Mało kto na świecie wie, że stolica Gwinei Równikowej nazywa się Malabo. Nie warto jednak przyswajać sobie tej wiedzy, bowiem już wkrótce najważniejszego miasta w tym afrykańskim kraju szukać trzeba będzie nie na należącej do niego atlantyckiej wyspie Pagalu, lecz w jego kontynentalnej części. Dokładniej mówiąc – w środku niedawno wykarczowanej dżungli. Ta zabudowywana w szybkim tempie polana nazywać się będzie Oyala.
Szalony projekt realizowany z woli prezydenta Theodora Obianga pochłania lwią część budżetu tego niewielkiego państwa, ale rządzący od 1979 r. przywódca nie obawia się kłopotów budżetowych. Bardziej boi się powtórzenia nieudanego zamachu stanu z 2004 r. (podobno zamieszany był w niego także syn byłej brytyjskiej premier Mark Thatcher). Zamachowcy pod wodzą osławionego najemnika Simona Manna podpłynęli wtedy do pałacu prezydenckiego łodziami, więc Obiang wolał wskazać miejsce pod nową stolicę z dala od morza.
A pieniądze? Po odkryciu w latach 90. jednych z największych zasobów ropy w Afryce Obiang nie musi się martwić o stan kasy państwa (sam oczywiście zatroszczył się o własne oszczędności, które „Forbes" szacuje na skromne 600 mln dolarów). To prawda, że z dochodów pochodzących ze sprzedaży ropy mieszkańcy niedużego, liczącego 1,1 mln mieszkańców kraju są statystycznie zamożni (18 tys. dolarów na głowę), ale tak naprawdę większość klepie biedę, a pieniądze przeznaczane są na utrzymanie prezydenckiego aparatu władzy. I na fanaberie dyktatora. Budowa nowej stolicy zajmuje wśród nich poczesne miejsce.
Autostrada przez kałużę
Przez środek nieistniejącego jeszcze miasta biegnie sześciopasmowa Aleja Sprawiedliwości, trwają intensywne prace przy budowie biblioteki uniwersyteckiej i całego kampusu. Obok ma powstać centrum administracyjne i oczywiście pałac prezydencki. Oyala – już jako stolica – ma liczyć 200 tys. mieszkańców. Na razie nie wiadomo, gdzie mieliby mieszkać, bo dzielnic mieszkaniowych jeszcze nie wzniesiono. Zresztą biorąc pod uwagę skalę tego niewielkiego kraju, rozmiary planowanej przez Obianga stolicy zdają się mocno przesadzone.
Większość prac wykonują hiszpańskie firmy, dla których wielomilionowe zlecenia są zbawieniem po budowlanej plajcie u siebie w domu. Gwinejskiemu prezydentowi wystawiają słone rachunki, które ten opłaca bez mrugnięcia okiem. A koszty są rzeczywiście wysokie, niemal wszystko bowiem – łącznie z wyżywieniem dla budowlańców – trzeba sprowadzać z Europy albo przynajmniej z sąsiedniego Kamerunu. W samej Gwinei Równikowej – trzeciej potędze naftowej Afryki – nie produkuje się praktycznie nic.
Już sam ten fakt każe się zastanowić nad sensem wydawania fortuny na księżycowe plany. Tyle że, jak to bywa z pomysłami tyranów i dyktatorów, nikt nie śmie podejmować dyskusji z najdłużej na świecie urzędującym prezydentem. Ci, którzy to zrobili, w najlepszym przypadku mogli przez kilka lat przemyśliwać swój brak rozsądku w kazamatach reżimu. A Theodoro Obiang pytany przez brytyjskich dziennikarzy o zasadność wielkiej inwestycji odpowiada skromnie, że jedynie „realizuje wolę ludu".