Tłuste koty na diecie

Czy bankierzy naprawdę potrzebują lekcji pokory? A może to politycy na gwałt szukają publicznego wroga?

Publikacja: 06.02.2010 14:00

Tłuste koty na diecie

Foto: Fotorzepa, Kuba Kamiński Kub Kuba Kamiński

Żeby krach obrócił się w wielką depresję, trzeba było wielu złych decyzji politycznych. Barier celnych, które podobały się amerykańskim nacjonalistom, ale pogrążyły świat w wojnie handlowej. Konfiskaty złota w 1933 r. i kar dla bankierów, które ukoiły związkowców, ale zamroziły kredyty dla całej reszty. Były podatki dla najbogatszych i składki na roboty publiczne, które z jednej recesji wpędziły Amerykę w krach 1937 roku. Populizm to chyba najwyższa cena, jaką płacimy za wolne wybory. Podsycanie nienawiści dla szybkich korzyści politycznych, latami opłacane wysokim bezrobociem i spadkiem dobrobytu. Czy dziś za amerykańskimi i europejskimi restrykcjami bankowymi stoi tylko troska o miejsca pracy?

Kiedy prezydent Obama wprowadzał zakaz zatrudniania obcokrajowców w instytucjach otrzymujących rządową pomoc albo podnosił taryfy celne na europejskie towary, mało kto porównywał jego rządy z populizmem Franklina Delano Roosevelta. Restrykcje bankowe  nie zostawiają już tylu złudzeń. Prezydent sam porównał swój program do przejazdu buldożera po systemie bankowym. I mniej skupiał się na tym, co reforma ma zreformować, a więcej na tym, co ma rozwalcować – „zatrzymać kulturę nieodpowiedzialności na Wall Street”.

[srodtytul]Co trzeba naprawić[/srodtytul]

I to właśnie odpowiedzialność znalazła się w centrum wielkiej debaty. Rozpalonych emocji na szczycie ekonomicznym w Davos, w Kongresie, europejskich parlamentach, na Wall Street i londyńskim City. Czy naprawdę bankierzy potrzebują lekcji pokory? A może to politycy na gwałt potrzebują publicznego wroga?

Kiedy 24 września 2009 r. przywódcy 20 najpotężniejszych państw zjechali do Pittsburgha, wydawało się, że wiemy, co trzeba naprawić w światowych finansach. Przedstawiono, jak powiedział Obama, „mapę nowej globalnej bankowości”. Każde państwo wytyczyło sobie własne szlaki. Tam, gdzie system nadzoru wydawał się słaby, miały powstać nowe instytucje, jak brytyjski Financial Services Authority. Bazylejski komitet odpowiedzialny za światowe standardy bankowości miał określić wielkość koniecznych rezerw. Tak żeby z jednej strony gwarantowały bezpieczeństwo naszych depozytów, ale z drugiej nie zamrażały działalności kredytowej w okresie dekoniunktury. 

Banki centralne i największe instytucje finansowe obiecały przeprowadzić pierwsze reformy na własną rękę. Największe instytucje finansowe w Wielkiej Brytanii, Niemczech i USA zgodziły się, że należy ściślej powiązać premie z wynikami inwestycji i wypłacać w udziałach, a nie gotówce. Część amerykańskich banków inwestycyjnych przyjęła zapisy zezwalające na odebranie handlowcom wcześniejszych premii.

Co do przyczyn kryzysu – w Pittsburghu nie było wątpliwości. Wbrew temu, co piszą lewicowi publicyści, to nie kapitalizm, chciwość czy liberalizm doprowadziły do załamania finansów, ale złe rządowe regulacje. Jak to zgrabnie ujął prof. Maciej Bałtowski z lubelskiego UMCS: – Słowo „deregulacja” nie oddaje tego, co miało miejsce; bardziej właściwe byłoby „dekryminalizacja” (Obserwatorfinansowy.pl). Chodziło m.in. o zgodę państwa na obniżenie rezerw bankowych i spekulowanie kredytami z budżetowymi gwarancjami. Banki same odcinały swoje związki z państwowymi instytucjami. Zmniejszały oczka w sicie biura analiz kredytowych.

Pomysł budowy ponadnarodowych instytucji nadzoru – policjanta światowych finansów, wydał się już niepotrzebny. Prezydent Obama zebrał nawet kilka pochlebnych opinii za to, że oparł się populistycznym naciskom europejskich przywódców. Zamiast supernadzoru postanowiono wypracować przejrzyste zasady monitoringu światowych finansów. Prace miały prowadzić niezależne komisje w kilku państwach G20. W tym najbardziej wpływowa komisja Barneya Franka, demokratycznego kongresmena z wieloletnim doświadczeniem.

Międzynarodowy Fundusz Walutowy został uzbrojony w dodatkowe pełnomocnictwa i fundusze, które mógł teraz szybko rzucić tonącym: Łotwie, Estonii, Ukrainie, Islandii, Irlandii. Poszerzono kredyt bezpieczeństwa Polsce i Meksykowi. Nie wszyscy umieli z tego korzystać równie skutecznie jak Polska, ale możliwości były. Z Pittsburgha wyjechano z przekonaniem, że świat jest bezpieczniejszy.

[srodtytul]Banki szybko się uczą[/srodtytul]

Banki dalej były pod ostrzałem. Jak nie za zbyt pochopne udzielanie pożyczek przed kryzysem, to teraz za przesadną wstrzemięźliwość. Jednak kolejne raporty o aktywności kredytowej poprawiały atmosferę. W grudniu 2009 r. tylko trzy z 52 największych amerykańskich banków i cztery brytyjskie miały wciąż zaostrzone kryteria kredytowe w stosunku do okresu sprzed załamania finansowego. Ta sama ankieta przeprowadzona przez niezależnych audytorów w połowie stycznia wskazała tylko na jeden bank w każdym z państw. Taka sama ankieta przeprowadzona w Polsce wśród 30 największych banków wskazała, że po krótkim zastoju kredytowym polskie banki obniżyły marże i ułatwiły dostęp, zwłaszcza w przypadku kredytów krótkoterminowych.

Ożywienie gospodarcze nie było tylko zasługą banków, ale wzrost gospodarczy w Polsce czy 5,7 proc. wzrostu gospodarczego w USA w IV kwartale 2009 r. (największy od 2004 r.) nie byłyby możliwe bez aktywności kredytowej. W Europie wszyscy z wyjątkiem maruderów, jak Grecja, Hiszpania czy Islandia, są na prostej drodze do normalności. 

Państwa nie przestawały jednak pożyczać. Po pierwszych pakietach stymulacyjnych przyszły kolejne. Niskie stopy procentowe i rekordowa emisja obligacji rządowych, zwłaszcza amerykańskich, pozwalały bankom szybko odrabiać straty z okresu recesji.

Z blisko 650 banków, które otrzymały pomoc amerykańskiego rządu (350 mld dolarów), 68 miliardów wróciło do państwowej kasy już latem 2009 r.

W grudniu Bank of America oddał 45 miliardów. Z dużych banków został jeszcze Citigroup z długiem 20 miliardów i 12 małych banków. To nie oznacza, że wszystkie banki zakończyły rok z rekordowymi zyskami. Dziesiątki małych, średnich banków wciąż są na minusie. Jeżeli oddawały pieniądze, to żeby odzyskać pełną niezależność. I dowieść swojej odpowiedzialności – oświadczył prezes Bank of America.

[srodtytul]Politycy chcieli krwi[/srodtytul]

Na Wall Street nie liczono oczywiście na współczucie. Przeciwnie, zarządy największych instytucji finansowych starannie przygotowywały się na dzień ogłoszenia wyników rocznych. Powołano specjalne sztaby piarowskie i zanim jeszcze w ostatni czwartek dowiedzieliśmy się o rekordowych zyskach, wiedzieliśmy już, że Goldman Sachs obetnie swoje premie o 25 proc. JP Morgan Chase zapowiedział wpłatę na fundusz gwarancyjny dla małych lokalnych banków udzielających krótkoterminowych kredytów obrotowych. Bank of America, który miał wypłacić średnio po 400 000 dolarów każdemu handlowcowi, na wszelki wypadek wręczał zarządowi premie z gotowym już odpisem na fundacje charytatywne.

Wszystko za mało. Kilka godzin po tym, jak prezesi banków tłumaczyli się z wyników w telewizji Bloomberg, Obama przedstawił projekt najostrzejszych restrykcji bankowych od 1930 roku. Regulacje te bardziej łączono z przegraną w wyborach uzupełniających do Senatu w Massachusetts niż z rzeczywistymi problemami banków.

W unikatowym wywiadzie wideo dla „Financial Timesa” wspomniany już Barney Frank przyznaje, że zaskoczony był wystąpieniem Obamy, który nie tylko nie zapytał o zdanie, ale nawet nie poinformował o regulacjach człowieka pracującego nad nimi od pół roku. Frank nie omieszkał przy tym dodać, że nierealne jest przeprowadzenie takich reform szybciej niż w trzy lata.

Brak szczegółowych rozwiązań i przemyślenia konsekwencji poszczególnych posunięć wywołał burzę na Wall Street. Akcje największych instytucji finansowych poleciały na łeb. Z ekonomicznego punktu widzenia trudno było zrozumieć moment, w którym prezydent ogłosił swój mglisty plan. Gospodarka stawała na nogi, nowe regulacje wprowadzane były w życie, a międzynarodowe porozumienie było bliskie. Politologom łatwiej było to pojąć.

Przywódcy często uciekają się do podobnych gestów, żeby zdobyć głosy wyborców. Jeżeli robią to jednak już po przegranej (wybory w Massachusetts), to raczej w nadziei, że wyzwolą energię rozwścieczonych mas i zastraszą wzmocnioną opozycję. Radykalne skrzydło Partii Demokratycznej od początku namawiało prezydenta do ostrego socjalnego kursu. Teraz, wobec spadającego poparcia i zbliżających się jesiennych wyborów do Kongresu, jego znaczenie rosło. Hasło: „zapłaciliśmy tryliony, żeby kilka osób mogło zarabiać miliony”, szybko przebiło się do mediów.

Ale lewicy wciąż było mało. Najlepiej można to było obserwować na przykładzie publikacji w „New York Timesie”, który od początku wspierał program reform bankowych Obamy, ale wkrótce pojawiły się pogłębione analizy wskazujące na konieczne przewartościowanie nie tylko finansów i systemu bankowego, ale też całego społeczeństwa „sterroryzowanego kulturą szybkiego pieniądza” – jak pisał Andrew Sullivan z „The Atlantic”.

Tak jak w Wielkiej Brytanii, gdzie superpodatek od premii powyżej 25 tysięcy funtów i dodatkowy próg podatkowy (50 proc.) dla najbogatszych wprowadzano pod hasłem odbudowy człowieczeństwa, tak w Stanach mówiono o ratowaniu duszy prawdziwej Ameryki. Wiara w centralny nadzór nad prywatnymi firmami i w to, że karami nakładanymi na bankierów można uzdrowić finanse państwa, była tak silna, że prezydent nie musiał już nawet wychodzić poza 88-stronicowe streszczenie planowanych reform. Obama genialnie wyczuł nastroje społeczne. Swego czasu Roosevelt swoją kampanię przeciwko „tłustym kotom” doprowadził do tego, że każdy napad na bank dwójki bandytów Bonnie and Clyde’a był z zachwytem opisywany przez brukowce. A ich miłość stała się częścią narodowego mitu na miarę naszego Janosika.

[srodtytul]Jak zmieniać, to co?[/srodtytul]

W powszechnym mniemaniu reformy bankowości są potrzebne, niezależnie od tego, czy politycy wykorzystają to dla swoich celów. Kolosy, jak Bank of America, JPMorgan Chase, Citigroup, Goldman Sachs i Morgan Stanley, kontrolują 80 proc. amerykańskiego rynku finansowego. Są tak wielkie, że państwa nie stać na ich bankructwo. Problem w tym, że nikt – z prezydentem na czele – nie wie, jakie banki są bezpieczne, a jakie nie. Od jakiej sumy kapitału bank jest za duży. W kryzysie padały nie tylko duże banki, ale przede wszystkim małe. Kiedy uderzył kryzys, te duże, mając oparcie w centrali, mogły przetrwać. Mało tego, Fed zwracał się do nich, żeby przejmowały pomniejsze banki, żeby nie narażać podatnika na większe straty. I tak to właśnie w kryzysie, a nie przed kryzysem, duże banki stały się superbankami.

Kolejny punkt to zakaz inwestowania własnych pieniędzy w ryzykowne transakcje spekulacyjne. Skoro banki otrzymują gwarancje państwa i mają wyłączność na prowadzenie lukratywnych operacji, to muszą podlegać regulacjom i kontroli państwa. Trudno się z tym nie zgodzić. Rzecz w tym, że już dziś podlegają pełnej kontroli. Ustawa Glass-Steagall z 1933 roku, o której ostatnio tak głośno, zawieszona została w części dotyczącej rozdzielenia sektora bankowego od inwestycyjnego. Pozostałe zapisy dotyczące zakazu inwestowania pieniędzy depozytariuszy w ryzykowne transakcje czy inwestowania własnych pieniędzy w obligacje są ściśle przestrzegane.

Rzecz w tym, że banki rzadko kiedy są samoistnymi bytami. Zwykle stanowią własność innych firm. I to właśnie te firmy prowadzą niezależne konta inwestycyjne i fundusze hedgingowe zarządzające powierzonym kapitałem, dokonujące w imieniu klienta hurtowego kupna i sprzedaży na rynku kapitałowym, tak aby ograniczyć stopień ryzyka. Między bankami a ich spółkami matkami nie ma przepływu inwestycji i gwarancji. Doradcy Obamy odpowiadają na to, że należy zakazać spółkom matkom posiadania funduszy hedgingowych. Ale dla wielu firm fundusze są głównym źródłem zysku. Co więcej, nie ma dowodów, że to zagraża działalności bankowej. Problemem są same transakcje, gdyż – jak to ładnie ujął prezes brytyjskiego banku Bob Diamond Barclays Capital – „rządy chcą stworzyć system bankowy bez ryzyka. Jeżeli nie będzie ryzyka, to nie potrzeba funduszy inwestycyjnych”.

Francuscy i niemieccy politycy początkowo ochoczo włączyli się w kampanię antybankową. Kiedy jednak Amerykanie zaproponowali wspólny komunikat zapowiadający rozdzielenie funkcji inwestycyjnych banków od komercyjnych, Francja i Niemcy nic nie odpowiedziały. W Davos Amerykanie usłyszeli wręcz ostry sprzeciw. Regulacje i rozbicia wiązałyby się ze znaczącym osłabieniem sektora finansowego w Europie, co zdaniem francuskiego rządu mogłoby wywołać kolejny kryzys. Francuskie firmy kontrolujące banki i fundusze inwestycyjne straciłyby blisko ćwierć swoich obrotów. 

Miesięcznik „Forbes” wylicza, że gdyby nawet takim firmom jak Goldman Sachs czy Morgan Stanley odebrać ich banki, to wciąż każda z nich będzie zbyt wielka, żeby upaść. Transakcje, które pozostałyby w ich rękach, odpowiadają za blisko połowę korporacyjnych kredytów inwestycyjnych. W tej kwestii Biały Dom też nie zajął stanowiska, co dodatkowo podaje w wątpliwość prawdziwe intencje rządu.

[srodtytul]Batalia w sądzie[/srodtytul]

Troską o gospodarkę najtrudniej jednak wytłumaczyć projekt nałożenia jedynego w swoim rodzaju podatku na bankierów. Obama chce wprowadzić opłatę w wysokości 0,15 proc. od kapitału banku powyżej 50 mld dolarów. Ma nadzieję zebrać w ten sposób z rynku dodatkowe 90 mld. Można to odczytać jako próbę ograniczenia wielkich banków, ale z drugiej strony oznacza to podniesienie kosztów usług banków. Można oczywiście naiwnie wierzyć, że firmy nie przerzucą tego na swoich klientów.

Większym problemem będzie batalia w Sądzie Najwyższym. Bankierzy zapowiadają spektakularny proces. Prezydent nazwał podatek „opłatą za odpowiedzialność za kryzys finansowy” (Financial Crisis Responsibility Fee). Politycy mogą bezkarnie oskarżać bankierów o chciwość i sprowokowanie kryzysu, ale w sądzie trudniej będzie dowieść, że to nie rządowe regulacje, tylko właśnie bankierzy pchnęli nas w przepaść. Do tego dochodzi konstytucyjny zakaz zbiorowej odpowiedzialności. Bez uprzedniego przewodu sądowego rząd nie może nakładać karnych podatków.

W projekcie Obamy zaskakujące są nie tylko populistyczne i nieprzemyślane zapisy, ale też zapisy, których brakuje. Nierozwiązany jest problem niskiej wiarygodności agencji ratingowych odpowiedzialnych za określanie ryzyka. Na jesieni 2008 roku wielkie instytucje finansowe zostały z tzw. toksycznymi kredytami, czyli niespłacanymi pożyczkami, które nigdy nie powinny być przyznane. W latach 2005 – 2008 osoby na granicy wypłacalności bez żadnego poręczenia kupowały domy i samochody. Agencje oceniające wiarygodność kredytową patrzyły na to przez palce, wiedząc, że kredyt i tak na koniec wykupi Fannie Mae lub Freddie Mac, jedna z dwóch wielkich instytucji pożyczkowych kontrolowanych i gwarantowanych przez Kongres. Państwo, chcąc pobudzić rozwój gospodarczy, skupowało kredyty, by zdjąć z banków odpowiedzialność i zachęcić do kolejnych pożyczek. Agencje ratingowe działające na mocy rządowych koncesji ani myślały utrudniać rządowi politykę gospodarczą. Tym bardziej że same dostawały prowizje od ilości pożyczek, a nie od ich wypłacalności.

Problem podnoszony był od pierwszych dni kryzysu. Państwo nie chce jednak pozbywać się mechanizmu sztucznego pobudzania rynku. I w tej kwestii Obama nie zajął żadnego stanowiska.

Niezrozumiały jest też brak uzgodnień w sprawie restrykcji bankowych z innymi państwami Europy i Azji. Obama zrezygnował z najbliższej okazji spotkania w Hiszpanii z europejskimi przywódcami, którzy również planują reformy bankowe. Już dziś widać, że Europa nie poprze wielu zapisów planu Obamy, a on – osobnego podatku od premii maklerskich, jak to zrobiły Francja i Wielka Brytania. Żadne z europejskich i azjatyckich państw nie uważa z kolei za rozsądne wprowadzenia „podatku stabilizacyjnego” od transakcji wysokiego ryzyka, jakie wprowadza Szwecja. 

I w ten oto sposób udaremnione może zostać największe osiągnięcie kryzysu – czyli próba stworzenia jednolitych i w pełni przejrzystych systemów nadzoru bankowego na całym świecie. Był to najważniejszy wniosek z pierwszej kryzysowej konferencji w Londynie. Jedyna dziś nadzieja w amerykańskich lobbystach, którzy przed wyborami do Kongresu mogą czynić cuda, blokując kolejne ustawy Obamy.

Żeby krach obrócił się w wielką depresję, trzeba było wielu złych decyzji politycznych. Barier celnych, które podobały się amerykańskim nacjonalistom, ale pogrążyły świat w wojnie handlowej. Konfiskaty złota w 1933 r. i kar dla bankierów, które ukoiły związkowców, ale zamroziły kredyty dla całej reszty. Były podatki dla najbogatszych i składki na roboty publiczne, które z jednej recesji wpędziły Amerykę w krach 1937 roku. Populizm to chyba najwyższa cena, jaką płacimy za wolne wybory. Podsycanie nienawiści dla szybkich korzyści politycznych, latami opłacane wysokim bezrobociem i spadkiem dobrobytu. Czy dziś za amerykańskimi i europejskimi restrykcjami bankowymi stoi tylko troska o miejsca pracy?

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy