Można by od biedy repolonizować brzmienie nazwiska na „Stanisław Kraków", chociaż wygląda to dziwnie (ni to baobab Stasia Tarkowskiego, ni to chasyd z Kazimierza), ale czemu miałby służyć podobny apetyt? Oczywiście, rodził się z ojca Polaka: Zygmunta, lekarza wojskowego, czmychającego spod cienia paternalistycznych wiedeńskich bokobrodów – ale zrodzony też z matki Serbki, Stanislav bez reszty należy do zapomnianych dziejów liberalnej, buńczucznej, niepodległej Serbii, rozpychającej się na przełomie wieków między próchniejącymi potencjami Wschodniego Śródziemnomorza niczym Puk w zatęchłej garderobie.
Młodzieńczy życiorys Krakova jest w oczach serbskiego czytelnika zarazem standardowy i wzorcowy – coś na kształt biogramu żołnierza Batalionu Zośka dla polskiego odbiorcy. W roku 1912 wymyka się z gimnazjum jako ochotnik na front wojny z Turkami, tyleż z zapału do prochu i patriotycznej frenezji, co z chęci udowodnienia czynem fałszu stanowiska wychowawcy-marksisty, sceptycznego wobec wszystkiego, co nie jest robotniczym zrywem. W rok później – pierwsza rana pod Krivą Palanką. W 1914 rusza na front Wielkiej Wojny wraz z całym rocznikiem studentów Akademii Wojskowej, by dostać swoją cząstkę rumowisk Kajmakčalanu, zmrożonych winogron na niegościnnym albańskim wybrzeżu, trupiego powietrza na Korfu, pieczeni z konia pod Salonikami, by wreszcie jesienią 1918 roku, z manierką wypełnioną francuskim koniakiem, jako pierwszy serbski oficer przekroczyć Sawę i wkroczyć do Wojwodiny, z której wycofują się Węgrzy.
Życie na własny rachunek zacznie się po Wielkiej Wojnie – i ani rola oficera wywiadu (kamienne koliby w bezimiennych górach, gdzie włosko-albańsko-niemieckie konspiracje przeciw domowi Karadjordjeviciów przychodzi rozsupływać długim, wąskim nożem), ani żurnalisty (splendor, jaki dawała ta profesja w latach 30.: biały prochowiec, wywiady z dyktatorami, wirujące w kronice filmowej nagłówki), ani nawet pisarza (powieści z frontu, krzepkie w przesłaniu, awangardowe w stylu) nie wystarczą. Za mało, ciągle za mało: przyjdzie jeszcze nakręcić pierwsze w Jugosławii awangardowe filmy, założyć pierwsze na Bałkanach muzeum ikon, spróbować akrobacji lotniczych, romansów, samobójstwa.
Czas prawdziwej próby zacznie się podczas drugiej wojny, gdy wybierze najbardziej stromą z kamienistych jugosłowiańskich ścieżek: służbę u boku „Quislinga" i „realisty", generała Milana Nedicia, i trwać będzie przez ćwierć wieku wygnania we Francji, skąd dwukrotnie będą go usiłowały porwać służby Josipa Broz-Tito przy ochoczej współpracy ochotników z Komunistycznej Partii Francji. „Grywałem w Deauville i Cannes w bakarata z byłym królem Portugalii, by w kilka lat później stawiać kostkę cukru w partii pokera, rozgrywanej w celi śmierci, gdzie siedziałem z francuskim dezerterem, agentem Vietminhu i belgijskim pederastą" – wspominać będzie w autobiografii zwroty swojego losu: zagończyk niedoszłego Królestwa Południowych Słowian, które nie przeżyło XX wieku.