Po 1945 r. ścigano go za zbrodnie wojenne, a policja sporządziła zwięzłą charakterystykę: „człowiek wyjątkowo fanatyczny i brutalny, gotowy na wszystko”.
Zginął na przełęczy Brenner, podczas próby nielegalnego przekroczenia granicy włosko-austriackiej. Zamordował go przewodnik, który liczył, że zdobędzie część legendarnego skarbu SS. Bast wracał z Tyrolu, aby omówić ze swoją żoną szczegóły ucieczki do Paragwaju. Miał przetrzeć drogę, rodzina dołączyłaby później.
Martin nie zapamiętał ojca. Miał trzy lata, gdy pełne przemocy życie Gerharda Basta zakończyły strzały z pistoletu.
[srodtytul]Pan doktor jedzie do pracy[/srodtytul]
Kilka lat temu zaproszono go na wieczór autorski do Grazu. W przeddzień zadzwonił telefon. Pewna starsza pani spytała Martina, czy nie zechciałby przywieźć dla niej fotografii ojca.
– Przed wojną spotykałam go codziennie w tramwaju – dodała tonem wyjaśnienia. – Jechałam do szkoły, gdzie uczyłam się gry na skrzypcach. A pan doktor spieszył się do pracy.
Gerhard Bast szefował wtedy lokalnej rezydenturze gestapo w Grazu.
Martin spełnił prośbę starszej pani. Później okazało się, że pan doktor miał w mieście więcej wielbicielek. Na spotkanie przyszła także córka właściciela piwiarni, do której Bast wpadał co wieczór na kufelek. Gdy spojrzała na fotografię, wspomnienia odżyły.
– Zobacz, jaki był przystojny – wykrzyknęła. I podsunęła zdjęcie mężowi.
Opowiadając tę historię, Martin trzęsie się ze śmiechu. Siedzimy w kuchni, przy piecu, do którego co pewien czas gospodarz dorzuca bierwiono. Sprawdzaliśmy właśnie, czy wino z Deutsch-Schützen warte jest swojej ceny, gdy zadzwonił telefon. Był to kolega Martina, niemiecki wydawca. Prosił o pomoc. Przypadkowo odkrył zdjęcie pewnej – jak się wyraził – „bliskiej osoby” w mundurze SS. Gdy spytał o tę fotografię starszych członków rodziny, usłyszał: „To pomyłka. Nie znamy tego człowieka”. Wyjaśniono mu też, że owa „bliska osoba” w 1939 r. została zmobilizowana do Wehrmachtu, do pułku stacjonującego w Dreźnie. Przez pięć lat nie opuściła miasta.
– Wersja z Dreznem nie wydaje mi się prawdopodobna – powiedział Pollack. – W 1939 r. Wehrmacht potrzebował żołnierzy i z pewnością nie trzymał ich w koszarach.
Wtedy zaprzyjaźniony wydawca spytał, gdzie może znaleźć listy nazwisk członków SS. Martin udzielił mu wszelkich informacji.
Odkąd opublikował książkę, otrzymuje wiele podobnych telefonów. Ktoś z rocznika 1947 napisał do Martina: „Osoby zaludniające świat mego dzieciństwa to czystej rasy wyznawcy nazizmu, wszędzie wokół. Lekarz domowy i jego żona, weterynarz, księża, nauczyciele, moi rodzice – wszyscy”. Po wieczorze autorskim podszedł do niego jeden z czytelników: „Wciąż tylko słyszałem, że wyrządzono nam krzywdę: bombardowanie Wiednia, inferno w Hamburgu i Dreźnie, wypędzenia ze Wschodu, masakra Niemców; dopiero niedawno przez przypadek odkryłem, że mój ojciec był w SS”. „Rodzice, wujowie, ciotki, dziadkowie nieustępliwie bronili tego strasznego okresu, a dziś jako ludzie w podeszłym wieku tym bardziej, ze starczym uporem, trwają w niezrozumieniu swojej moralnej współwiny” – przeczytał w liście od czytelniczki.
[srodtytul]Duża ryba zjada małą[/srodtytul]
Wbrew temu, co pokazują w filmach, naziści nie byli potworami – mówi Martin podczas spotkania w gimnazjum w Oberpullendorf. – Oczywiście, zdarzali się i psychopaci, ale większość stanowili ludzie z pozoru najnormalniejsi w świecie. Myślę, że ojciec mocno kochał moją matkę. Pasjonował się wspinaczką i stąd zresztą znał Heinricha Harrera, członka SS, a później nauczyciela Dalajlamy XIV. Lubił wypić i z pewnością był świetnym kompanem. A jednocześnie bez mrugnięcia okiem wysyłał ludzi na śmierć. To właśnie wydaje mi się najstraszniejsze.
Pisarz uważnie patrzy na młodzież z ostatnich klas, która siedzi przed nim w półkolu. Twierdzi, że takie spotkania są jego obowiązkiem. „Pytajcie, o co tylko chcecie” – powtarza. Jest przekonany, że tylko dzięki rozmowom można zapobiec odrodzeniu się nazizmu w zmutowanej formie.
– Proszę, nie myślcie: „Tacy z nas wielcy demokraci. Ten problem nas nie dotyczy” – tłumaczy osiemnastolatkom. – Spróbujcie się postawić w sytuacji, w jakiej znaleźli się wasi dziadkowie. Pamiętajcie, że musieli być wśród nich zwolennicy Hitlera.
Do Oberpullendorf zaprosił Pollacka nauczyciel niemieckiego.
– „Śmierć w bunkrze” to nie tylko ważne świadectwo przeszłości, ale także fascynująca proza – mówi. – Ciekawi mnie nie tylko jako historyka, którym jestem z wykształcenia, ale również jako germanistę.
Czy uważa, że to opowieść aktualna?
– Zdecydowanie tak – odpowiada. – W miasteczku żyje wielu emigrantów z krajów byłej Jugosławii, wielu muzułmanów. Takie spotkania, jak to z panem Pollackiem, to dla nas ważna lekcja tolerancji.
Blondynka siedząca w pierwszym rzędzie spytała Martina, czy próbował spierać się ze swoimi najbliższymi, czy pytał o przyczyny, dla których uwikłali się w nazizm.
– Wszelkie dyskusje były bezcelowe – wyjaśnia. – Zawsze otrzymywałem te same odpowiedzi: „Takie były czasy” i „Ty nie jesteś tego w stanie zrozumieć”. Kładziono mi do głowy, że dziadek, ojciec i wuj nie zrobili nic złego. Że byli idealistami, wierzyli w sprawę, a zostali ukarani, bo Niemcy przegrały wojnę.
W 1982 r. Pollack napisał reportaż o Obersturmbannführerze Rolfie-Heinzu Höppnerze, który pod własnym nazwiskiem wiódł spokojne życie w Niemczech. Höppner od razu zgodził się na rozmowę z dziennikarzem. Narzeczona, która odprowadzała Martina na pociąg do Bonn, powiedziała całkiem serio: – Czy to dla ciebie namiastka spotkania z ojcem, którego nie znałeś? Uważaj, żebyś czasem nie poczuł do niego sympatii...
Spotkali się w hotelowej restauracji. Höppner, zwalisty mężczyzna w szarym garniturze, spytał: „Kawa czy wino?”. Zaznaczył, że on tu jest gospodarzem. W ogóle był bardzo uprzejmy.
– Rzecz jasna nie mówił ze mną szczerze – wspomina Pollack. – Na pytanie o to, co robił jako szef SD na odcinku poznańskim w Kraju Warty, odparł: „Mój Boże, życiorys to życiorys, a historia to historia. Ale przecież to było tak dawno temu”. Nie sądzę, aby się do tego przyznał, ale tak jak większość nazistów uważał zapewne, że duża ryba zjada małą. I nie bardzo rozumiał, dlaczego inni nie potrafią tej prostej prawdy przyjąć do wiadomości.
[srodtytul]Historyczne śledztwo[/srodtytul]
W ostatniej książce „Dlaczego rozstrzelali Stanisławów” Pollack opisał zadbany grób, który znajduje się na cmentarzu w Bocksdorfie. Pochowano tam dwóch polskich robotników przymusowych. Zginęli tego samego dnia w kwietniu 1945 r., już po wkroczeniu Sowietów. Mieli 18 i 20 lat.
Pisarz rozpoczął poszukiwania, dotarł do ludzi, którzy znali Stanisława Mędrka i Stanisława Grzankę. Ale pytanie o powód, dla którego rozstrzelali ich Rosjanie, pozostało bez odpowiedzi.
Ten ciekawy historyczny reportaż pokazuje drugie oblicze Austrii. W landzie, gdzie fanatyczni naziści wcale nie byli mniej liczni, dwóch Polaków trafiło na ludzi dobrych. Dowodzą tego zdjęcia, wykonane w profesjonalnym atelier w Stegersbachu. Grzanka i Mędrek – dobrze odżywieni i pewni siebie – ubrani są w garnitury, w których z pewnością nie zostali przywiezieni z domu. Zwraca uwagę, że wbrew rozporządzeniu władz żaden z robotników nie ma na marynarce naszytej litery „P”. Z kolei na amatorskiej fotografii zrobionej przed domem bauera Grzanka po przyjacielsku obejmuje ramieniem syna gospodarza, Fritza Murlasitsa. „Grzanka o głowę wyższy, ma na sobie ciemny garnitur, białą koszulę z wyłożonym kołnierzykiem, czarne, wyczyszczone do połysku buty – napisał Pollack. – Fritz wygląda przy nim niemal biednie, w za krótkich spodniach, z których wyrósł, w buciorach; można by pomyśleć, że to on jest przymusowym robotnikiem, a młody człowiek w garniturze – synem gospodarza”.
Po latach Murlasits powie Pollackowi, że Polacy mogli zostać rozstrzelani, bo protestowali, kiedy Rosjanie chcieli wygonić z obory jałówkę. Albo chcieli ochronić żonę bauera przed czerwonoarmistami.
Gertruda Orsolits nie może pamiętać Stanisławów, bo urodziła się już po wojnie. A jednak to ona opiekuje się mogiłą na cmentarzu. Zapytana dlaczego, odparła: – Ostatecznie jeden z nich pracował u nas, w domu moich rodziców.
Po tym jak książka Pollacka ukazała się drukiem, do Bocksdorfu przyjechał polski konsul. Odznaczył kobietę w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej, a na grobie Stanisławów położył wieniec. W uroczystości wziął udział dumny ze swej parafianki proboszcz i dziennikarze lokalnej prasy.
Pani Orsolits przyjrzała się uważnie wiązance od konsula i po namyśle zadecydowała, że należy ją nieco przesunąć, bo psuje tak starannie zaplanowaną przez nią kompozycję z bratków, fiołków i bluszczu.