Nie ma śladu po agorze

Być może kończy się na naszych oczach polityka, demokracja, państwo i wolność – tak jak pojęcia te były rozumiane i formowały się w historii: w historii Rzeczypospolitej

Aktualizacja: 18.12.2009 22:24 Publikacja: 18.12.2009 22:12

Nie ma śladu po agorze

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

Specjaliści od PR zapraszają nas codziennie do politycznego teatrzyku. Gwar na scenie coraz większy, gadżety coraz bardziej wymyślne (były już świńskie głowy i sztuczne fallusy, ostatnio zaczęto żonglować nawet projektem zmiany konstytucji) – ale widownia i tak pustoszeje. Medialni komentatorzy ekscytują się w swych recenzjach „wydarzeniami” na scenie, wchodzą coraz śmielej w rolę suflerów, którzy podpowiadają całe kwestie, jakie powtórzyć mają za nimi aktorzy. Kwestie bywają efektowne, ale są coraz bardziej przewidywalne. Mało kto chce wskoczyć na scenę, dołączyć do aktorów. Znużenie, nuda. PR. to nie RP – i to widać coraz bardziej.

Wbrew zapowiedziom, głoszonym 20 lat temu, historia się nie skończyła. Toczy się dalej i w niej kończą się inne – historyczne – zjawiska. Być może kończy się właśnie, na naszych oczach polityka, demokracja, państwo i wolność – tak jak pojęcia te były rozumiane i formowały się w historii: w historii Rzeczypospolitej. Powodem do sformułowania tej melancholijnej hipotezy nie są tylko ostatnie poczynania obecnego rządu. Choć, owszem, odegrać mogą one w tym względzie pożyteczną rolę budzika. Kiedy poważni (?) politycy partii rządzącej stwierdzają publicznie, że istotą ich rządu jest nie dopuszczenie do tego, by najsilniejsza partia opozycyjna wróciła kiedykolwiek do władzy – ktoś może się zastanowić, czy to jeszcze demokracja? Kiedy w komisji sejmowej, mającej za zadanie wyjaśnić tzw. aferę hazardową z udziałem ważnych polityków partii rządzącej, głosami 3 posłów tejże partii wykluczono 2 posłów głównej partii opozycyjnej – nawet w przychylnych dla rządu mediach wielu publicystów zapytało o „standardy demokracji”. To troszkę tak, jakby niewinne dziecię na widok władcy paradującego nago przed poddanymi, zawołało: „król nie ma korony!” Może jednak warto zauważyć, że brakuje nie tylko korony w tym (u)stroju.

Nie o „standardy” chodzi, ale – pozwolę sobie powtórzyć – o samą demokrację, o politykę, o sposób rozumienia wolności w państwie. I nie chodzi o premiera Donalda Tuska. Nie jest on wcale jakimś złowrogim demiurgiem upadku Rzeczpospolitej. On tylko robi, co może. Sposób sprawowania przez jego ekipę władzy jest jedynie symptomem – nie przyczyną. Tak jak innym, na pewno poważniejszym symptomem jest kierunek ewolucji struktur europejskiej wspólnoty. Ale symptomem czego? Kryzysu polityki. Oczywiście nie w każdym rozumieniu tego słowa. Wyznawcy Karla Marxa czy Carla Schmitta mogą być spokojni – ich pojmowanie polityki jest nie zagrożone. Mnie idzie tutaj tylko o tę politykę, którą „wymyślili” starożytni Grecy, a z którą łączyła się duża część europejskiej (i jeszcze większa – polskiej) tradycji pojmowania i uprawiania tej formy społecznego współżycia, jaką wyrażało słowo Rzeczpospolita.

[srodtytul]Z peryferii na agorę[/srodtytul]

Słowo „polityka” rzeczywiście wymyślili Grecy i oznaczało ono dla nich publiczną dyskusję, wspólny namysł, ubrany w słowa, nad wyborem decyzji wiążących dla całej wspólnoty: dla polis. Centrum owej wspólnoty była agora – miejsce, na którym spotykali się wolni obywatele, by dyskutować i, po namyśle, rozstrzygać o publicznych sprawach. Skąd się owi obywatele brali? Z „demów” – z wiejskich peryferii, które połączyły się, tworząc stopniowo jedną polis. Demos – to ludzie z owych peryferii, pierwotnie ludność wiejska, ludzie prości, w odróżnieniu od często bardziej wyrafinowanych mieszkańców centrum. Demokracja to rządy demosu – dopuszczonych do głosu ludzi peryferii (nie mniejszości – ale peryferii, czyli ludzi prostych, jak to dziś ujmują chętnie socjologowie społeczni: „starszych, nie wykształconych, mieszkających na wsi”), którzy spotykają się w centrum, by decydować o sprawach całej wspólnoty.

Dziś istotą medialnej agory wydaje się nie dopuszczenie do głosu ludzi peryferii. Tę istotę wyraża dziś lepiej pojęcie salonu – znajdujące się na antypodach pojęcia demokracji. Salon jest miejscem wzajemnej adoracji wybranych (przez siebie nawzajem) i wykluczenia tych, którzy są na zewnątrz: prostaków z demosu. Salon bardziej podobny jest do Olimpu, którego bogów i półbogów demos może tylko podziwiać. Z daleka, nie wnikając w tajemnice mieszkańców Salonu.

Istotą życia w polis, życia na agorze, była dla starożytnych Greków pewnego rodzaju wolność i pewnego rodzaju równość. Nie braterstwo jednak – ale przyjaźń. Grecy odróżniali stosunki domowe, rodzinne – w których mniej jest wolności, a hierarchie mają bardziej naturalny charakter – od stosunków publicznych, których sedno stanowi możliwość wyboru. Przyjaciół wybieramy, rodziców i braci – nie. Owa przyjaźń, jaką wytwarzało życie w polis między jej obywatelami, opierała się na wzajemnej lojalności, na poczuciu wzajemnej odpowiedzialności także, jakie wyrabiała historia wspólnie podejmowanych decyzji i konsekwencji stąd wynikających. Polityka demokratyczna, polityka w ogóle to dla Greków starożytnych pojęcie nieodłącznie związane z możliwością wyboru, podkreślę to raz jeszcze. Kiedy nie mamy wyboru – nie możemy prowadzić dyskusji, nie możemy rozwijać wspólnego namysłu. Na agorze nie spotykamy się po to, by podporządkować się głosowi wyroczni. Agorę od wyroczni dzieli wielki dystans.

Tymczasem współcześnie polityka coraz powszechniej przedstawiana jest jako scena, na której dokonuje się akt ujawnienia wyroczni – jej głosem są eksperci (lub występujące w ich imieniu „autorytety medialne”). Wyrocznia mówi nam co musimy zrobić, nie pozostawia miejsca na racjonalny wybór, tworzy tylko wrażenie wyboru między „racjonalnością” (głos ekspertów) i „nieracjonalnością” (głos ciemnego ludu). O żadnym sporze racji nie ma tutaj mowy.

Demokracja, polityka w greckim ujęciu – to jednak (jak w greckim dramacie) spór racji. Taki spór, spór połączony z nieustanną próbą perswazji, można było prowadzić tylko między równymi obywatelami. Przekonujemy ludzi sobie równych. Nierównym – wydajemy rozkazy lub rozkazy od nich przyjmujemy, albo wreszcie – kiedy równość tylko udajemy – staramy się innymi manipulować. Na agorze, w polityce, miał się realizować najwspanialszy potencjał człowieka: jego zdolność do racjonalnego namysłu wyrażonego w słowach. To mowa bowiem, zauważał Arystoteles, wyróżnia człowieka wśród innych stworzeń, które także posiadają instynkt społeczny: mrówek, pszczół, czy wilków. Rozwinięciu tego wspaniałego potencjału życie publiczne sprzyjało najbardziej: to była przestrzeń wolności, jaką mogła wypełniać odwołująca się do argumentów rozumu debata.

[srodtytul]Pod rządami wychowawców[/srodtytul]

Dziś tak zwana debata publiczna odwołuje się już nie do argumentów, ale do coraz krótszych sloganów, haseł, do reklamowych spotów, coraz krótszych, coraz mniej myśli zdolnych zawrzeć. Słowo – na którym opiera się racjonalna debata – zastępowane jest przez obrazek, „ikonę”, która apeluje do emocji, do żądz, nie do rozumu (choć tak często towarzyszy jej to fałszywe zapewnienie, że jest adresowana „nie dla idiotów”). Perswazję zastępuje manipulacja.

Rządy w polis określał termin arche: poczynać, inicjować. We wspólnocie wolnych, archonta inicjuje debatę i prowadzi do podjęcia decyzji. Nie ma władzy wychowawcy, władzy ojca nad dziećmi. Grecy byli wyczuleni także na odróżnienie stosunków politycznych od stosunków własności. Despotes – właściciel, pan – to w politycznym słowniku Greków zaprzeczenie wolnego ustroju.

Dziś władza pojmowana jest tak często jako okazja do wychowania obywateli, do ich pouczania przez rządzących: na przykład – że Gombrowicz, Schulz i Kieślowski „wieszczami są”, a już Mickiewicz i Sienkiewicz – nie. Jeszcze częściej, choć nie tak ostentacyjnie, władza jest traktowana jako przedłużenie własności. Dziś, w roli despotów, narzucających swoją właścicielską wolę agorze, występują wielcy właściciele medialnych koncernów, albo też – kupujący sobie występy swoich aktorów w „politycznym teatrzyku” – oligarchowie hazardu, paliw, banków, czy płatnych autostrad.

Oligarchowie? To przecież greckie pojęcie. Oczywiście. Cały przedstawiony wyżej obrazek greckiej polityki jest wyidealizowany. To prawda. Jednak cechy, które opisaliśmy powyżej w owym obrazie były traktowane przez mieszkańców polis z wielką powagą i dumą. Z pasją także prowadzili oni walkę, by nie dopuścić do ostatecznego zepsucia stosunków w swej politycznej wspólnocie. Bronili jej przed wrogiem zewnętrznym, azjatycką despotią, i przed wewnętrznymi zagrożeniami dla wolności. Z tej powagi, z tej dumy, z tej pasji tworzyła się niezwykła energia greckiej kultury i dociekliwość filozofii. Eleutheria – wolność, jaką dawał noszący ten przydomek bóg wina, była bowiem przekształcana w ich życiu w wolność większą, godniejszą, jaką dać mogło – ich zdaniem – tylko podjęcie roli obywatela. Wierzyli, że człowiek nie jest wolny z natury, ani w swej rodzinie, którą musiał utrzymać i z którą połączony był więzami natury właśnie. Człowiek jest wolny tylko na agorze: tu ma wybór, którego może (współ)odpowiedzialnie dokonywać. Poza życiem czysto biologicznym, zdeterminowanym – ma to drugie życie, polityczne, którego żywiołem jest wolność.

To życie się rozpadło. IV wiek przed Chrystusem był czasem pierwszego kryzysu polityki, pierwszego upadku demokracji, pierwszego zakwestionowania obywatelskiej wolności. Pół-barbarzyńskie imperium z północy (Macedonia) podbiło świat skorumpowanej greckiej wolności, a zaraz potem, wraz z podbojami Aleksandra Macedońskiego, otworzyło ten świat szeroko na Wschód. Jak zauważa najwybitniejszy dziś chyba historyk politycznej myśli, John Pocock, „kiedy filozofia helenistyczna podjęła się zastąpienia horyzontu polis przez ekumenę, wyzwoliło się wiele ludzkich energii, ale zdolność wolnych obywateli do przeciwstawienia się władzy wojskowych despotów została zmniejszona” (J. G. A. Pocock, Political Thought and History, Cambridge 2009, s. 244). Duma z uczestnictwa w polis upadła, wraz z nią – poczucie odpowiedzialności za jej los. Otwarcie znacznie większego horyzontu imperium przyczyniło się do większej mobilności, nie tylko w takim sensie, iż ludzie mogli się łatwiej i częściej przemieszczać na wielkiej, kontrolowanej pod imperialną władzą przestrzeni, ale wraz z nimi przenosiła się, dzieliła i stopniowo wypłukiwała polityczna lojalność. Rosła obojętność na sprawy publiczne, które zaczęły być rozpatrywane tak właśnie, jak to znamy ze współczesnej perspektywy: z podziałem na widownię (rządzeni) i scenę (rządzący), podziałem całkowicie obcym strukturze polis. Ludzie nie próbowali już odzyskać inicjatywy politycznej – jako obywatele, ale pragnęli najwyżej, by tyran – władca okazał się łaskawy, by pozwolił im (już nie obywatelom, ale poddanym) realizować prywatne interesy. Polityka przeniosła się z agory do położonego poza miastem wojskowego obozu, w końcu na królewski dwór.

[srodtytul]Polska polis martwa od 1981 r.[/srodtytul]

Dziś nie mamy tak inspirujących despotów jak Aleksander Macedoński, nie rządzą nami wojskowi, ale władza także przesunęła się gdzieś poza strefę polis, tę, której granice określać ma obszar decyzji wybieranych przez obywateli i (teoretycznie bodaj) kontrolowanych przez nich przedstawicieli. Nasze życie reguluje dobrotliwa biurokracja, coraz bardziej niezależna od nas, od obywatelskiej kontroli. Z dala od pasji, jakie wypełniały agorę. I, choć czasem narzekamy, godzimy się z tym, nie przychodzi nam nawet na myśl, że poddanie biurokracji kontroli przez świat polityki – ten, na który przecież moglibyśmy mieć bezpośredni wpływ – mogłoby być lepszym rozwiązaniem.

Taka apatia możliwa jest tylko w sytuacji dramatycznego zniechęcenia, załamania. Dla polskiej polis, dla Rzeczpospolitej nie przyszło ono wraz z rozbiorami. Duma z obywatelstwa Rzeczypospolitej trwała i dawała o sobie znać jakże mocno przez cały niemal wiek XIX, kolejnymi powstaniami, konspiracjami i pracą organiczną, która miała naszą wspólnotę polityczną przywrócić. Większy szok przyszedł w 1939, jeszcze większy w 1944-45, kiedy po kolejnej walce, po takiej ilości ofiar, Rzeczpospolita się już nie odrodziła, ale na jej miejscu wstawiono ciężką, sowiecką makietę państwa. Wgniotła ona głęboko w ziemię to, co jeszcze z tradycji polskiej wolności politycznej pozostało. Ostatnią, wielką próbą jej odrodzenia była zainspirowana pielgrzymką Jana Pawła II w 1979 roku „Solidarność”. Wspaniała, żywiołowa manifestacja ducha polskiej agory. Stan wojenny zabił tego ducha.

W Europie rozczarowanie do wolności realizowanej w świecie politycznych pasji przyszło jeszcze wcześniej: wraz z rzezią I wojny światowej, która dla narodów zachodniej części kontynentu pozostała tylko rzezią i niczym więcej (a dla nas była wszak czymś jeszcze: była wyzwoleniem). Po kolejnej rzezi – II wojny, Europa Zachodnia zaczęła szukać nowej formuły przezwyciężenia polityki: i znalazła ją we wspólnocie nie ludzi i nie polis, ale jakże charakterystycznie nazwanej – Wspólnocie Węgla i Stali. Tą wspólnotą mieli administrować urzędnicy, by była bardziej efektywna, ale także by nie uległa naciskowi politycznemu idącemu od różnych wciąż, europejskich demosów. Wolności wszyscy niemal szukali już gdzie indziej.

Gdzie? Kierunki ucieczki od polis, od Rzeczpospolitej, wskazane zostały już w czasie pierwszego kryzysu polityki – 2300 lat temu. Wytyczyły je filozofie stoicyzmu i epikureizmu. Obie udzielały pogrobowcom greckiej wolności duchowej pociechy: dobre życie jest możliwe także bez polis, bez polityki. Zenon, mistrz stoików, wskazywał obywatelstwo w uniwersalnej kosmopolis, podporządkowanie wszystkich jednemu, naturalnemu prawu jako horyzont moralnego, to jest dobrego życia. Obowiązuje nas tylko lojalność wobec tego uniwersalnego prawa. Epikur uczył z kolei, że w obojętnym na nasz los kosmosie sami musimy zadbać o swoje szczęście, indywidualnie szukając odpowiadającej nam przyjemności. Możemy umówić się co najwyżej co do pewnego ładu prawnego, by uniknąć tej nieprzyjemności, jaka wyniknęłaby z wojny wszystkich ze wszystkimi. Liczy się tylko użyteczność. To cała „polityka”.

[srodtytul]Lud zajmie się swoimi sprawami[/srodtytul]

A jednak nie cała. W tym samym czasie, na Półwyspie Apenińskim rozkwitała w nowej formie idea Rzeczypospolitej – pierwszy raz ubrana w tę właśnie nazwę: res publica. Nie myślę tu streszczać tego politycznego doświadczenia, jakie zapisane zostało w 1200-letniej historii starożytnego Rzymu. Zwrócę tylko uwagę, że republiką stał się wtedy, gdy wypędził królów-tyranów i kiedy osiągnął kompromis między uprzywilejowanymi nobilami i nieuprzywilejowanym plebsem. Nobilowie mieli swój senat, siedzibę auctoritas – autorytetu władzy. Plebejusze uzyskali swoją wolność i swój udział w sprawach publicznych – libertas – które mieli im zagwarantować trybuni ludowi i rady plebejuszy. Otrzymali możność wypowiadania się w sprawach ich dotyczących: w plebiscytach. Kompromis zawalił się jednak pod ciężarem toczonych przez Rzym wojen, a wraz z nim zawaliła się po pięciu wiekach istnienia także republika. Zwyciężyła odpowiednia do wielkości zbudowanego w podbojach państwa forma imperium. Lud już w sprawach publicznych nie musiał uczestniczyć inaczej niż jako widz, zaopatrywany przez władzę w chleb i igrzyska. Władza przeszła w ręce cesarza i jego urzędników, najczęściej wyzwoleńców. To już bardzo przypominało czasy nam współczesne. Poddani nie byli formalnie niewolnikami, byli dumnymi obywatelami Rzymu, ale państwo nie było już ich wspólną sprawą. Mogli się zająć „swoimi sprawami”, płacąc tylko pilnie podatki i uważając, by nie narazić się lokalnym urzędnikom.

Dziś śladem po dawnym, republikańskim kompromisie, pozostało pojęcie plebiscytu. Jak jednak wygląda współczesny stosunek do tej formy dopuszczenia „ludu” do udziału w publicznych sprawach, świadczą komentarze wielkich mediów – dzisiejszych źródeł tego, co w Rzymie określano jako auctoritas – do podejmowanych, bardzo rzadko zresztą, prób referendum w najważniejszych publicznych kwestiach. „Ludu” do głosu lepiej nie dopuszczać, bo zagłosuje jak Francuzi, Holendrzy czy Irlandczycy w sprawie eurokonstytucji, albo tak, jak Szwajcarzy w sprawie minaretów, albo tak, jak wskazują na przykład badania opinii w sprawie stosunku Polaków do kary śmierci (w tej ostatniej sprawie akurat moje zdanie jest inne od opinii „ludu”, ale mimo to nie mogę się uwolnić od pytania: kto jest suwerenem w tej wspólnocie, skoro „lud” nie ma prawa głosu? Kto udzielił owej ostatecznej auctoritas – i komu?). Może zresztą lepiej, że „lud”, oduczony republikańskiej cnoty czujnego uczestnictwa w publicznych sprawach, nie ma głosu? Skoro „trenowany” jest stale w poznawaniu swoich najniższych instynktów: tych, jakie w Rzymie zapewniały igrzyska na arenie, w świecie współczesnym zaś telewizja Big Brothera, Jakuba Wojewódzkiego i Tomasza Lisa. I tak jak w Colosseum, gotów jest raczej zawołać z błyskiem w oku: „habet!”, niż przemyśleć poważnie i odpowiedzialnie te istotne kwestie swojej wspólnoty, które przejęli za niego urzędnicy imperium – wyzwoleńcy i ich synowie… Rozpoznanie dobra wspólnego, mobilizującego do działania, wymaga pewnego wysiłku, a ci, którzy chcą władzy dla własnego tylko dobra, albo też uważają się za jedynie zdolnych do jego rozpoznania, raczej nie chcą, by „lud” zamienił się w świadomych obywateli.

[srodtytul]Kto tu jest suwerenem?[/srodtytul]

Nadejście chrześcijaństwa nie unieważniło wcale prób budowania ziemskiego, politycznego ładu. O jego podstawę moralną, w łączącej rządzących i rządzonych ludzkiej sprawiedliwości upominał się już święty Augustyn, w pamiętnym swoim powiedzeniu nazywając państwo bez sprawiedliwości wielką bandą rozbójniczą (magna latrocinia). Średniowiecze stworzyło instytucje królestwa i parlamentu, które dzięki rywalizacji papiestwa z odrodzonym imperium mogły stworzyć we wzajemnym oddziaływaniu nową przestrzeń politycznej wolności, jak to wspaniale opisał w swej Intelektualnej historii liberalizmu Pierre Manent (Kraków 1995). Nowy porządek oparty był na prawie. Warunki jego dobrego funkcjonowania wymienił precyzyjnie święty Tomasz: prawo powinno być zgodne z rozumem, powinno odnosić się do użytku wspólnego, powinno być wydane przez prawowitego władcę (tę prawowitość potwierdzała ostatecznie opinia – opinia parlamentu), wreszcie powinno być przedstawione w sposób zrozumiały dla tych, których ma obowiązywać.

A dziś – jak dziś wygląda prawo? Czy rzeczywiście zgodne jest z rozumem? Prawo o krzywiźnie europejskiego ogórka? Czy jest zgodne z użytkiem publicznym – prawo Zbycha i Mira (to nie przeszło na razie, ale ile takich nabrało już dawno mocy obowiązującej…)? Kto sprawdza prawowitość legislatora? Parlamenty miały sens wtedy, gdy kontrolowały władzę – jako reprezentacja obywateli. Kiedy same zajęły się drobiazgowym prawodawstwem – nieuchronnie powstał problem kontroli nad ich poczynaniami. Kto więc je sprawdzi – media? A kto sprawdzi ich „prawowitość”? Właściciel mediów? Smutna rzeczywistość. Jest jeszcze smutniejsza, gdy spytamy o zrozumiałość prawa, które jest dla nas tworzone. Przypomnijmy tylko główny, podnoszony jak najbardziej oficjalnie argument przeciw dopuszczeniu innych poza Irlandią wyborców w Europie do wypowiedzenia się w tak fundamentalnej sprawie jak „lizbońska” reforma Unii: powtarzano z przekonaniem, że „prości ludzie” nie zrozumieją skomplikowanej materii lizbońskiego traktatu! A więc obywatele nie zrozumieją swojej nowej konstytucji? „Ciemny lud” nie pojmie? To – znów wraca pytanie – kto jest w tej całej „zabawie” suwerenem?

Pojęcie „suwerenności” przyszło do nas dopiero z wczesnonowożytnej Europy, wraz z nowym rozumieniem państwa. Jego rozwój wiązał się z wytworzeniem pewnej elementarnej solidarności wewnętrznej, jak słusznie zauważył Michael Oakeshott (w swoich pośmiertnie wydanych Lectures on the History of Political Thought, Exeter 2006, s. 364), nie koniecznie związanej ze wspólnym pochodzeniem, językiem czy religią, ale zawsze ze wspólnym specyficznym doświadczeniem, jakiego mieszkańcy danej wspólnoty państwowej nabywali przez pokolenia. Ważnym elementem sprzyjającym wytworzeniu owej wspólnoty doświadczenia była wyłączność jednego rządu, jednej władzy zwierzchniej w każdym państwie. To jest istota suwerenności, czasem dotkliwa, ale bez niej nie byłoby tej właśnie wspólnoty, jaka wytworzyła się wcześniej, przed wiekami także w greckiej polis. Jej efektem, wzmocnionym w europejskim kształcie państwa narodowego, była ta elementarna lojalność, która łączyła opozycję, rząd i elektorat, nie pozwalając na przekształcenie walki wewnątrzpolitycznej we wzajemną eksterminację międzyplemienną. Nacjonalizm, tak jak statolatria, były tej lojalności patologiami.

[srodtytul]Rządy oświecone albo minimalne[/srodtytul]

Dziś tę lojalność, bez której nie ma stabilnego życia politycznego, podważa na naszym kontynencie rozmycie suwerenności w budowie Unii Europejskiej: budowie zaplanowanej właśnie przeciw owej patologii. Unia tworzy jednak nowe patologie. Uchwala swoje, ale obowiązujące w państwach członkowskich prawa i dysponujące już niemal kompletnym składem super-komisji, dublujących ministerstwa istniejące w rządach poszczególnych państw. Nie ma europejskiego demosu, ale jest europejskie prawo i europejski rząd – kto jest ich suwerenem? Wyjątkowo zuchwale, na naszych oczach, krytykując jednocześnie tradycje państwa narodowego, jako tradycje wymyślone, jak sztuczne konstrukty, które się przeżyły, konstruuje się jednocześnie nowe „metanarracje”, które mają stworzyć opowieść o tradycjach Unii Europejskiej, o tradycjach biurokratycznej integracji jako celu i sensie nowego demosu. Miliardy euro wydawane są na programy edukacyjne, które mają osłabiać „metanarracje” narodowe i budować od zera tę nową, postnarodową i postpolityczną, europejską tożsamość. Kto jest suwerenem tego procesu? – powtarzam pytanie. Kto tworzy jego obywatelską legitymację? 20 procent mieszkańców Unii, którzy fatygują się do wyborów do europarlamentu? Czy czujemy dumę z bycia obywatelami Europy? Chyba (jeszcze?) nie. Cieszymy się raczej z tego, przynajmniej w tych biedniejszych krajach, które do UE „awansowały” w ostatniej dekadzie, że do Unii „należymy”, że uczestniczyć możemy choć w części w niej jako we wspólnocie dobrobytu. Niektórzy może cieszą się jeszcze ze wspólnoty europejskiej tradycji i cywilizacji, choć ta, którą definiują urzędnicy UE, staje się coraz bardziej ciasna, wykluczająca coraz więcej mieszkańców rzeczywistej Unii. Jeśli gdzieś jeszcze są czynni obywatele, to raczej w Wielkiej Brytanii, w Niemczech, we Francji, i w innych krajach Unii – swoją dumę z obywatelskiej współodpowiedzialności za państwo odczuwają może jeszcze w walce politycznej o kształt „swoich” parlamentów. Nie bez znaczenia jest także samo oddalenie. Do parlamentu „krajowego” jest bliżej, więź wyborcy z wybranym jest, a w każdym razie może być większa, kiedy jeden poseł przypada na 50 tysięcy wyborców, aniżeli – jak do europarlamentu – jeden na pół miliona. I kiedy do biura poselskiego jest 50 kilometrów, a do parlamentu najwyżej 500, niż wtedy, kiedy do biura poselskiego może być 500 kilometrów, a do (euro)parlamentu – 2000 tysiące kilometrów. Internet tego dystansu całkowicie nie znosi.

Tak, tzw. deficyt demokracji jest trudną do ukrycia cechą europejskiej demokracji. W tradycji europejskiej wypracowano jednak w kolejnych wiekach dwa sposoby radzenia z tym problemem: nie przez zwiększenie demokracji, ale poprzez jej unieważnienie.

Jeden z tych sposobów określony został w doświadczeniu „rządów oświeconych”. Ich sens wyznaczony został przez cel (dlatego wspomniany Michael Oakeshott nazwał ten typ państwa telokratycznym). Celem jest dobrobyt, skuteczna organizacja gospodarki i społeczeństwa w taki sposób, by wytworzyć maksimum dóbr materialnych. Dobry władca pomyślał o tym celu za swoich niezbyt mądrych poddanych, zaś wynajęci eksperci ustalają naukowy sposób owej organizacji społeczeństwa, by stało się jak najbardziej produktywne. Tylko tak unikniemy głodu! Tylko tak wygramy rywalizację z innymi podmiotami na globalnej arenie współzawodnictwa w tej ekonomicznej, najważniejszej dla wszystkich, dziedzinie! Dziś telos produktywności może zostać zastąpiony innym, na przykład ekologicznym, kiedy szantażuje nas okrzyk: tylko tak możemy uniknąć przeludnienia! Albo: ocieplenia! Istota organizacji życia wspólnego pozostaje jednak nie zmieniona. Najważniejsze jest podporządkowanie państwa jednemu, z góry założonemu celowi i oddanie jego interpretacji „fachowcom” – naukowcom, ekspertom. Ciemny lud może mieć inne zdanie, ale oczywiście nie powinien mieć głosu. Oznacza to, znów, koniec polityki jako sporu racji – sporu między równymi głosami na agorze. Doskonałym przykładem jest tutaj oddanie losu polskiej wspólnoty w ręce profesora Leszka Balcerowicza: być może miał „pełną rację” podejmując taki a nie inny projekt reform społeczno-ekonomicznych, nie ulega jednak żadnej wątpliwości, że nawet przez moment nie chciał dopuścić argumentu, że „lud” – i jego polityczni reprezentanci – mogą chcieć czegoś innego, w imię innych wartości niż produktywność i ekonomiczna rywalizacja. Nie, on był ekspertem, oświeconym, każda krytyka zaś miała z definicji charakter nieoświecony, czyli pozbawiony „prawa oporu”. Tak właśnie są realizowane rządy oświecone: przez ekspertów i służącą im biurokrację, dla dobra poddanych, ale bez udziału obywateli.

Drugi sposób określił wzór państwa „minimum” – państwa, które zapewnia tylko pewne minimalne ramy prawne dla aktywności swoich mieszkańców: nie obywateli, ale raczej konsumentów i wytwórców (dóbr materialnych czy rozrywki). Tu nie ma już jednego celu (i chwała Bogu!), ale nie ma także szans na powstanie jednej, wspólnej agory, na której mieliby powód spotykać się obywatele. Skoro mamy różne pasje, przyjemności i interesy, to grupować możemy się wyłącznie w takich „kółkach” zainteresowań czy lobbies, zaś dobro wspólne polegać może jedynie na tym, żeby nam nie przeszkadzano.

Państwo oświecone chce nas organizować „racjonalnie” (za nas) i wychowywać (dla naszego dobra); państwo minimum – nie chce od nas niczego poza podatkiem, najlepiej niskim, liniowym. I jedna i druga organizacja wspólnoty nie mają nic wspólnego z tradycją Rzeczypospolitej, z tradycją polis, z tradycją dobra wspólnie pojmowanego w otwartej dyskusji o sprawach publicznych. Zarówno Unia Europejska, jak i nowe państwo polskie zdają się wahać między tymi dwiema drogami prowadzącymi od polityki. W Unii dostrzegam więcej skłonności do „rządów oświeconych”, w projekcie Platformy Obywatelskiej – może, choć niekonsekwentnie w rzeczywistości, więcej skłonności do państwa minimum. Obie te tendencje, niszczące dla polityki, występują także w innych krajach członkowskich Unii – wydaje mi się jednak, że z nie jednakowym nasileniem. Tylko, czy jeśli polityka przetrwa w Niemczech, Francji, czy Wielkiej Brytanii, a zaniknie w Polsce – to będziemy mieli z tego jakąś pociechę, że będziemy pierwsi, którzy zerwali z tradycją Rzeczpospolitej (warto przy okazji dodać, że w niektórych krajach Unii takiej tradycji nigdy nie było)? Jak wpłynie owa nierównomierność jej zaniku na relacje wewnątrz Unii?

[srodtytul]Konsument i uczeń kontra twórca[/srodtytul]

Niezależnie od tego, czy zostaniemy posadzeni w klasie politycznej poprawności i nauki przedsiębiorczości, czy też pozwolą nam się oddalić do swoich prywatnych zajęć, trochę mi żal świata wolnych, lecz połączonych wspólnym dobrem obywateli. W świecie wolnych konsumentów można zbudować wolny rynek; w świecie poddanym biurokracji i kaście ekspertów można zbudować piramidy; ale tylko w świecie agory mogła zrodzić się energia wielkiej kultury greckiej; w świecie sejmików dojrzeć mogła polska kultura Renesansu i w świecie walki o odbudowę polskiej agory mogła powstać wielka kultura romantyczna: od Mickiewicza i Chopina do Wyspiańskiego i Szymanowskiego. Tego też mi szkoda, choć bezpośrednio do świata polityki kultura nie należy, to wolność polityczna, lub tęsknota za nią mają dla mnie i ten, kulturowy właśnie rezonans.

Co zbudujemy w nowej Unii Europejskiej, pozbawionej demosu, bez obywateli, ale za to z „lepiej zorganizowaną” gospodarką i lepszym, nowym „wychowaniem”? Może zbudujemy nowego Airbusa, lepszego od Boeinga? Może nowy, wspanialszy Asterixland zamiast Disneylandu? Ale może polityka nie da się uśpić – i zapewni nam znów życie niebezpieczne lecz wolne? Nie wiem. Wiem, że trudno wykrzesać wspólną energię z konsumentów i uczniów (chyba, że bunt przeciwko szkole). I dlatego nie wróżę tak wielkich sukcesów Europie, w której politykę miałaby zastąpić biurokratyczna cywilizacja „produktywności”. No, chyba, że Bruksela, albo może rząd w Warszawie, zaczną dystrybuować dla wszystkich obywateli darmową (może nawet przymusową) extasy – ku uciesze pewnej części młodzieży i niektórych, długo- (lecz rzadko-)włosych profesorów. Zwłaszcza jeśli odpowiednie lobby farmaceutyczne przekona urzędników, że tylko „nasza extasy” zasługuje na certyfikat od unijnego eksperta… Tak, taki entuzjazm w świecie bez obywatelskiej wolności jestem w stanie sobie wyobrazić. Nie pomoże on jednak chyba wtedy, kiedy z północy czy z południa przyjdzie nowe imperium. Ani też wtedy, kiedy barbarzyńcy nie nadejdą – i zostaniemy sami. Sami, pojedynczo wobec dobrotliwego urzędnika nad nami, albo też sami wobec wolnego rynku, na którym wymienia się towary i usługi, ale już nie ma na nim miejsce na spotkanie (i spór) obywateli, nie ma śladu po agorze.

Warto się nad tym zastanowić. I na lewicy, i na prawicy. Tylko czy to jeszcze kogoś obchodzi?

Specjaliści od PR zapraszają nas codziennie do politycznego teatrzyku. Gwar na scenie coraz większy, gadżety coraz bardziej wymyślne (były już świńskie głowy i sztuczne fallusy, ostatnio zaczęto żonglować nawet projektem zmiany konstytucji) – ale widownia i tak pustoszeje. Medialni komentatorzy ekscytują się w swych recenzjach „wydarzeniami” na scenie, wchodzą coraz śmielej w rolę suflerów, którzy podpowiadają całe kwestie, jakie powtórzyć mają za nimi aktorzy. Kwestie bywają efektowne, ale są coraz bardziej przewidywalne. Mało kto chce wskoczyć na scenę, dołączyć do aktorów. Znużenie, nuda. PR. to nie RP – i to widać coraz bardziej.

Pozostało 98% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą