Jutro już tu jest

Europejczyka, który ląduje w Hongkongu, natychmiast opuszcza dobre samopoczucie. Staje twarzą w twarz z przyszłością, która wydarzyła się bez niego

Publikacja: 20.03.2010 00:55

W porównaniu z wszechobecnymi pionowymi kikutami Hongkongu, miasta Europy przypominają niewinny dome

W porównaniu z wszechobecnymi pionowymi kikutami Hongkongu, miasta Europy przypominają niewinny domek dla lalek

Foto: Corbis

Walizkę, w której dźwiga swe tradycje, historię i przekonanie o cywilizacyjnej wyższości, Europejczyk może zostawić w przechowalni na lotnisku. W rzeczywistości science fiction filozoficzne rupiecie ze Starego Kontynentu się nie przydadzą. A kto się ich nie pozbędzie, szybko zacznie przypominać jednego z wielkomiejskich bezdomnych, którzy ciągną wózek bezwartościowych rekwizytów z minionej epoki, mamrocząc coś pod nosem.

Nie wolno spoglądać do tyłu ani przystawać, by oddać się rozmyślaniom i sentymentom. Przeszłość nie ma tu żadnych praw, jest właściwie nielegalna – jedyny dozwolony ruch prowadzi naprzód. Przyszłość jest otwarta dla tych, którzy szybko rozpoznają reguły rządzące systemem i ułożą z nich hasło dostępu.

Po pierwsze trzeba się oduczyć myślenia poziomego. Europa jest w przeważającej części płaska i stara się rozrastać wszerz, zgodnie ze średniowiecznym przekonaniem, że niepodważalną oznaką panowania nad światem jest podbój terytorialny. To wyobrażenie robiło karierę w epoce kolonialnej, ale i dziś nie słabnie – Unia Europejska stara się rozłożyć swój „cywilizujący” parasol na państwa byłej Jugosławii i Turcję. Europejczyk lubi mieć przed sobą rozległy horyzont, widzieć czekające na niego możliwości, ale też wyraźnie czuć granice swego panowania: tu jesteśmy „my”, a tam są „oni”.

Hongkong żadnego z tych rozgraniczeń nie daje: po pierwsze, jest pionowy, stworzony piętrowo; po drugie – fenomen i potęga miasta bierze się właśnie z tego, że żadnej klarownej granicy między „nami” a „nimi” nie da się tu przeprowadzić.

Miła obsługa centrum turystycznego na lotnisku uprzejmie informuje przybyłych, że są na poziomie zero, autobusy do miasta znajdują się dwa poziomy niżej, a najłatwiejszą ścieżką komunikacyjną jest winda. Sam pobyt w terminalu działa jak program treningowy dla początkujących – nie należy uruchamiać funkcji „samodzielne myślenie". Tutejsza architektura jest inteligentniejsza i bardziej wydajna niż pojedynczy umysł, wystarczy się jej poddać i – jak w najlepiej zaprojektowanych wirtualnych serwisach – poruszać się intuicyjnie, wypatrując znaków i komend.

Kilkupasmowa autostrada do miasta wrosła między skały i zatoki i choć jest sztucznym tworem, dorównuje im potęgą. Podobnie jak wszelkie zabudowania Hongkongu droga nie ma w sobie pokory wobec naturalnych żywiołów, jest dowodem ambicji i przekonania, że jako dzieło człowieka w niczym przyrodzie nie ustępuje. Hongkong jest wyzwaniem rzuconym rzeczywistości: wymyślonym bytem, zbudowanym w karkołomnych warunkach nadmorskiego urwiska. To syntetyczny koncept przypominający azjatyckie danie instant – zrealizowany błyskawicznie, a nie narastający przez wieki architektoniczny tort, w którym renesansowa masa przekłada się z modernistycznym biszkoptem.

Jeszcze zanim autostrada się rozgałęzi i wypuści w ląd ramiona, po których samochody niczym małe resoraki, pomkną w stronę miasta, widać potęgę miasta. Gigantyczny port ciągnie się wzdłuż skalistych wybrzeży. Stalowe kontenery z wymalowanymi numerami stoją jedne na drugich, czekając na załadunek albo transport w głąb Chin. Dziesiątki maszyn: dźwigi, podnośniki, metalowe ramiona, łańcuchy i liny, dzięki którym zapuszkowane towary – miliony ton – ruszą w daleką drogę.

[srodtytul]Zaprojektowani ludzie[/srodtytul]

Ludzi prawie nie widać – jest ich niewielu, a w porównaniu z rozmiarami logistycznego monstrum wydają się mniejsi niż mrówki. Z tej perspektywy wydaje się, że to ludzie służą machinie handlu, a nie odwrotnie. Kręcący się w porcie robotnicy są jak postaci z telewizyjnej bajki o Doozersach. Była to nacja maleńkich i pełnych optymizmu ludków wyposażonych w młotki i kaski ochronne. Nieustannie budowała swój podziemny świat, kompletnie ignorowana przez znacznie większe kosmate stworzenia oraz ludzi. Jedyną postacią świadomą współistnienia kilku „cywilizacji” był pies, którego szczekania nikt nie rozumiał.

Przyjezdny z Europy, przyzwyczajony uważać swą indywidualność za najwyższą formę rozwoju i drogę do realizacji człowieczeństwa, tu jest zmuszony określić się na nowo. Dojść do ładu z nieprzyjemnym faktem, że jest jednym z 7 milionów maleńkich Doozersów w pocie czoła budujących niesamowity i trudny do zrozumienia mechanizm.

– Pierwszą dobę spędziłam w tym parku. Bałam się ruszyć – mówi młoda dziewczyna rodzicom, którzy przyjechali ją odwiedzić. Rozmawiają z angielskim akcentem. Córka, zapewne pracownica międzynarodowej korporacji, spogląda w dół na wciśnięty między budynki kawałek zieleni. Kilkanaście krzewów poddanych perfekcyjnej kontroli – zorganizowanych na planie kwadratu przeciętego na skos chodnikami. Dziewczyna uśmiecha się na wspomnienie dawnego przerażenia, ale rodzice kiwają głowami, jakby doskonale rozumieli. Najwyraźniej są tu po raz pierwszy i nie mogą się oswoić z tym, co widzą.

Stoimy na 42. piętrze biurowca, jest tu galeria dla zwiedzających. Wokół rozciąga się widok na dżunglę ze szkła i stali, która szczelnie pokrywa centralną część wyspy Hongkong. Ten wieżowiec ma 70 pięter, a wcale nie jest najwyższy. Nie widać ani nieba, ani linii horyzontu – są pokrojone pionowymi konstrukcjami. W dole, niczym zaprogramowane miniatury, poruszają się ludzie.

O kierunku ich podróży nie zdecydowała wola, ale tajemniczy Wielki Logik – trasy są wytyczone, ograniczone i nieodwołalne.

Brytyjczycy przejęli wyspę Hongkong w 1841 r., po klęsce Chin w pierwszej wojnie opiumowej. W porównaniu z kwitnącym portem w niedalekim Kantonie i dynamicznie rozwijającym się wówczas Szanghajem ta prowincjonalna wioska rybacka wydawała się pozbawiona wartości. Hongkong był, owszem, najlepszym naturalnym portem w południowych Chinach, ale gdy Brytyjczycy zatknęli tu swoją flagę, wzięli w posiadanie 600-metrową skałę opadająca ostro do wody, nic więcej. Nie dało się nawet zbudować przybrzeżnej drogi. Trzeba było najpierw metodycznie skuwać skały i wrzucać je do morza. 42 piętra pod nami falowało wtedy Morze Południowochińskie.

Gdy z wysokości patrzy się na to wymyślone i zmaterializowane hipermiasto, uczucia są dwa. Najpierw pojawia się zachwyt: jak to jest zrobione? Jak to możliwe? Niemal jednocześnie przychodzi nieodparte pragnienie powrotu „do siebie”. Do starej dobrej Europy, w porównaniu z wszechobecnymi pionowymi kikutami parterowej, przypominającej niewinny domek dla lalek. Zostało tu jeszcze kilka uroczych budynków z początków kolonizacji. Wywołują to samo uczucie co pozytywka: rozczulenie na widok całkowicie nieprzydatnego drobiazgu. Po wielkiej przebudowie lat 70., gdy w miejscu starych portowych dzielnic wyrastały kolejne drapacze chmur, zostały kościół, targ, wieża z zegarem. Okrągła tarcza wciąż odlicza wiktoriańskie kwadranse, ale Hongkong funkcjonuje w załamaniu czasoprzestrzeni: zbudowany na przekór fizyce, zawieszony pomiędzy Wschodem i Zachodem, rządzi się własnym kalendarzem.

[srodtytul]Inteligentne miasto[/srodtytul]

Mówi się, że powstał „w pożyczonym miejscu, w pożyczonym czasie” – traktaty zawarte między Brytyjczykami i cesarstwem chińskim zakładały, że kiedyś zostanie zwrócony Wschodowi. Od początku wiadomo było, że Hongkong nie ma przyszłości, a raczej nie ma czasu do niej dochodzić, czekać na nią. Musi ją przeżyć już teraz. Liczy się tylko jutro, które wydarza się dziś. Wczoraj jest bezwartościowe. Właśnie o tym, natychmiast po przybyciu, informuje architektura Hongkongu – to bodaj jedyna kolonia, w której Brytyjczycy dali zielone światło dla niemal całkowitego zniszczenia historycznej zabudowy. Gdzie indziej, choćby w Bombaju, ochraniali ją, chcąc zostawić trwały ślad swego panowania i świetności. Przybysz z Europy, lądując w Hongkongu, doznaje szoku – widzi tu swoją przyszłość już wcieloną w życie, zamieszkiwaną przez innych.

By móc funkcjonować w futurystycznej utopii, trzeba stosować się do stworzonych tu reguł. Rozpoznać system, jak w grze komputerowej. Przede wszystkim zapomnieć o liczbie pojedynczej, o wszystkim myśleć w skali masowej. Nie rozglądać się po opustoszałych w ciągu dnia ulicach, próbując zgadnąć, gdzie wszyscy się podziali. Jeśli nie ma ich na powierzchni, są ukryci pod nią lub w szklanych konstrukcjach. Prędzej czy później, jak na sygnał, choćby w porze lunchu, pojawią się całą armią. Nie łudzić się, że droga wiedzie na wprost. Raz jeszcze: nie myśleć poziomo. Dotyczy to także odczytywania mapy miasta: ulice zaznaczone na górze leżą nie tyle na północy, ile dosłownie pną się wzwyż. Wyczulić wzrok na windy i schody ruchome – nawet jeśli wyglądają niepozornie, są często jedyną drogą pozwalającą wydostać się z labiryntu. Nie szukać przejść dla pieszych na ulicy, raczej pod nią lub nad nią. Do wyboru są zawieszone wysoko kładki, a dokładniej system nadziemnych ciągów komunikacyjnych niekolidujących z ruchem drogowym. Nie kombinować na własną rękę, nie szukać skrótów. Robić to co inni, doświadczeni, użytkownicy systemu: śledzić wzrokiem strzałki i opisy, trzymać się zaprojektowanych przejść. Schodząc pod ziemię, pamiętać, że tam jest drugi, równie skomplikowany świat: wijące się alejki, skrzyżowania prowadzące na powierzchnię lub do wielopoziomowych centrów handlowych. Nie tracić czujności, bo jeden fałszywy krok może wielokrotnie wydłużyć trasę.

Porzucić wszelkie przyzwyczajenia i rozwiązania, które w Europie wydają się oczywiste. Wchodząc do centrum handlowego, być gotowym na wyprawę porównywalną ze zwiedzaniem niedużego miasta i dla proporcji przyjąć, że warszawska Galeria Mokotów to kiosk z zapałkami. Nie dać się zwieść pozorom i wejścia do wielkiego terminalu promów, pływających na okoliczne wyspy, nie szukać na wybrzeżu. Przeciwnie, wejść do niczym niewyróżniającego się wieżowca, wjechać niepozorną windą na trzecie piętro i w mig pojąć, że jest się w samym centrum wydarzeń: gigantycznej hali odpraw, gdzie bezustannie następuje kontrola paszportowa i bagażowa tysięcy pasażerów.

Zaufać konstruktorom rzeczywistości, uwierzyć, że science fiction tu znalazło swój materialny wyraz: istnieje naprawdę. To miasto funkcjonuje jak myśląca, niezawodna machina, dlatego też maszyny – dalece bardziej niż w Europie – zastąpiły ludzi. W londyńskim metrze przy wejściach i wyjściach zawsze stoją kontrolerzy, by w razie uszkodzenia bramki móc przepuścić pasażera. Tu są niepotrzebni – najwyraźniej bramki się nie zacinają. Na lotnisku między sektorami kursują szklane pociągi, bez maszynistów – najwyraźniej też są niepotrzebni.

Odetchnąć w starym stylu można w zabytkowych już tramwajach lub na pochodzących sprzed dekad promach kursujących między różnymi częściami miasta. Łodzie wciąż pracują w zgodzie z dawnymi technologiami, są obsługiwane przez ludzi. Działają jak żywe muzeum, współtworzą atmosferę miasta, mimo że nie wyrażają ducha przyszłości. Wygląda na to, że Wielki Logik oszczędził je w eleganckim, pojednawczym geście. Zostały, choć Hongkong doskonale poradziłby sobie bez nich.

Hongkong powstał jako perfekcyjny katalizator sprzedaży, pośrednik między producentem i użytkownikiem, ale od innych azjatyckich stolic handlu różni się tym, że jest zrównoważoną fuzją Wschodu z Zachodem, przykładem symbiozy, którą można umieścić za szybą i pokazywać studentom jako wzorowy eksperyment. W przeciwieństwie do Singapuru, gdzie lokalny sektor usług jest słabo rozwinięty, a dominują zagraniczni inwestorzy, Hongkong wytworzył własny rynek unikatowych ofert.

Sukces nie wynika tylko z dogodnego położenia, które uczyniło z miasta gardło umożliwiające swobodny przepływ walut. Decydujące znaczenie ma fakt, że chińscy biznesmeni, w szczególności potomkowie szanghajskich uciekinierów szukających schronienia po 1949 r., za punkt honoru stawiają sobie dostarczenie każdej najbardziej karkołomnej usługi najszybciej i najtaniej jak to możliwe. Potęga tego futurystycznego tworu, jak pisał Tiziano Terzani w ostatnich rozdziałach „W Azji”, opiera się na chińskiej tradycji – obietnicach składanych słownie, bez podpisu, bez czegokolwiek, „z czym można pójść do sądu”. Równie ważna jest bezwzględna konsekwencja, z jaką mieszkańcy Hongkongu poświęcają się zarabianiu pieniędzy.

W czasach, w których słowo „konsumpcja” gra centralną rolę w opisie świata – do wyboru: jako symbol rozwoju, wcielenie zła lub definicja nieuchronnej przyszłości, warto zobaczyć Hongkong. Bo jeśli gdzieś globalizacja jest widoczna gołym okiem, da się uchwycić i zrozumieć, to właśnie tu. „W pożyczonym miejscu, pożyczonym czasie” powstał bęben, w którym wszyscy wirują w imię pieniądza. Każdy kawałek przestrzeni zagospodarowany jest dla sprzedaży, nie ma ściany bez reklam, podziemnego korytarza bez sklepów, człowieka bez misji zwiększenia zarobków. Od smukłych Brytyjczyków w lekko pogniecionych garniturach, Dunek śpieszących z kawą w ręku przez siwe Chinki krojące ryby na ulicy, wąsatych hinduskich naganiaczy reklamujących fałszywe roleksy aż po świergoczące dziewczyny na straganach z tandetą – tu się handluje. A reszta? Reszta kupuje: towary, usługi, kulturę, przeżycia, iluzje, prestiż.

Po ulicach, ruchomych schodach i kładkach przesuwa się rozedrgany tłum, który różni się od wieloetnicznej mozaiki Paryża czy Nowego Jorku. To społeczność innego typu – generacja przyszłości zremiksowana w postpostkolonialny byt. Dla uczestników tego systemu różnice – religijne, kulturowe, rasowe – są pozbawione znaczenia, a rzekome zderzenie cywilizacji jest zasłyszaną legendą. Tu gracze spotykają się na innym poziomie – wspólne im jest tylko doświadczenie pomnażania zysku.

Przy promenadzie w położonej na lądzie dzielnicy Kowloon mieści się kawiarnia sieci Starbucks. Ma przeszklony taras, z którego rozciąga się fenomenalny widok na wyspę Hongkong, co wieczór promieniejącą światłami. Ten seans przychodzą podziwiać uczestnicy globalnego eksperymentu, przede wszystkim młodzi zdolni, który przyjeżdżają tu na staże i praktyki, a bywa, że zostają całe życie. Przy stoliku siadają piękna Latynoska i smukły Hindus. Poznali się niedawno, ale w mieście coraz to nowych znajomości szybko nauczyli się towarzyskiego kodu. Opowiadają o światach, z których się wywodzą. On mówi o aranżowanych ślubach, ona o katolicyzmie i związkach z miłości. Wymieniają się informacjami, uprzejmie potakując, bo choć różni ich prawie wszystko, nie ma to żadnego znaczenia. Przeszłość nie ma racji bytu, wieżowiec po drugiej stronie kanału wyświetla wielki napis „Uruchom jutro”.

Walizkę, w której dźwiga swe tradycje, historię i przekonanie o cywilizacyjnej wyższości, Europejczyk może zostawić w przechowalni na lotnisku. W rzeczywistości science fiction filozoficzne rupiecie ze Starego Kontynentu się nie przydadzą. A kto się ich nie pozbędzie, szybko zacznie przypominać jednego z wielkomiejskich bezdomnych, którzy ciągną wózek bezwartościowych rekwizytów z minionej epoki, mamrocząc coś pod nosem.

Nie wolno spoglądać do tyłu ani przystawać, by oddać się rozmyślaniom i sentymentom. Przeszłość nie ma tu żadnych praw, jest właściwie nielegalna – jedyny dozwolony ruch prowadzi naprzód. Przyszłość jest otwarta dla tych, którzy szybko rozpoznają reguły rządzące systemem i ułożą z nich hasło dostępu.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy