Okrutna bogini DEFA

W NRD kręcono filmy o szpiegach z Zachodu i sabotażystach, których bohaterami byli oficerowie służby bezpieczeństwa Stasi. Nawet za Goebbelsa wytwórnia w Babelsbergu nie tworzyła filmów z gestapowcami jako moralnymi wzorcami

Publikacja: 16.01.2010 14:00

Hildegard Knef. Po ucieczce na Zachód z bojowniczki przeciw zakłamaniu Niemców przeistoczyła się w m

Hildegard Knef. Po ucieczce na Zachód z bojowniczki przeciw zakłamaniu Niemców przeistoczyła się w mroczny symbol kobiecości np. w filmie „Grzesznica”

Foto: AFP

W szarej rzeczywistości NRD lat 40. i 50. państwowa wytwórnia filmowa DEFA była jak rajski ogród wśród powojennych ruin, szarzyzny i niedostatku. Komunistyczna partia SED nie żałowała pieniędzy na swoją fabrykę snów. Można tu było zrobić oszałamiające kariery i zaznać łask i zaszczytów od przywódców partii. Ale DEFA była jak okrutna bogini. Kazała sobie składać upokarzające, ideologiczne hołdy, a przy jakimkolwiek oporze potrafiła dotkliwie karać nieposłusznych. Z ambitnej wytwórni, która zgromadziła po wojnie zdolnych twórców – DEFA zamieniła się w fabrykę w większości ideologicznie słusznych, ale banalnych gniotów.

Dzieje podberlińskiej fabryki snów w czasach stalinizmu opowiada wystawa „Szczęście dla wszystkich” w poczdamskim muzeum filmu. To fascynująca opowieść o dramacie niemieckich twórców, którzy po upadku nazizmu wpadali w tryby czerwonej dyktatury lub po chwilowym zauroczeniu NRD uciekali na Zachód.

[srodtytul]Hollywood pod Berlinem[/srodtytul]

Przed DEFA była UFA. W 1917 roku na potrzeby propagandy wojennej kajzera parę firm produkujących filmy w dzielnicy Poczdamu Babelsberg połączono w jedną – Universum Film AG, czyli UFA. W latach 20. zeszłego wieku była to największa europejska wytwórnia filmowa. Niemcy były w czołówce nowej sztuki, rywalizując jedynie z Hollywood. Złotą epokę UFA tworzyli wówczas tacy reżyserzy jak Fritz Lang i Friedrich Murnau. Tu powstały „Metropolis”, „Dr Mabuse” czy „Błękitny anioł”, w którym debiutowała Marlena Dietrich.

W 1933 roku do władzy doszli naziści, a Goebbels świetnie rozumiał, że kino to doskonałe narzędzie propagandy. Twórcy mający żydowskie pochodzenie wyjechali, ale na ich miejsce znaleźli się nowi reżyserzy, których szef propagandy III Rzeszy obsypał zaszczytami w zamian za absolutne posłuszeństwo. Wytężona praca w Babelsbergu trwała do końca imperium Hitlera. Jeszcze na przełomie 1944 i 1945 roku przy użyciu ogromnych środków i tysięcy odkomenderowanych z frontu statystów kręcono nacjonalistyczny epos „Kolberg”. Film o obronie Kołobrzegu przed Napoleonem w 1807 roku miał krzepić serca obrońców Rzeszy przed zalewem ze Wschodu. Po premierze filmu 30 stycznia 1945 r., w rocznicę objęcia władzy przez Hitlera – rolki z filmem zrzucano drogą lotniczą oblężonym niemieckim garnizonom od francuskiego La Rochelle po Kurlandię.

Tymczasem już w 1944 roku w Moskwie metodyczni niemieccy komuniści planowali przejęcie UFA i zamienienie jej w narzędzie komunistycznej propagandy. W listopadzie 1944 roku w moskiewskim hotelu Lux odbyło się w tej sprawie zebranie zespołu filmowców, którzy uciekli po 1933 roku do Sowietów. Teraz wypadało jedynie poczekać na zdobycie Berlina.

[srodtytul]Tisze jediesz, dalsze budiesz[/srodtytul]

Sowieckie władze okupacyjne od samego początku rozkazały, by Babelsberg mógł zacząć na nowo produkować filmy. Niemieccy aparatczycy przybyli z Moskwy palili się do produkowania propagandowych eposów na wzór Sergieja Eisensteina i Dżigi Wiertowa. Ale w tym szczególnym wypadku sowieccy doradcy na czele z pułkownikiem Sergiejem Tulpanowem postawili weto.

Pułkownik myślał o wiele bardziej subtelnymi kategoriami niż ludzie Waltera Ulbrichta, lidera niemieckich komunistów.

Sowieci jeszcze wówczas chcieli stworzenia jednych demokratycznych Niemiec w miejsce zachodnich i wschodnich sektorów. Dopiero gdyby takie zneutralizowane Niemcy powstały, przyszedłby czas, by pomyśleć o zdobyciu władzy przez komunistów. Na razie wschodni Berlin miał być wzorem demokracji i udanej denazyfikacji, a nie agresywną forpocztą komunizmu.

Ludziom Ulbrichta kazano zacisnąć zęby i obserwować z dala, jak powstaje DEFA – Deutsche Film Aktiengesselschaft, czyli kolektyw twórczy założony przez powracających z emigracji twórców. Początkowo bez wyraźnej kontroli ideologicznej marksistów, choć z rosyjskim obserwatorem. Tak zaczął się pierwszy, stosunkowo otwarty, epizod w dziejach poczdamskiej wytwórni.

Amerykańskie i brytyjskie władze okupacyjne bardzo nieufnie podchodziły do wskrzeszania niemieckiego filmu, pamiętając, jak bardzo znazyfikowana była ta dziedzina sztuki. Dzięki takiej polityce to filmy ze wschodniego Berlina stały się pierwszym punktem odniesienia w ogólnoniemieckich dyskusjach o brunatnej przeszłości. Filmy DEFA głosiły moralną wyższość komunistów, a stary świat naznaczony nazizmem, jak głosili postępowcy, „lgnął pod amerykańskie i angielskie skrzydła”.

Szybko doszło do pozytywnej synergii – twórcy z emigracji nadali wytwórni „antyfaszystowski” sznyt, a cała ocalała obsługa techniczna z zapałem rehabilitowała się za lata pracy przy nazistowskich filmidłach. Pierwszym filmem, jaki wypuszczono w 1946 roku, był „Mordercy są wśród nas” w którym stawiano kwestię odpowiedzialności Niemców za zbrodnie wojenne. Ukrywających się w powojennym tłumie sprawców ludobójstwa było wówczas bez liku. A akcja ścigania ich była przez wielu Niemców postrzegana jako represja okupantów. Film pokazywał, że wielu powojennych szarych obywateli Niemiec, wcześniej w Polsce czy na okupowanych terenach ZSRR, było okrutnymi panami życia i śmierci.

Kolejnym dziełem stawiającym pytania o stopień akceptacji dla polityki Hitlera było „Małżeństwo w cieniu” (1947) ukazujące tragiczny los rodzin żydowsko-niemieckich. Na aryjskich współmałżonków władze III Rzeszy wywierały presje, by rozwiedli się z żydowskim towarzyszem życia. Z kolei „Topór z Wandsbek” (1951) to rozliczeniowa opowieść o rzeźniku Albercie Teetjenie, który szukając pieniędzy na uratowanie masarni, zgadza się po wygranej Hitlera dokonać za odpowiednią sumę ścięcia skazanych komunistów. Pod wpływem wyrzutów sumienia prowadzi to potem wpierw do samobójstwa jego żony, a potem i bohatera filmu.

Rozliczanie Niemców ze skutków prusackiej tradycji ślepego posłuszeństwa wobec państwa podejmowały jeszcze ekranizacje „Wozecka” Buchnera (1947) i „Poddanego” (1951) wg noweli Heinricha Manna.

Ale czy krytyka ślepego posłuszeństwa mogła na dłuższą metę podobać się stalinistom? W 1949 r. stało się jasne, że Sowietom nie uda się stworzyć jednych, neutralnych Niemiec. Zachodni okupanci wprowadzają wpierw własną walutę, a potem ustanawiają RFN. W odpowiedzi proklamowana zostaje NRD. DEFA ma teraz stanąć na pierwszej linii zimnowojennego frontu.

[srodtytul]Koniec zabawy[/srodtytul]

W 1950 roku szefem DEFA zostaje tępy stalinowiec Sepp Schwab, pierwszy naczelny dziennika „Neues Deutschland”. Bogini DEFA nie potrzebuje już pozyskiwania sympatyków w kręgach artystycznych, tylko chce jasno dyktować swoim sługom, co mają robić.

Już rok wcześniej produkcję filmową wpisano do dwuletniego planu odbudowy NRD. Partia żądała czterech typów filmów – o bohaterach ruchu robotniczego, „produkcyjniaków” poświęconych walce o wykonanie planu, opowieści o sabotażystach i agentach z Zachodu i wreszcie komedii pokazujących, jak życie staje się lepsze w niemieckim państwie robotników i chłopów.

Znika jak kamfora problem nazistowskiej przeszłości milionów Niemców. Obywatele NRD stali się przecież „en masse” wzorowymi marksistami, więc niegodne byłoby przypominać im o służbie w NSDAP, Wehrmachcie czy SS. Wszyscy zbrodniarze zostali albo już osądzeni, albo uciekli na Zachód w objęcia Adenauera. O czym więc jeszcze rozprawiać?

Symboliczna w tej mierze była trawestacja dramatu „Niemcy” Leona Kruczkowskiego sfilmowana w 1951 roku pod nazwą „Die Sonnenbruchs”. W końcowej scenie na zjeździe lekarzy w NRD przybywający z zachodniej strefy profesor Sonnenbruch spotyka szczęśliwie ocalałego z wojny Petersa i pod jego wpływem postanawia zostać w NRD i razem budować „lepsze Niemcy”. Sugestia tego happy endu jest jasna – wystarczy tylko dołączyć do obozu postępu, a wszelkie dylematy co do postępowania w czasach III Rzeszy przestają być ważne.

Ale najchętniej kino lat 50. pokazuje nowe pokolenie, które korzysta z „łaski późnych urodzin”. Film „Mąciwoda” (Stoerenfried) z 1953 roku pokazuje, jak pionierski kolektyw szkolny pomaga zejść szkolnemu rozrabiace ze złej drogi. Zaczął się też wysyp filmów o korzyściach z przystąpienia do LPG, czyli odpowiednika polskich PGR. Schemat jest podobny. Wieś zastraszona przez ludzi dziedzica – przybycie młodego komunisty – przejście wieśniaków na stronę kolektywizacji – żałosna ucieczka szkodników za zachodnią granicę. W filmie „Zamki i chaty” (1957) obszarniczy zarządca zaciera ręce na wieść o enerdowskim powstaniu robotników w czerwcu 1953 roku. Naiwnie liczy, że wróci stara junkierska władza.

[srodtytul]Film noir a la DDR[/srodtytul]

Szczególną uwagę DEFA poświęca w tym czasie filmom o szpiegach z Zachodu i wewnętrznym wrogu – sabotażystach. Kluczowymi bohaterami filmów stają się oficerowie Volkspolizei i służby bezpieczeństwa Stasi. To była pewna nowość nawet na tle dotychczasowych doświadczeń Babelsbergu. Nawet za czasów Goebbelsa wytwórnia nie tworzyła filmów z oficerami gestapo jako moralnymi wzorcami.

W latach 50. enerdowskie kino wysuwa pracowników bezpieczeństwa na plan pierwszy. Uczestniczymy w naradach sztabów rozgryzających szajki agentów, a widzowie mają czuć, że zostają dopuszczeni do tajemnic służb.

Filmy miały wbić do podświadomości obywateli NRD, że Stasi –podobnie jak wcześniej gestapo – wie wszystko, a każda próba ucieczki z NRD skończy się katastrofą.

A jednak szpiegowskie filmy, których fragmenty można obejrzeć na wystawie – takie jak „Zakłócenia w ruchu pociągów” (1951), „Alarm w cyrku” (1954) „Miejsce akcji – Berlin” (1958) czy „Premiery nie będzie” (1959), ogląda się zaskakująco dobrze. Przypominają brytyjski dreszczowiec „Trzeci człowiek” z 1949 roku dziejący się w okupowanym Wiedniu czy czarne kryminały.

Może pomagał fakt, że granica z Zachodem była na wyciągnięcie ręki, a sam Berlin był wtedy prawdziwą stolicą szpiegostwa. Wspólne metro, tunele wykopywane pod sektorami, spektakularne ucieczki, a wszystko to w fantastycznej scenerii zrujnowanego miasta. Sceny samochodowego pościgu dekawką Stasi za zachodnioberlińskim „garbusem” pod Bramę Brandenburską w filmie „Towary dla Katalonii” nie powstydziliby się twórcy wczesnych filmów o Jamesie Bondzie.

Zachodni Berlin był zresztą obsesją ówczesnej propagandy. W filmie „Romans pewnej pary” młoda poetka z zachodniego sektora chodzi jak zaczarowana na plac budowy wschodnioberlińskiego odpowiednika MDM, czyli na Stalinalee, by w końcu uznać, że chce zostać obywatelką socjalistycznej republiki. Z kolei w filmie-ostrzeżeniu „Los kobiet” Conny, cyniczny kobieciarz z zachodniego Berlina, wykorzystuje urzeczoną kapitalistycznym blichtrem Renatę do swoich machlojek; naiwniaczka ląduje w końcu w więzieniu, skąd uwalnia ją anioł – pani prokurator z NRD.

Osobne filmy piętnowały tę część wschodniej młodzieży, która wzdychała do zachodniej mody. Enerdowscy bikiniarze w nomenklaturze komunistycznej prasy zwani byli nad Szprewą „Niethosen-Bande”, czyli „Dżinsowe bandy”, albo „Lederjackenmeute” – „Watahy w skórzanych kurtkach”. W filmie „Berlin – róg Schoenhauser alle” noszący blerezy młodzieńcy wchodzą na drogę zbrodni, a próba ucieczki na Zachód kończy się tragedią. Ale w realnym życiu przerzuty na Zachód często kończyły się sukcesem.

[srodtytul]Wielkie ucieczki[/srodtytul]

Hildegarda Knef, gwiazda filmu „Mordercy są wśród nas”, pierwsza uznała, że po zdobyciu międzynarodowej sławy lepiej będzie kontynuować karierę po zachodniej stronie. Już w 1948 r. wyjeżdża do USA, a w 1950 roku zmienia image. Z bojowniczki przeciw powojennemu zakłamaniu Niemców przedzierzgnęła się w mroczny sex-symbol w skandalizującym filmie „Grzesznica”.

Knef otwiera cały szereg twórców DEFA, których w prywatnych rozmowach nazywano mianem „Ueberlaufer”, bo niespodziewanie „zbiegali” na Zachód. Efekt niespodzianki był naturalny – do ostatniej chwili zbiegowie musieli udawać lojalnych poddanych Waltera Ulbrichta.

Wielkim uciekinierem lat 50. był reżyser Falk Harnack, twórca „Topora z Wandsbeck” i dyrektor artystyczny wytwórni w latach 1949 – 1952. Zakpił on wyjątkowo boleśnie ze swojej wytwórni. Uciekł do zachodniego Berlina krótko po otrzymaniu w 1952 roku złotego medalu zasługi DEFA. Wraz z nim zbiegła Kaethe Braun – jego żona i gwiazda wytwórni. Władze NRD wpadły w szał i w ramach retorsji jego „Topór” natychmiast zdjęto z programów kin.

Nic dziwnego, że Stasi szybko zaczęło śledzić największe gwiazdy. Zaczęła gęstnieć atmosfera wzajemnych donosów i podejrzliwości wobec każdego niekonformistycznego zachowania.

Jeszcze w 1952 roku plenum KC SED wyraża niezadowolenie z „tolerowania formalizmu” i „drobnomieszczańskich gustów” w filmach DEFA. Rok potem partia kończy z fikcją spółki akcyjnej i upaństwawia wytwórnię. Dziś trudno często zrozumieć, dlaczego wielu filmów cenzura nie przepuszczała. A jednak w tamtych latach liczyło się każde słowo lub choćby aluzja. Podejrzliwi marksistowscy kontrolerzy woleli skierować film na półkę, niż narazić się na zarzut braku ideologicznej czujności.

Gdy w 1952 roku rozpoczęto prace nad dwuodcinkowym eposem o Ernście Thaelmannie, zmarłym w 1944 roku w obozie w Buchenwaldzie liderze Komunistycznej Partii Niemiec, projekt filmu uznano za kwestię państwową najwyższej rangi.

Sam Walter Ulbricht zastrzegł sobie prawo do zmian w scenariuszu – także i dlatego, że w filmie występował aktor odgrywający jego rolę. Niemal każde zdanie w scenopisie bywało obiektem poprawek urzędników z KC. Nerwowa atmosfera udzielała się aktorom. Po partyjnym zatwierdzeniu scenopisu trzeba było niewolniczo trzymać się ustalonego przez „górę” tekstu.

W rezultacie powstał film – ciąg patetycznych przemówień męczennika KPD, przeplatanych symbolicznymi scenami z komunistycznej hagiografii.

Jednak posłuszne trzymanie się drobiazgowych uwag partii się opłaciło. Po premierze w 1954 roku filmu „Ernst Thaelmann – syn swojej klasy” na jego twórców posypał się deszcz nagród i przywilejów. Ale nawet i ich zaskoczyłaby jeszcze jedna zmiana, jakiej doczekał się film parę lat później. Po 1961 roku – gdy władze NRD uznały z opóźnieniem „szkodliwe następstwa kultu jednostki” – z wszystkich kopii filmu wycięto scenę z Józefem Stalinem.

[srodtytul]Dokąd zawiezie mnie mój szofer?[/srodtytul]

Wystawa dobrze pokazuje, dlaczego enerdowski stalinizm miał wyjątkowo obrzydliwy charakter – nawet na tle innych krajów demokracji ludowej. Niegdysiejsi lizusi hitlerowskiej władzy na gwałt wysławiali teraz Stalina i komunizm, któremu parę lat wcześniej poświęcano filmy o bolszewikach z nożem w zębach.

Enerdowscy staliniści łamali moralne kręgosłupy, nawiązując do nawyków serwilizmu, jakie Niemcy wynieśli z 12 lat władzy Hitlera. Zasada wierności wodzowi, którą wbijano do głowy od Hitlerjugend, musiała się wydać zaskakująco znajoma, gdy rozkazano wychwalać Stalina.

Pewne klisze propagandy zostały te same. Szyderstwa z prymitywnych „Amerikaner”, którzy jako powietrzni terroryści bombardowali niemieckie miasta, szybko przestylizowano na stereotyp Jankesa – kata bezbronnej Korei. Karykatury Churchilla z propagandy Goebbelsa szybko wróciły jako wizerunek Churchilla – wojennego podżegacza. Dopiero w 1961 roku po opasaniu i zabezpieczeniu granic strefą śmierci Ulbricht uznał, że może nieco rozluźnić ideologiczny gorset. W babelsberskiej wytwórni zaczęto kręcić westerny, filmy o Winnetou czy dziełka z gatunku s.f.

DEFA demoralizowała twórców często z heroicznym, antyhitlerowskim życiorysem. W imię walki o to, by faszyzm nigdy nie wrócił, pchano ich do firmowania równie ponurej dyktatury. Każdy, kto widział „Mefista” Istvana Szabo, pamięta, jak dworskie postawy artystów wobec bonzów III Rzeszy przypominały uwodzenie twórców przez liderów partii komunistycznej.

Te podobieństwa w latach 40. i 50. musiały być jeszcze bardziej uderzające. Wschodnioberlińska ulica tylko mogła szeptać plotki o zarobkach, luksusach i karierach gwiazd DEFA poprzez łóżka partyjnych bonzów. Wytwórnia była przedmiotem marzeń setek młodych enerdowskich dziewcząt, a powojenne doświadczenia nie czyniły obyczajów surowszymi.

Ale na początku lat 50. wybrańcy DEFA prowadzili życie w złotej klatce. Owszem, specjalne dacze nad brandenburskimi jeziorami były zaopatrzone w niedostępne w zwykłych sklepach specjały, ale wszystko psuła obawa przed mikrofonami bezpieki. Owszem, najlepsi reżyserzy i aktorzy otrzymywali od partii limuzyny, ale przyznawani wraz z nimi szoferzy zazwyczaj byli agentami Stasi. Gdyby artysta wpadł na pomysł, by kazać się zawieźć do Berlina Zachodniego – to mogłoby się okazać, że szofer wyciągnie kajdanki.

[i]Wystawa „Szczęście dla wszystkich! – obraz rzeczywistości w filmach DEFA z lat 50.”, w Muzeum Filmu w Poczdamie, potrwa do 7 marca br. Szczegóły na www.filmmuseum-potsdam.de[/i]

W szarej rzeczywistości NRD lat 40. i 50. państwowa wytwórnia filmowa DEFA była jak rajski ogród wśród powojennych ruin, szarzyzny i niedostatku. Komunistyczna partia SED nie żałowała pieniędzy na swoją fabrykę snów. Można tu było zrobić oszałamiające kariery i zaznać łask i zaszczytów od przywódców partii. Ale DEFA była jak okrutna bogini. Kazała sobie składać upokarzające, ideologiczne hołdy, a przy jakimkolwiek oporze potrafiła dotkliwie karać nieposłusznych. Z ambitnej wytwórni, która zgromadziła po wojnie zdolnych twórców – DEFA zamieniła się w fabrykę w większości ideologicznie słusznych, ale banalnych gniotów.

Pozostało 96% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Jak budować współpracę między samorządem, biznesem i nauką?
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy