Celuloidowy sufit

– W Ameryce ciągle panuje przeświadczenie, że reżyseria nie jest damskim zajęciem. Skąd w słabej kobiecie tyle siły, by walczyć o prymat wśród mężczyzn? – pytam Kathryn Bigelow. – A kto twierdzi, że kobieta musi być słaba?! – niemal krzyczy w odpowiedzi.

Publikacja: 12.03.2010 18:35

Kathryn Bigelow na planie "The Hurt Locker"

Kathryn Bigelow na planie "The Hurt Locker"

Foto: AFP

Bigelow jest pierwszą w historii kobietą, która zdobyła Oscara za reżyserię.

[wyimek][link=http://www.rp.pl/artykul/9146,444288_Gorzka_prawda_o_wojnie_w_Iraku.html]Rozmowa z Kathryn Bigelow[/link][/wyimek]

I dopiero czwartą nominowaną w tej kategorii. Przed nią podobny honor przypadł tylko: Linie Wertmuller za „Siedem piękności Pascualino” (1976 r.), Jane Campion za „Fortepian” (1993) oraz Sofii Coppoli za „Między słowami” (2003). A przecież odkąd w 1927 roku Amerykańska Akademia Filmowa powołała do życia tę nagrodę, nominację za reżyserię dostało ponad 400 osób.

Ma 58 lat, ale wygląda najwyżej na czterdziestkę. Wysoka, szczupła, z długimi włosami opadającymi na ramiona. Kiedyś była modelką firmy Gap. I malarką. Skończyła Art Instutute w San Francisco, w Whitney Museum zetknęła się z Vito Acconcim i Susan Sontag, aż wreszcie trafiła do klasy filmowej w Columbia University. W tym okresie Kathryn Bigelow przeszła długą drogę, podczas której ewoluowały jej poglądy na sztukę.

– W czasach szkolnych i studenckich uprawiałam malarstwo figuratywne — powiedziała mi w rozmowie. – Ale potem, gdy przyjechałam do Nowego Jorku, wszystko się zmieniło. Moje prace stawały się coraz bardziej abstrakcyjne, aż wreszcie zaczęły przypominać dziwne nocne mary. W końcu przekształciły się niemal w kino. Kiedy dzisiaj sięgam myślą wstecz, mam wrażenie, że, paradoksalnie, to malarstwo nauczyło mnie sztuki opowiadania.

Żywiołem Bigelow stał się film, ale nigdy nie pracowała dla wielkich studiów. Jej obrazy były wprowadzane na ekrany przez hollywoodzkich dystrybutorów, jednak powstawały w firmach niezależnych.

[srodtytul]Po prostu filmowiec[/srodtytul]

Ma na koncie tytuły, do których trudno byłoby dokleić etykietkę „kina kobiecego”. Żadne komedie romantyczne czy wzruszające opowieści familijne. Zadebiutowała w 1978 roku krótkometrażowym „The Set-Up”, opowiadającym o przemocy. Cztery lata później zrobiła pierwszą fabułę „The Loveless”, w której szalał na motocyklu Willem Dafoe. Producenci dostrzegli talent młodej realizatorki, zaczęli przysyłać jej scenariusze. Głównie filmów dla nastolatków. Okres nowojorski był dla Bigelow bardzo trudny. Mieszkała w zdemolowanym domu, bez elektryczności. Młodzieżowe komedyjki pomogłyby jej opłacić rachunki za lepsze życie. A jednak odmawiała. Miała inną wizję kina. Przeprowadziła się do Los Angeles, gdzie przyjęła wykłady w Kalifornijskim Instytucie Sztuki.

Zrealizowała erotyczny horror z elementami westernu „Blisko ciemności” oraz dwa obrazy gangsterskie „Błękitna stal” i „Na fali”. W 1995 roku, zafascynowana rzeczywistością wirtualną, nakręciła thriller science-fiction „Dziwne dni”, a w 2002 r. „K-19” kino akcji z Harrisonem Fordem o grupie mężczyzn na pokładzie pierwszej radzieckiej łodzi podwodnej. Przez 30 lat robiła filmy mocne, męskie. Nawet gdy postanowiła nakręcić dramat rodzinny „The Weight of Water”, wyszła jej opowieść nie o miłości, lecz o kobietach udręczonych w dusznych związkach. – Nie lubię spokoju, poukładania, harmonii – śmieje się. – Taką mam widocznie skazę wrażliwości.

Gdy po premierze „Dziwnych dni” spytałam Kathryn Bigelow, dlaczego stale pokazuje na ekranie przemoc, odpowiedziała: – Gwałt jest dziś częścią życia. Musi więc stać się także częścią filmów. Niebezpieczne jest bawienie się mordem i brutalnością. Ale na atakowanie widza obrazem, który pokazuje cały koszmar gwałtu, artysta może sobie pozwolić. Nikt przecież nie powiedział, że refleksje na temat przełomu XX i XXI wieku mają nieść pogodny nastrój.

Nic więc dziwnego, że tak wielkie wrażenie zrobiła na Bigelow opowieść Marka Boala, reportera, który spędził trzy tygodnie z saperami podczas wojny w Iraku. Potrafiła przenieść ją na ekran. Zakochana w obrazie, nie stroniąca od stylu opowiadania, do jakiego przyzwyczajone jest pokolenie MTV, tym razem zrobiła film niemal paradokumentalny. „The Hurt Locker. W pułapce wojny” to surowy zapis życia saperów wrzuconych w środek irackiej walki. W każdej niemal scenie czuje się tu zagrożenie i śmierć.

To jest film o silnych facetach, którzy w ważących 40 kilogramów kombinezonach, w 50-stopniowym żarze idą ulicą Bagdadu, żeby rozbrajać bomby. Każdy ich krok może okazać się ostatnim. Ale Bigelow nie opowiada o bohaterstwie. I nawet nie o deprawacji. Pokazuje coś, czego nie pokazywano dotąd na ekranie: uzależnienie od wojny, która działa jak narkotyk, jak zastrzyk adrenaliny. To potworne oskarżenie współczesnego świata. Mądry, okrutny film. W gazetach komentujących tegoroczne Oscary powtarzają się zwroty „męski film kobiety”. Ale sama reżyserka pewnie dziwi się takim określeniom. Kiedy rozmawiałyśmy półtora roku temu, po weneckiej prapremierze filmu powiedziała mi:

– Podziały na płcie wydają mi się sztuczne. Nie mówimy o kobietach astronomach czy kobietach dyplomatach. Dlaczego więc mamy się zastanawiać nad płcią reżyserów? Myślę o sobie jak o filmowcu. I tyle.

[srodtytul]6 procent Hollywood[/srodtytul]

A jednak z okazji Oscara zdobytego przez Bigelow, przez łamy prasy na całym świecie przewija się dyskusja o sytuacji reżyserek w kinie. Dziennikarze najczęściej powołują się na raporty profesor Marthy Lauzen z uniwersytetu w San Diego. Według niej w 2008 roku zaledwie 9 procent filmów amerykańskich zostało nakręconych przez kobiety. I nic się z biegiem lat nie zmienia, bo dokładnie taki sam wynik odnotowała dziesięć lat wcześniej. A były lata, gdy ten udział wynosił zaledwie 6 – 7 proc. W ostatnim roku dwa studia – Paramount Pictures i Warner Bros – nie wypuściły ani jednego filmu zrobionego przez kobietę. Wśród 600 nowych tytułów, które zostały zrecenzowane w „The New York Times”, reżyserki firmowały zaledwie 60. Część z tych tytułów miało bardzo wąskie rozpowszechnianie.

Według serwisu Indiewire.com z 241 obrazów, które w ostatnim dziesięcioleciu zarobiły w kinach ponad 100 mln dolarów, tylko 7 wyszło spod ręki pań. Według Alliance of Women Directors stało się tak nie dlatego, że kobiety nie potrafią zrobić hitu. Im się po prostu nie powierza takiego zadania.

Na palcach jednej ręki można wyliczyć reżyserki, które zadomowiły się w wielkich studiach. Zazwyczaj są autorkami komedii romantycznych. Nora Ephron nie kręci filmu po filmie, ale utrzymuje się w fabryce snów od blisko 30 lat, najpierw pisała scenariusze (m.in. „Kiedy Harry spotkał Sally”), potem również stanęła za kamerą („Bezsenność w Seattle”, „Masz wiadomość”, „Julia i Julie”). Nancy Meyers też zaczynała jako scenarzystka („Szeregowiec Benjamin”, „Ojciec panny młodej”), by przejść do reżyserii („Czego chcą kobiety”, a w tym roku: „To skomplikowane”). Nawet artystki, które odniosły sukces, nie mają w Hollywood gwarancji pracy. Penny Marshall, autorka „Przebudzeń” i „Ich własnej ligi”, zniknęła z filmowej sceny dziesięć lat temu. Catherine Hardwicke, autorka wielkiego przeboju kasowego „Zmierzch”, została odsunięta przez studio od realizacji sequelu.

Wytwórnie hollywoodzkie chętnie sięgają po realizatorów, którzy sprawdzili się w kinie niezależnym. Próbują w ten sposób odświeżyć swoje „drużyny” i obniżyć koszty produkcji – gwiazdy reżyserii żądają bardzo wysokich honorariów, nowych twórców można „kupić” znacznie taniej. I tak po bardzo udanym „Memento” Christopher Nolan miał szansę wyreżyserować „Batmana. Początek”, a po „Haevenly Creatures” Peter Jackson dostał propozycję nakręcenia „Władcy pierścieni”. Niestety, takie oferty bardzo rzadko kierowane są do kobiet.

Patrick Goldstein w artykule opublikowanym w maju 2008 w „Los Angeles Times” cytuje słowa jednego z dyrektorów DreamWorks: „Wśród kobiet nie ma znów tak wielu talentów, z których można wybierać”. Z kolei szefowa Sony Pictures Amy Pascal mówi: „Proszę spojrzeć w moje plany. Nie sądzę, by znalazła się kobieta, która chciałaby wyreżyserować „Hankocka” czy „Pineapple Express”. Często też z ust hollywoodzkich urzędników słyszy się argumenty: „One nie chcą zostawiać na dłużej dzieci, nie lubią też kierować wielkimi ekipami”.

– Szefowie wielkich studiów nie widzą w kinie „płciowego” problemu – powiedziała Lausen w wywiadzie dla agencji AFP. – Powtarzają, że „celuloidowy sufit” nie istnieje albo wymieniają cztery, pięć nazwisk reżyserek, które w Hollywood świetnie sobie radzą. Tymczasem kilka wyjątków jedynie potwierdza regułę.

Według „Alliance of Women Directors” w fabryce snów stale mówi się i pisze o rasizmie i dyskryminowaniu artystów ciemnoskórych. Tymczasem seksizm jest równie poważną chorobą wielkich studiów. A jak oba uprzedzenia idą w parze? – Jestem czarną kobietą, na dodatek lesbijką – mówi reżyserka Angela Robinson. – Dla Hollywoodu w ogóle nie istnieję.

Trudno więc nie zgodzić się z Jane Campion, która, w przeciwieństwie do Bigelow, podkreśla trudną drogę kobiet do filmowej kariery. – Studia przypominają kluby dla mężczyzn – mówiła podczas ostatniego festiwalu w Cannes. – Nie możemy wedrzeć się do tego środowiska. Jesteśmy zbyt wrażliwe, żeby się z nim zetrzeć. Ale przecież stanowimy połowę populacji i nasze spojrzenie na świat jest równie ważne jak męskie. Powinnyśmy włożyć zbroje i walczyć.

[srodtytul]Niech łzy wyciskają faceci[/srodtytul]

Tylko kto powiedział, że spełniać się można jedynie w hollywoodzkich studiach? Nawet jeśli kobiety nie trafiają do mainstreamu i jeśli stanowią zbyt mały procent pracujących dziś reżyserów, to przecież mają w kinie piękną kartę.

Przedstawicielki płci pięknej stanęły za kamerą zaraz po wynalezieniu kinematografu. Francuzka Alice Guy Blanché pierwsze filmiki nakręciła w 1896 roku, a w 1910 założyła w Stanach własne studio Solax Company. Potem kobiety przewijały się przez całą historię kina. Wiele z nich zasiadało na krześle reżyserskim po doświadczeniach scenariopisarskich, często też stawały za kamerą aktorki. Dzisiaj w światowym kinie jest bardzo wiele reżyserek o wielkiej indywidualności, z własnym charakterem pisma. Co ciekawe, najlepsze artystki realizację „babskich filmów” – wyciskaczy łez i historyjek o miłości – zostawiają mężczyznom. Same robią obrazy inteligentne, wrażliwe na problemy społeczne.

Wiele interesujących artystek pracuje w Europie. Agnieszka Holland kręci mądre filmy rozliczające się z historią XX wieku, opowiada o tęsknocie współczesnego człowieka za wiarą, o karze śmierci i próbie poznania bliskiego człowieka, o samotności geniusza i cenie życia w jego cieniu. Bośniaczka Jasmila Zbanić pokazuje rany, jakie pozostawiła w jej rodakach wojna domowa, analizuje proces rodzenia się fanatyzmu. Angielka Andrea Arnold wpisuje się swoimi filmami w brytyjską tradycję kina społecznego. Francuzka Catherine Breillat prowokuje, eksperymentując z seksualnością człowieka. Agnes Jaoui – inna Francuzka, nazywana paryskim Woody’m Allenem, eksploruje relacje międzyludzkie. Także Dunka Lone Scherfig chętnie portretuje zagubionych, samotnych ludzi, którzy sens życia odnajdują w kontakcie z innym człowiekiem. Angielka Sally Potter opowiada o szukaniu własnej tożsamości, podobnie jak Holenderka Marleen Gorris, laureata Oscara za „Ród Antonii”. Hiszpanka Isabel Coixet po mistrzowsku potrafi pokazywać ludzi niemających siły walczyć z chorobą, żegnających się z życiem, szukających prawdy i sensu w uczuciu. I nawet feminizm w obiektywie takiej mistrzyni kina jak Agnes Varda wygląda łagodnie i przyjaźnie.

Pełna znakomitych artystek, z Sofią Coppolą i Mary Harron na czele, jest amerykańska scena niezależna. Ciekawe realizatorki pojawiły się w Azji, gdzie młode Iranki, siostry Samira i Hana Makhmalbaf, opowiadają o sytuacji muzułmańskich kobiet. W USA artystka video-art irańskiego pochodzenia Shirin Neshat zgłębia w kinie istotę islamu, o zderzeniu kultur Wschodu i Zachodu opowiada Hinduska Mira Nair. Autralijka Jane Campion jest już instytucją. A ostatnio coraz głośniej jest o reżyserkach z Ameryki Południowej. Filmy Claudii Llosy czy Lucrecii Martel są ozdobą każdego festiwalu.

Każda z tych kobiet jest inna, ale wszystkie stają za kamerą, by powiedzieć coś ważnego o sobie i świecie. Mają trudniej? Na pewno. Nie tylko dlatego, że niełatwo przebijają się do sponsorskich pieniędzy. Także dlatego, że wyłącza je z pracy życie. Rodzą i wychowują dzieci i nikt nie zwalnia ich z obowiązków rodzinnych. Nierzadko okupują swoje pasje rozbitymi małżeństwami, samotnością. Ale baby są silne. Jak naprawdę czegoś chcą, dadzą sobie radę.

[srodtytul]Nie będą przepraszać[/srodtytul]

Zwyciężczyni tegorocznej edycji Oscarów Kathryn Bigelow jest byłą żoną twórcy „Avatara” Jamesa Camerona. Prasa podkreślała więc chętnie, że o laury Amerykańskiej Akademii Filmowej walczyli ze sobą byli małżonkowie. To miało dodawać rywalizacji pikanterii. W rzeczywistości było tylko podgrzewaniem atmosfery przez media. Bigelow i Cameron byli małżeństwem przez dwa lata (1989 – 1991), rozstali się w przyjaźni.

W 1995 roku Bigelow zrobiła „Dziwne dni” na podstawie scenariusza byłego męża. W tym roku, odbierając Złoty Glob za „Avatara”, Cameron wydawał się zaskoczony i ze sceny powiedział: „Ta statuetka należy się Kathryn”. Po ceremonii Oscarowej był podobno pierwszą osobą, która serdecznie gratulowała jej zwycięstwa. Nie miał czego zazdrościć. On już był „królem świata” po „Titanicu”, a „Avatar” i tak swoje dostał – 2,4 mld dolarów wpływów z kas.

Od pojedynku damsko-męskiego ważniejsza wydała mi się inna batalia: o wizję kina. Bigelow przypomniała, że prawdziwa sztuka filmowa nie musi kosztować 300 mln dolarów, dysponować techniką 3D i efektami specjalnymi. Że może przyglądać się światu, opowiadać o kondycji człowieka. Poważnie rozmawiać z widzem.

A co dalej z kinem kobiet? W szkołach filmowych na całym świecie, także w tych najsłynniejszych, hollywoodzkich, studentki stanowią 50 – 60 procent wszystkich słuchaczy. Przyjdzie taki moment, że zdobędą światowe ekrany. I, jak mówi jedna z profesorek z American Film Institute, reżyserka Bronwen Highes, wcale „nie będą przepraszać za to, że nie są mężczyznami”.

Bigelow jest pierwszą w historii kobietą, która zdobyła Oscara za reżyserię.

[wyimek][link=http://www.rp.pl/artykul/9146,444288_Gorzka_prawda_o_wojnie_w_Iraku.html]Rozmowa z Kathryn Bigelow[/link][/wyimek]

Pozostało 99% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy