Gotowi na wszystko

Listy zaczęły przychodzić po tym, jak opublikował "Śmierć w bunkrze". W jednym Martin Pollack przeczytał: "Wciąż tylko słyszałem, że wyrządzono nam krzywdę. Dopiero niedawno odkryłem, że mój ojciec był w SS"

Publikacja: 19.12.2009 14:00

Martin Pollack w Rechnitz, przed ruinami budynku, w którym przetrzymywano robotników przymusowych

Martin Pollack w Rechnitz, przed ruinami budynku, w którym przetrzymywano robotników przymusowych

Foto: Fotorzepa, Bartosz Marzec bm Bartosz Marzec

– Wszystko, co nam powiedział, to bzdury – ocenił burmistrz Rechnitz, niewielkiego miasta leżącego w austriackim Burgenlandzie, tuż przy granicy z Węgrami. Burmistrz siedział w gospodzie razem z innymi uczestnikami uroczystości, która każdego roku odbywa się przy ruinach budynku wzniesionego na planie krzyża. Patrzył na słynnego pianistę Paula Guldę, organizatora spotkania upamiętniającego noc sprzed blisko 65 lat. Noc nienawiści i szaleństwa. Noc grozy. Mówił natomiast o człowieku, którego do Rechnitz zaproszono jako gościa honorowego. O austriackim pisarzu Martinie Pollacku.

– Dlaczego nie zwróci się pan bezpośrednio do niego? – zdziwił się Gulda. Burmistrz jednak puścił słowa Guldy mimo uszu. Do pisarza nie odezwał się ani słowem.

Działo się to w kwietniu tego roku. W Rechnitz pojawili się wtedy ludzie, którym zależy, by przełamać zmowę milczenia w sprawie dokonanej w tym miasteczku rzezi. Choć na dobrą sprawę, co to za rzeź? Jaka zbrodnia? Do dziś nie udało się odnaleźć ani jednego trupa.

[srodtytul]Metoda sardynek[/srodtytul]

Do Rechnitz pojechałem z Martinem na początku grudnia. Austrię ogarnął świąteczny szał. W co drugim ogródku stoją zaprzężone w renifery sanie, po piorunochronach wspina się zastęp Świętych Mikołajów, co chwila płonie gwiazda betlejemska.

Do miasta wjechaliśmy od południa. Po lewej znajduje się supermarket, przed którym rozstawił swój kram handlarz choinkami. Po prawej, w polu, widać ruinę budynku gospodarczego. Tego właśnie, który z góry wygląda jak krzyż. W dawnych czasach chłopi składowali tam siano. Potem ktoś wynalazł dla stodoły zupełnie nowe zastosowanie.

W nocy z 24 na 25 marca 1945 r. wykopano w tej okolicy grób. Nie wiemy, jak był głęboki ani jak szeroki. Nie wiemy, czy był długi i czy zwłoki po prostu do niego wrzucono, czy też ułożono w sposób, który w żargonie Sonderkommando nazywał się „Sardinentechnik” (głowa jednej ofiary w nogach drugiej; i tak warstwa po warstwie). Wiemy, że do kopania naziści ściągnęli 18 żydowskich robotników przymusowych. Mężczyźni pracowali bez ustanku. Bici, przerażeni, że kolejny strzał nie będzie strzałem w powietrze. Esesmanom się spieszyło. Front był blisko, z dali słychać było artyleryjską kanonadę. O drugiej w nocy wszystko było gotowe. Wiemy to z relacji Ernő Weisza, jednego z dwóch robotników, którym udało się ujść z życiem.

Niebo jest teraz wysokie i blade. Zacina wiatr. Martin i ja obchodzimy budynek, w którym prawdopodobnie przetrzymywano więźniów i z którego wyprowadzono ich na miejsce kaźni. Kamienie pokrywa mech. Kraty w oknie zżera rdza. Zimno.

Robotnicy, którzy wykopali mogiłę, mieli ją także zasypać. To dlatego następnego dnia ponownie zostali przywiezieni do Rechnitz. Wokół grobu pełno było krwi i łusek od amunicji do broni maszynowej. W dole leżeli ludzie, których Weisz od razu rozpoznał. Byli Żydami, jak on. Pamiętał ich z miejscowości Kőszeg, dokąd razem zagnani zostali z obozów na Wschodzie.

Dziś wiadomo, że zamordowani należeli do 35 tysięcy węgierskich Żydów, których na przełomie 1944 i 1945 roku naziści skierowali do budowy fortyfikacji. SS nie chciało dopuścić, by zostali oswobodzeni przez Armię Czerwoną. Dlatego pędzili ich przez Burgenland na Zachód. Celem były obozy koncentracyjne Mauthausen i Gunskirchen. Gdy komuś brakło sił, zostawał zastrzelony. W Rechnitz taki los spotkał około 180 ludzi – chorych i wycieńczonych.

[srodtytul]Przyjęcie na zamku[/srodtytul]

Martin pokazuje mi pomnik znajdujący się w centrum miasta. Na kamiennym cokole po lewej wspomniano wywiezionych do obozów zagłady członków miejscowej gminy żydowskiej oraz robotników przymusowych zamordowanych w marcu 1945 r. Prawy cokół zajmuje galeria. Zatytułowano ją całkiem zwyczajnie: „Nasi polegli”. Na fotografiach widać żołnierzy pochodzących z Rechnitz. Zdaje się, że trafili na wszystkie fronty II wojny światowej. Walczyli na ziemi, morzu i w powietrzu. Twórcy pomnika zadali sobie wiele wysiłku – wyszukali zdjęcia, na których synowie tej ziemi noszą mundury. Tak się złożyło, że w miejscu najbardziej widocznym, na samym środku, znalazły się portrety Franza Bauera i Ernsta Schwarza. Ich mundury odróżniają się od tych Wehrmachtu, Luftwaffe i Kriegsmarine. Są czarne. Bauer ma na czapce trupią czaszkę, a Schwarz runy na kołnierzu. Obaj służyli w SS.

Zamek w Rechnitz, siedziba rodu Báttyány, już nie istnieje. Został zrównany z ziemią podczas zaciętych walk o miasto na początku kwietnia 1945 r. To na zamku spotkali się w nocy z 24 na 25 marca lokalni bonzowie partyjni, członkowie SA i gestapo. Można przypuszczać, że przyjęcie przerwało pojawienie się esesmana z meldunkiem. Grób gotów. A żywi pozostają ci, którzy mają być martwi.

Nieco po drugiej w nocy z zamku wyszło piętnastu ludzi. Udali się w stronę kamiennej stodoły na skraju miasta. Podczas kwietniowego wystąpienia Pollack powiedział, że byli to „całkiem zwyczajni ludzie, mężowie, ojcowie, bracia, synowie”. Zabrali ze sobą broń.

Siedzimy w tej samej gospodzie, w której kilka miesięcy temu burmistrz tak niepochlebnie zrecenzował wystąpienie Martina. Zamawiam sznycel po węgiersku, sałatkę z marynowanych ziemniaków i piwo. Martin bierze gulasz i kieliszek czerwonego wytrawnego wina z miejscowej winnicy. Na kaflowym piecu ustawiono drewniane figurki biesiadników i wiejskich muzykantów. Między stolikami, przy których zasiadły wieloosobowe rodziny bauerów, biegają dzieci. Ktoś się z kimś przekomarza, szkło uderza o szkło, młody mężczyzna obejmuje żonę w zaawansowanej ciąży.

– Na nic poszukiwania z samolotu i specjalistyczne badania terenu – mówi pisarz. – Na nic błagania austriackich gmin żydowskich. Nie wiadomo, gdzie jest grób ze zwłokami 180 ludzi. A przecież ktoś z miejscowych musiał słyszeć strzały. Ktoś musiał zobaczyć, że w pobliżu miasteczka rozkopano ziemię. W Rechnitz żyją ludzie, którzy wiedzą, gdzie szukać mogiły. A jednak milczą. Nie chcą pomóc. Dlaczego?

„Czy to strach? – pytał w kwietniu Martin. – Strach przed czym? Przed mordercami i tymi, którzy przyjdą po nich? Dlaczego dziś mielibyśmy się ich lękać? A może chodzi o strach przed demonami przeszłości? Ale ich nie pokona się milczeniem. Demony przeszłości można przezwyciężyć tylko dzięki otwartości”.

To chyba te słowa wyprowadziły z równowagi zazwyczaj spokojnego i trzeźwo myślącego burmistrza. – Oni wszyscy liczą, że świat w końcu o nich zapomni – mówi Martin. – A więc niech dalej na to czekają.

Na razie o miasteczku zrobiło się głośno z powodu sztuki Elfriede Jelinek „Rechnitz. Anioł zagłady”.

[srodtytul]Łuska od parabellum[/srodtytul]

Z gospody pojechaliśmy do Deutsch-Schützen, wioski od 100 lat słynącej z winnic położonych na łagodnych stokach wzgórz, pośród gęstych lasów iglastych.

Któregoś dnia zapadła się tam ziemia, zajaśniały kości. I tak odkryto grób podobny do tego w Rechnitz.

– „No i jak wam się tu teraz żyje?” – spytałem właściciela winnicy, u którego od lat robię zakupy – mówi Pollack. – „E, tam! – machnął ręką. – Przecież wszyscy tu o tym grobie wiedzieli”.

Martin mieszka w Bocksdorfie. Dom, w którym napisał większość książek, zbudowano w 1910 r. Tak samo wiekowa jest winorośl oplatająca furtkę i porastająca podcienia. Drewniane wrota prowadzące na podwórze i schody na strych noszą ślady walk, jakie się tu toczyły w kwietniu 1945 r.

Gospodarz chętnie pracuje w ogrodzie. Sadzi sałatę, rukolę i topinambur. Czasem przychodzą do niego sarny i zające. Lubi je choć – jak twierdzi – robią rzeczy straszne.

Któregoś dnia przekopując warzywniak, natrafił na wbity w ziemię widelec. Wykonany z fantastycznej stali, bez śladu rdzy. Wyczyścił go, ale nie schował do kredensu. Bo co pomyślałby gość, gdyby przyszło mu jeść sztućcem z sygnaturą Waffen SS?

– Wiem, że człowiek, od którego 30 lat temu kupiłem dom, nie należał do tej formacji – mówi Pollack. – Widelec znalazł i pomyślał, że się przyda. Taka przezorność mogła go wiele kosztować. Wiosną 1945 r. Sowieci plądrowali dom bauera w sąsiedniej wsi. W ręce wpadła im walizka ze starannie złożonym mundurem SS. Zgodnie z prawdą chłop powiedział, że walizkę znalazł i szkoda mu było wyrzucić uszytych z dobrego materiału kurtki i spodni. Tylko że Rosjanie nie zamierzali sprawdzać, czy mundur na bauera pasuje. Od razu postawili go pod ścianę.

Odkładam widelec na miejsce. Leży na półce w pracowni obok innych znalezisk: szrapnela i łuski od naboju 9 mm parabellum. – To dla mnie symbol – mówi Martin. – Ja, syn oficera SS, znajduję świadectwa mrocznych spraw w moim ukochanym ogrodzie.

[srodtytul]Kochający tata pamięta[/srodtytul]

Książkę „Śmierć w bunkrze” napisał, by zrozumieć, dlaczego wszyscy jego krewni stali się nazistami. Dziadek należał do SS, babka wprawdzie nie, ale tylko dlatego, że nie przyjmowano tam kobiet. Tragedią stryja było, że nie został esesmanem z powodu słabego wzroku. Ojczym, po którym nosi nazwisko, był szkolnym kolegą Adolfa Hitlera. Uważał go za prymitywa, a do tego kiepskiego malarza. Z drugiej strony nie mógł wyjść z podziwu: „Taki tępak, a porwał naród do czynów wielkich”.

Gdy Martin miał 14 lat, matka przekazała mu jedyny list, jaki napisał do niego ojciec. „Była to mała historyjka obrazkowa, spisana i zilustrowana dla syna, który jeszcze nie umie czytać, na pamiątkę od kochającego taty – wyjaśnił w książce. – Kiedyś później, w przystępie rozpaczy, a może wściekłości, spaliłem ten list. Z jego tekstu nie zapamiętałem nic”.

List wysłał dr Gerhard Bast, absolwent prawa na uniwersytecie w Grazu i Sturmbannführer SS odpowiedzialny za masowe egzekucje w rejonie Warszawy i Bańskiej Bystrzycy. W 1944 roku w Radziejowicach nakazał rozstrzelać 20 polskich zakładników. Potem podległe mu Sonderkommando przeprowadzało akcje pacyfikacyjne w rejonie doliny Donovaly na Słowacji. Żydów, których złapali esesmani, rozstrzeliwano lub palono żywcem. Kolaborancki rząd księdza Tiso przyznał za to Bastowi medal.

Po 1945 r. ścigano go za zbrodnie wojenne, a policja sporządziła zwięzłą charakterystykę: „człowiek wyjątkowo fanatyczny i brutalny, gotowy na wszystko”.

Zginął na przełęczy Brenner, podczas próby nielegalnego przekroczenia granicy włosko-austriackiej. Zamordował go przewodnik, który liczył, że zdobędzie część legendarnego skarbu SS. Bast wracał z Tyrolu, aby omówić ze swoją żoną szczegóły ucieczki do Paragwaju. Miał przetrzeć drogę, rodzina dołączyłaby później.

Martin nie zapamiętał ojca. Miał trzy lata, gdy pełne przemocy życie Gerharda Basta zakończyły strzały z pistoletu.

[srodtytul]Pan doktor jedzie do pracy[/srodtytul]

Kilka lat temu zaproszono go na wieczór autorski do Grazu. W przeddzień zadzwonił telefon. Pewna starsza pani spytała Martina, czy nie zechciałby przywieźć dla niej fotografii ojca.

– Przed wojną spotykałam go codziennie w tramwaju – dodała tonem wyjaśnienia. – Jechałam do szkoły, gdzie uczyłam się gry na skrzypcach. A pan doktor spieszył się do pracy.

Gerhard Bast szefował wtedy lokalnej rezydenturze gestapo w Grazu.

Martin spełnił prośbę starszej pani. Później okazało się, że pan doktor miał w mieście więcej wielbicielek. Na spotkanie przyszła także córka właściciela piwiarni, do której Bast wpadał co wieczór na kufelek. Gdy spojrzała na fotografię, wspomnienia odżyły.

– Zobacz, jaki był przystojny – wykrzyknęła. I podsunęła zdjęcie mężowi.

Opowiadając tę historię, Martin trzęsie się ze śmiechu. Siedzimy w kuchni, przy piecu, do którego co pewien czas gospodarz dorzuca bierwiono. Sprawdzaliśmy właśnie, czy wino z Deutsch-Schützen warte jest swojej ceny, gdy zadzwonił telefon. Był to kolega Martina, niemiecki wydawca. Prosił o pomoc. Przypadkowo odkrył zdjęcie pewnej – jak się wyraził – „bliskiej osoby” w mundurze SS. Gdy spytał o tę fotografię starszych członków rodziny, usłyszał: „To pomyłka. Nie znamy tego człowieka”. Wyjaśniono mu też, że owa „bliska osoba” w 1939 r. została zmobilizowana do Wehrmachtu, do pułku stacjonującego w Dreźnie. Przez pięć lat nie opuściła miasta.

– Wersja z Dreznem nie wydaje mi się prawdopodobna – powiedział Pollack. – W 1939 r. Wehrmacht potrzebował żołnierzy i z pewnością nie trzymał ich w koszarach.

Wtedy zaprzyjaźniony wydawca spytał, gdzie może znaleźć listy nazwisk członków SS. Martin udzielił mu wszelkich informacji.

Odkąd opublikował książkę, otrzymuje wiele podobnych telefonów. Ktoś z rocznika 1947 napisał do Martina: „Osoby zaludniające świat mego dzieciństwa to czystej rasy wyznawcy nazizmu, wszędzie wokół. Lekarz domowy i jego żona, weterynarz, księża, nauczyciele, moi rodzice – wszyscy”. Po wieczorze autorskim podszedł do niego jeden z czytelników: „Wciąż tylko słyszałem, że wyrządzono nam krzywdę: bombardowanie Wiednia, inferno w Hamburgu i Dreźnie, wypędzenia ze Wschodu, masakra Niemców; dopiero niedawno przez przypadek odkryłem, że mój ojciec był w SS”. „Rodzice, wujowie, ciotki, dziadkowie nieustępliwie bronili tego strasznego okresu, a dziś jako ludzie w podeszłym wieku tym bardziej, ze starczym uporem, trwają w niezrozumieniu swojej moralnej współwiny” – przeczytał w liście od czytelniczki.

[srodtytul]Duża ryba zjada małą[/srodtytul]

Wbrew temu, co pokazują w filmach, naziści nie byli potworami – mówi Martin podczas spotkania w gimnazjum w Oberpullendorf. – Oczywiście, zdarzali się i psychopaci, ale większość stanowili ludzie z pozoru najnormalniejsi w świecie. Myślę, że ojciec mocno kochał moją matkę. Pasjonował się wspinaczką i stąd zresztą znał Heinricha Harrera, członka SS, a później nauczyciela Dalajlamy XIV. Lubił wypić i z pewnością był świetnym kompanem. A jednocześnie bez mrugnięcia okiem wysyłał ludzi na śmierć. To właśnie wydaje mi się najstraszniejsze.

Pisarz uważnie patrzy na młodzież z ostatnich klas, która siedzi przed nim w półkolu. Twierdzi, że takie spotkania są jego obowiązkiem. „Pytajcie, o co tylko chcecie” – powtarza. Jest przekonany, że tylko dzięki rozmowom można zapobiec odrodzeniu się nazizmu w zmutowanej formie.

– Proszę, nie myślcie: „Tacy z nas wielcy demokraci. Ten problem nas nie dotyczy” – tłumaczy osiemnastolatkom. – Spróbujcie się postawić w sytuacji, w jakiej znaleźli się wasi dziadkowie. Pamiętajcie, że musieli być wśród nich zwolennicy Hitlera.

Do Oberpullendorf zaprosił Pollacka nauczyciel niemieckiego.

– „Śmierć w bunkrze” to nie tylko ważne świadectwo przeszłości, ale także fascynująca proza – mówi. – Ciekawi mnie nie tylko jako historyka, którym jestem z wykształcenia, ale również jako germanistę.

Czy uważa, że to opowieść aktualna?

– Zdecydowanie tak – odpowiada. – W miasteczku żyje wielu emigrantów z krajów byłej Jugosławii, wielu muzułmanów. Takie spotkania, jak to z panem Pollackiem, to dla nas ważna lekcja tolerancji.

Blondynka siedząca w pierwszym rzędzie spytała Martina, czy próbował spierać się ze swoimi najbliższymi, czy pytał o przyczyny, dla których uwikłali się w nazizm.

– Wszelkie dyskusje były bezcelowe – wyjaśnia. – Zawsze otrzymywałem te same odpowiedzi: „Takie były czasy” i „Ty nie jesteś tego w stanie zrozumieć”. Kładziono mi do głowy, że dziadek, ojciec i wuj nie zrobili nic złego. Że byli idealistami, wierzyli w sprawę, a zostali ukarani, bo Niemcy przegrały wojnę.

W 1982 r. Pollack napisał reportaż o Obersturmbannführerze Rolfie-Heinzu Höppnerze, który pod własnym nazwiskiem wiódł spokojne życie w Niemczech. Höppner od razu zgodził się na rozmowę z dziennikarzem. Narzeczona, która odprowadzała Martina na pociąg do Bonn, powiedziała całkiem serio: – Czy to dla ciebie namiastka spotkania z ojcem, którego nie znałeś? Uważaj, żebyś czasem nie poczuł do niego sympatii...

Spotkali się w hotelowej restauracji. Höppner, zwalisty mężczyzna w szarym garniturze, spytał: „Kawa czy wino?”. Zaznaczył, że on tu jest gospodarzem. W ogóle był bardzo uprzejmy.

– Rzecz jasna nie mówił ze mną szczerze – wspomina Pollack. – Na pytanie o to, co robił jako szef SD na odcinku poznańskim w Kraju Warty, odparł: „Mój Boże, życiorys to życiorys, a historia to historia. Ale przecież to było tak dawno temu”. Nie sądzę, aby się do tego przyznał, ale tak jak większość nazistów uważał zapewne, że duża ryba zjada małą. I nie bardzo rozumiał, dlaczego inni nie potrafią tej prostej prawdy przyjąć do wiadomości.

[srodtytul]Historyczne śledztwo[/srodtytul]

W ostatniej książce „Dlaczego rozstrzelali Stanisławów” Pollack opisał zadbany grób, który znajduje się na cmentarzu w Bocksdorfie. Pochowano tam dwóch polskich robotników przymusowych. Zginęli tego samego dnia w kwietniu 1945 r., już po wkroczeniu Sowietów. Mieli 18 i 20 lat.

Pisarz rozpoczął poszukiwania, dotarł do ludzi, którzy znali Stanisława Mędrka i Stanisława Grzankę. Ale pytanie o powód, dla którego rozstrzelali ich Rosjanie, pozostało bez odpowiedzi.

Ten ciekawy historyczny reportaż pokazuje drugie oblicze Austrii. W landzie, gdzie fanatyczni naziści wcale nie byli mniej liczni, dwóch Polaków trafiło na ludzi dobrych. Dowodzą tego zdjęcia, wykonane w profesjonalnym atelier w Stegersbachu. Grzanka i Mędrek – dobrze odżywieni i pewni siebie – ubrani są w garnitury, w których z pewnością nie zostali przywiezieni z domu. Zwraca uwagę, że wbrew rozporządzeniu władz żaden z robotników nie ma na marynarce naszytej litery „P”. Z kolei na amatorskiej fotografii zrobionej przed domem bauera Grzanka po przyjacielsku obejmuje ramieniem syna gospodarza, Fritza Murlasitsa. „Grzanka o głowę wyższy, ma na sobie ciemny garnitur, białą koszulę z wyłożonym kołnierzykiem, czarne, wyczyszczone do połysku buty – napisał Pollack. – Fritz wygląda przy nim niemal biednie, w za krótkich spodniach, z których wyrósł, w buciorach; można by pomyśleć, że to on jest przymusowym robotnikiem, a młody człowiek w garniturze – synem gospodarza”.

Po latach Murlasits powie Pollackowi, że Polacy mogli zostać rozstrzelani, bo protestowali, kiedy Rosjanie chcieli wygonić z obory jałówkę. Albo chcieli ochronić żonę bauera przed czerwonoarmistami.

Gertruda Orsolits nie może pamiętać Stanisławów, bo urodziła się już po wojnie. A jednak to ona opiekuje się mogiłą na cmentarzu. Zapytana dlaczego, odparła: – Ostatecznie jeden z nich pracował u nas, w domu moich rodziców.

Po tym jak książka Pollacka ukazała się drukiem, do Bocksdorfu przyjechał polski konsul. Odznaczył kobietę w imieniu Rzeczypospolitej Polskiej, a na grobie Stanisławów położył wieniec. W uroczystości wziął udział dumny ze swej parafianki proboszcz i dziennikarze lokalnej prasy.

Pani Orsolits przyjrzała się uważnie wiązance od konsula i po namyśle zadecydowała, że należy ją nieco przesunąć, bo psuje tak starannie zaplanowaną przez nią kompozycję z bratków, fiołków i bluszczu.

– Wszystko, co nam powiedział, to bzdury – ocenił burmistrz Rechnitz, niewielkiego miasta leżącego w austriackim Burgenlandzie, tuż przy granicy z Węgrami. Burmistrz siedział w gospodzie razem z innymi uczestnikami uroczystości, która każdego roku odbywa się przy ruinach budynku wzniesionego na planie krzyża. Patrzył na słynnego pianistę Paula Guldę, organizatora spotkania upamiętniającego noc sprzed blisko 65 lat. Noc nienawiści i szaleństwa. Noc grozy. Mówił natomiast o człowieku, którego do Rechnitz zaproszono jako gościa honorowego. O austriackim pisarzu Martinie Pollacku.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski