflerów, którzy podpowiadają całe kwestie, jakie powtórzyć mają za nimi aktorzy. Kwestie bywają efektowne, ale są coraz bardziej przewidywalne. Mało kto chce wskoczyć na scenę, dołączyć do aktorów. Znużenie, nuda. PR. to nie RP – i to widać coraz bardziej.
Wbrew zapowiedziom, głoszonym 20 lat temu, historia się nie skończyła. Toczy się dalej i w niej kończą się inne – historyczne – zjawiska. Być może kończy się właśnie, na naszych oczach polityka, demokracja, państwo i wolność – tak jak pojęcia te były rozumiane i formowały się w historii: w historii Rzeczypospolitej. Powodem do sformułowania tej melancholijnej hipotezy nie są tylko ostatnie poczynania obecnego rządu. Choć, owszem, odegrać mogą one w tym względzie pożyteczną rolę budzika. Kiedy poważni (?) politycy partii rządzącej stwierdzają publicznie, że istotą ich rządu jest nie dopuszczenie do tego, by najsilniejsza partia opozycyjna wróciła kiedykolwiek do władzy – ktoś może się zastanowić, czy to jeszcze demokracja? Kiedy w komisji sejmowej, mającej za zadanie wyjaśnić tzw. aferę hazardową z udziałem ważnych polityków partii rządzącej, głosami 3 posłów tejże partii wykluczono 2 posłów głównej partii opozycyjnej – nawet w przychylnych dla rządu mediach wielu publicystów zapytało o „standardy demokracji”. To troszkę tak, jakby niewinne dziecię na widok władcy paradującego nago przed poddanymi, zawołało: „król nie ma korony!” Może jednak warto zauważyć, że brakuje nie tylko korony w tym (u)stroju.
Nie o „standardy” chodzi, ale – pozwolę sobie powtórzyć – o samą demokrację, o politykę, o sposób rozumienia wolności w państwie. I nie chodzi o premiera Donalda Tuska. Nie jest on wcale jakimś złowrogim demiurgiem upadku Rzeczpospolitej. On tylko robi, co może. Sposób sprawowania przez jego ekipę władzy jest jedynie symptomem – nie przyczyną. Tak jak innym, na pewno poważniejszym symptomem jest kierunek ewolucji struktur europejskiej wspólnoty. Ale symptomem czego? Kryzysu polityki. Oczywiście nie w każdym rozumieniu tego słowa. Wyznawcy Karla Marxa czy Carla Schmitta mogą być spokojni – ich pojmowanie polityki jest nie zagrożone. Mnie idzie tutaj tylko o tę politykę, którą „wymyślili” starożytni Grecy, a z którą łączyła się duża część europejskiej (i jeszcze większa – polskiej) tradycji pojmowania i uprawiania tej formy społecznego współżycia, jaką wyrażało słowo Rzeczpospolita.
[srodtytul]Z peryferii na agorę[/srodtytul]
Słowo „polityka” rzeczywiście wymyślili Grecy i oznaczało ono dla nich publiczną dyskusję, wspólny namysł, ubrany w słowa, nad wyborem decyzji wiążących dla całej wspólnoty: dla polis. Centrum owej wspólnoty była agora – miejsce, na którym spotykali się wolni obywatele, by dyskutować i, po namyśle, rozstrzygać o publicznych sprawach. Skąd się owi obywatele brali? Z „demów” – z wiejskich peryferii, które połączyły się, tworząc stopniowo jedną polis. Demos – to ludzie z owych peryferii, pierwotnie ludność wiejska, ludzie prości, w odróżnieniu od często bardziej wyrafinowanych mieszkańców centrum. Demokracja to rządy demosu – dopuszczonych do głosu ludzi peryferii (nie mniejszości – ale peryferii, czyli ludzi prostych, jak to dziś ujmują chętnie socjologowie społeczni: „starszych, nie wykształconych, mieszkających na wsi”), którzy spotykają się w centrum, by decydować o sprawach całej wspólnoty.