To jest film o silnych facetach, którzy w ważących 40 kilogramów kombinezonach, w 50-stopniowym żarze idą ulicą Bagdadu, żeby rozbrajać bomby. Każdy ich krok może okazać się ostatnim. Ale Bigelow nie opowiada o bohaterstwie. I nawet nie o deprawacji. Pokazuje coś, czego nie pokazywano dotąd na ekranie: uzależnienie od wojny, która działa jak narkotyk, jak zastrzyk adrenaliny. To potworne oskarżenie współczesnego świata. Mądry, okrutny film. W gazetach komentujących tegoroczne Oscary powtarzają się zwroty „męski film kobiety”. Ale sama reżyserka pewnie dziwi się takim określeniom. Kiedy rozmawiałyśmy półtora roku temu, po weneckiej prapremierze filmu powiedziała mi:
– Podziały na płcie wydają mi się sztuczne. Nie mówimy o kobietach astronomach czy kobietach dyplomatach. Dlaczego więc mamy się zastanawiać nad płcią reżyserów? Myślę o sobie jak o filmowcu. I tyle.
[srodtytul]6 procent Hollywood[/srodtytul]
A jednak z okazji Oscara zdobytego przez Bigelow, przez łamy prasy na całym świecie przewija się dyskusja o sytuacji reżyserek w kinie. Dziennikarze najczęściej powołują się na raporty profesor Marthy Lauzen z uniwersytetu w San Diego. Według niej w 2008 roku zaledwie 9 procent filmów amerykańskich zostało nakręconych przez kobiety. I nic się z biegiem lat nie zmienia, bo dokładnie taki sam wynik odnotowała dziesięć lat wcześniej. A były lata, gdy ten udział wynosił zaledwie 6 – 7 proc. W ostatnim roku dwa studia – Paramount Pictures i Warner Bros – nie wypuściły ani jednego filmu zrobionego przez kobietę. Wśród 600 nowych tytułów, które zostały zrecenzowane w „The New York Times”, reżyserki firmowały zaledwie 60. Część z tych tytułów miało bardzo wąskie rozpowszechnianie.
Według serwisu Indiewire.com z 241 obrazów, które w ostatnim dziesięcioleciu zarobiły w kinach ponad 100 mln dolarów, tylko 7 wyszło spod ręki pań. Według Alliance of Women Directors stało się tak nie dlatego, że kobiety nie potrafią zrobić hitu. Im się po prostu nie powierza takiego zadania.
Na palcach jednej ręki można wyliczyć reżyserki, które zadomowiły się w wielkich studiach. Zazwyczaj są autorkami komedii romantycznych. Nora Ephron nie kręci filmu po filmie, ale utrzymuje się w fabryce snów od blisko 30 lat, najpierw pisała scenariusze (m.in. „Kiedy Harry spotkał Sally”), potem również stanęła za kamerą („Bezsenność w Seattle”, „Masz wiadomość”, „Julia i Julie”). Nancy Meyers też zaczynała jako scenarzystka („Szeregowiec Benjamin”, „Ojciec panny młodej”), by przejść do reżyserii („Czego chcą kobiety”, a w tym roku: „To skomplikowane”). Nawet artystki, które odniosły sukces, nie mają w Hollywood gwarancji pracy. Penny Marshall, autorka „Przebudzeń” i „Ich własnej ligi”, zniknęła z filmowej sceny dziesięć lat temu. Catherine Hardwicke, autorka wielkiego przeboju kasowego „Zmierzch”, została odsunięta przez studio od realizacji sequelu.