W kinie trzeba wymyślać

Janusz Morgenstern nie zalicza się do tych reżyserów, którzy bez kamery nie mogą żyć. Robił filmy rzadko, wtedy, gdy miał coś do powiedzenia

Aktualizacja: 17.11.2007 01:08 Publikacja: 17.11.2007 01:07

W kinie trzeba wymyślać

Foto: ADM

Należy do pokolenia, o którym młodsi mówią żartem, ale z uznaniem „przedwojenna robota“. Do ludzi, którzy noszą w sobie doświadczenia XX wieku, a dzisiaj energii i radości życia mogliby im pozazdrościć dwudziestolatkowie. Danuta Szaflarska porywa wielką kreacją w „Pora umierać“. Andrzej Wajda dopiero co skończył „Katyń“, a już myśli o kolejnych projektach. Tadeusz Chmielewski i Jerzy Kawalerowicz ciągle szefują studiom filmowym. Stanisław Różewicz, obserwujący świat z dystansu, jest dziś wielkim autorytetem polskiego kina. A przecież wszyscy przekroczyli osiemdziesiątkę.

Janusz Morgenstern prowadzi studio Perspektywa i razem z Januszem Andermanem pisze scenariusz luźno oparty na powieści „Cały czas“.

– Bardzo chcę zrobić ten film, pewnie mój ostatni – przyznaje. – Wydaje mi się, że to odpowiedni moment.

Niechętnie o tym projekcie mówi. – Jeśli człowiek w moim wieku staje za kamerą, to po to, by powiedzieć coś bardzo osobistego – stwierdza. – Dlatego nasz scenariusz nie jest wierną adaptacją książki. Inaczej rozłożyliśmy akcenty. Więcej nie powiem. Jak się ekranizuje „Pana Tadeusza“, to można o filmie opowiadać, bo i tak nie ma niespodzianki. Ja chciałbym widzów zaskoczyć.

Przeżył tyle, że swoim życiorysem mógłby obdarować kilka osób. Na zawsze została w nim trauma czasu wojennego. W wywiadach, a nawet w rozmowach z najbliższymi nie chce opowiadać o dzieciństwie i młodych latach. Zamknął tamten rozdział życia. Jak mówi, „dla własnego komfortu“. Więc tylko tyle: urodził się w 1922 roku w Mikulińcach, niedaleko Tarnopola. Do gimnazjum chodził w Przeworsku. Tam, na Podolu, zastała go wojna.

– To było dziesięć całkowicie straconych lat. Od chwili, gdy 17 września weszli Rosjanie, aż do momentu, gdy po wojnie, w 1949 roku, wyszedłem z wojska.

Nigdy nie mówi o tym, co się między tymi datami wydarzyło. Więc tylko takie flesze: ukrywanie się, strach, walka o życie. Śmierć rodziców. Obóz, gdzie pracował w kolumnie, która tłukła kamienie. Ucieczka w lecie w 1944 roku, wspomnienie wysokich zbóż i szuwarów, w których czekał, aż umilkną strzały. Aresztowanie w Przeworsku, bez dokumentów i propozycja: Sybir albo wcielenie do wojska. Gdzieś w rozmowie nagle pojawia się i ten motyw: „Poznałem smak głodu. Przeżyłem, bo nie paliłem. Sprzedawałem przydział papierosowy, za to kupowałem ćwiartkę chleba“.

Dalej droga z 2. armią, front – znał niemiecki i rosyjski, więc przydzielono go do sztabu łączności. Potem była wpadka jego dowódcy podczas ataku wojsk Schernera, NKWD-owskie śledztwo, bo major miał przy sobie ważne dokumenty, które dostały się w ręce Niemców. A po wyjaśnieniu sprawy przyszła kolejna propozycja nie do odrzucenia – szkoła oficerska w Zamościu. Wyzwolił się dopiero pod koniec lat 40., gdy pojechał do Warszawy i cudem dostał się do sztabu, gdzie również cudem zwolniono go z wojska. Bo chciał studiować.

Pytam o wartość tamtego doświadczenia, które się w nim odłożyło. – Komu to potrzebne? – odparowuje. – Takie losy jak moje? Na świecie ludzie żyją spokojnie i doskonale funkcjonują.

Wojna, o której tak bardzo próbował zapomnieć, tkwiła w nim. Zaważyła na wielu życiowych decyzjach. Także na wyborze zawodu.– Z tamtych lat wyniosłem klaustrofobię. Nie mogę wykonywać profesji, która by mnie zmuszała do siedzenia w zamkniętych pomieszczeniach. Chciałem pracować w plenerze, przestrzeń kojarzyła mi się z życiem, z bezpieczeństwem.

Wymyślił sobie, że będzie leśnikiem. Zdał na studia. O tym, że został reżyserem, zadecydował przypadek. Na ulicy spotkał kolegę – Kurta Webera, który uczył się już wówczas w szkole filmowej. Wysłuchał jego opowieści i spodobało mu się. Rzucił leśnictwo, pół roku przygotowywał się do egzaminów. , zdał do łódzkiej filmówki. Mówi, że wtedy urodził się po raz drugi.

– To był piękny czas – wzdycha, – Szkoła przypominała oazę. Władze się nami specjalnie nie interesowały. Uniwersytet to było zagrożenie. Nas traktowali jak bandę zwariowanych i mało groźnych przebierańców. Przez kilka lat, które spędziłem na Łąkowej, raz tylko wdarła się za mury szkoły rzeczywistość. Aresztowano naszą koleżankę. Ale na innych uczelniach zdarzało się to częściej.

Mówi, że w ponurych, stalinowskich latach szkoła przypominała niezależną republikę. Wspaniali profesorowie – Toeplitz, Jackiewicz, Bohdziewicz i tylu innych. Wielkie światowe sławy, które przyjeżdżały na wykłady. I koledzy. Fantastyczni. Z tamtego czasu pochodziły jego przyjaźnie z Kazimierzem Kutzem, Janem Łomnickim, Stanisławem Bareją. Jak zbliżały się święta, wszyscy rozjeżdżali się do rodzin. On nie miał dokąd jechać. Przez kilka lat Bareja zabierał go ze sobą do domu, do Jeleniej Góry. – Miałem dwie koszule i jedne portki, ale ziściły się wszystkie moje marzenia. Wiedziałem, do czego dążę – mówi.

Jednak zderzenie z rzeczywistością poza murami szkoły nie było łatwe. – Dzisiaj wszyscy pytają o socjalistyczną cenzurę. A to nie było największe zło. Z cenzorami można było dyskutować. Wiele razy szedłem na kompromisy. Nawet daleko posunięte. Ale nawet jak film trafiał na półkę, to istniał. Tragedią była komisja scenariuszowa. Jeśli tam tekst przepadał, nic nie mogło powstać.

Jeszcze na piątym roku szkoły chciał zrobić razem z Chmielewskim i Kutzem składankowy film o powstaniu warszawskim „Cena barykady“. Scenariusz napisany przez Jerzego Lutowskiego nie przeszedł przez komisję. Potem był kolejny projekt „Buty“ według opowiadania Jana Józefa Szczepańskiego o historii AK-owskiego oddziału. To miał być niełatwy film o zwyrodnieniach, jakie w ludzkiej naturze czyni wojna. Znów nie zatwierdzono mu scenariusza.

– Gdybym je zrealizował, wpisałbym się w nurt szkoły polskiej, który cenię najwyżej z całej historii naszego kina. Potem zrobiłem jeszcze dwa obrazy, które były nieco spóźnionymi tytułami tego nurtu – „Godzinę W“ i serial „Kolumbowie“. To były dla mnie bardzo ważne filmy. Dowiedziałem się o powstaniu, gdy w 1944 roku przedzierałem się do Przeworska. Na chłopskiej furmance, pełnej ludzi uciekających przed Rosjanami, usłyszałem stłumione rozmowy o jakimś powstaniu. Nie rozumiałem, o co chodzi. Pamiętam, jaki poczułem wtedy wielki przypływ wolności.

Ale „Godzina W“ i „Kolumbowie“ były później. W drugiej połowie lat 50., nie mogąc zadebiutować, zaczął pracować jako asystent. Pierwszy film „Opowieść atlantycką“ zrobił z Wandą Jakubowską. Potem przyszła współpraca z Andrzejem Wajdą. Zaczęło się od „Kanału“.

– Ten scenariusz Stawińskiego miał ekranizować Andrzej Munk. Zaproponował mi współpracę. Ale potem wycofał się z tego projektu. Trzeba go zrozumieć. Był dokumentalistą. Powiedział mi: „Nie mogę. Kanały to ciemność i zaduch. A my zapalimy lampy, rozświetlimy twarze aktorów i już mamy wielkie kłamstwo. A czy wiesz jak w kanałach śmierdziało? Nigdy tego nie pokażę“.

Po Munku przejął scenariusz „Kanału“ Wajda, który współpracował z Kutzem. To właśnie Kutz zarekomendował mu Morgensterna.

– Wajda potrafił stworzyć w swojej ekipie twórczą atmosferę – wspomina dziś Morgenstern. – Słuchał ludzi, czerpał z nich. Rozdzielał zadania, robił burzę mózgów, prosił o pomysły. W „Kanale“ każdy z nas, asystentów, pilnował innego wątku. Ja na przykład miałem Korabia. Współpraca z Andrzejem stała się moją szkołą warsztatu.

Po „Kanale“ mieli razem kręcić film „Jesteśmy sami na świecie“. Znaleźli plenery pod Szczecinem, aktorów, ale dwa dni przed rozpoczęciem zdjęć przyszła wiadomość, że film został wycofany z produkcji. Siedzieli przygnębieni przy kolacji. To wtedy padł po raz pierwszy tytuł książki Andrzejewskiego „Popiół i diament“. Kiedy doszło do realizacji, Morgenstern wymyślił do głównej roli Zbigniewa Cybulskiego.– Proponowałem go Andrzejowi już przy „Kanale“ – wspomina – Ale on postawił na Tadzia Janczara. Miał rację, bo Janczar okazał się świetny. Potem był głównym kandydatem do roli Maćka. Cybulski się Wajdzie nie podobał. Odradzał mu go również Jerzy Kawalerowicz, który widział materiały filmu „Ósmy dzień tygodnia“ z Sonją Ziemann i uważał, że Cybulski był tam niedobry. Ale uparłem się. Zrobiliśmy próbne zdjęcia. Nakręciliśmy scenę w ubikacji. Trudną, ryzykowną. Zbyszek zagrał fenomenalnie.

„Popiół i diament“ powstawał w wielkiej euforii. Morgenstern wymyślił scenę w barze, z płonącymi jak znicze kieliszkami spirytusu. Kiedy w plebiscycie „Gazety Wyborczej“ czytelnicy uznali ją za najlepszą scenę w historii polskiego kina, Wajda lojalnie oddał nagrodę Morgensternowi.– Dzisiaj przyzwyczailiśmy się do telenowelowego podawania tekstu – mówi Morgenstern. – Wygłosić dialog i już dalej, następna sekwencja. A w kinie trzeba wymyślać. Na przykład w scenariuszu „Popiołu...“ było napisane: „Maciek Chełmicki strzela do Szczuki“. Więc ktoś zaproponował, żeby w tle wybuchały race. A ktoś inny spytał: „A gdyby tak martwy Szczuka wpadł Maćkowi w ramiona?“ I nagle coś się ważnego zaczęło przed kamerą dziać, powstała jakaś metafora.

Pracował też jako asystent Kawalerowicza. On miał jednak zupełnie inne oczekiwania.

– Kiedy przed „Prawdziwym końcem wielkiej wojny“, poszedłem do niego do domu na rozmowę, pokazał mi rozpisanego dokładnie „Faraona“. Scena po scenie, kolorowymi ołówkami narysowane były ruchy aktorów, kamery. Tłumaczył mi: „Tu są ułożone szyny, tu jedzie wózek.“ Nie wierzyłem, że można wszystko tak dokładnie rozpisać. Kawalerowicz, jak René Clair, najpierw robi film na papierze.

Ten styl pracy pewnie mniej mu odpowiadał, ale ich współpraca okazała się ważna z innego powodu.

– Kiedyś przez szybę autobusu zobaczyłem piękną dziewczynę. Dowiedziałem się, że studiuje na Akademii Sztuk Pięknych. Gdy potrzebowaliśmy statystek, poszedłem do dziekana i on przyprowadził mi kilka studentek. Była wśród nich tamta dziewczyna. Czekając na zdjęcia w knajpce na Starym Mieście, piliśmy herbatę. I tak się to zaczęło.

Krystyna Cierniak, kiedyś opisywana przez Agnieszkę Osiecką „piękna dwudziestoletnia“, plastyczka, jest żoną Morgensterna do dziś.

Asystentury dały mu wiele, jednak przyszedł czas, że postanowił pomyśleć o własnym debiucie.

– Wiedziałem, że muszę wreszcie coś sam zrobić. Zrezygnowałem z tematów wojennych i politycznych. Postanowiłem opowiedzieć romantyczną historię dwojga ludzi. Projekt przeszedł przez komisję, głównie dzięki genialnemu pomysłowi Tadzia Konwickiego. Scenariusz „Do widzenia, do jutra“ napisali Zbyszek Cybulski i Bobek Kobiela. Tadzio namówił nas, żeby dopisać do niego kogoś „zaufanego“. Najlepiej Wilka Macha. Mach nawet nie przeczytał tego scenariusza, ale zgodził się, bo to był uroczy człowiek. I dzięki jego nazwisku tekst dostał zielone światło.

Film „Do widzenia, do jutra“ był na początku lat 60. czymś niezwykłym, wnosił do kina świeżość, przełamywał nurt rozliczeniowy, wracał do najprostszych spraw miłości, odpowiedzialności, dojrzałości. Do dzisiaj obraz ten wydaje się buntem wobec koszarowego trybu życia. Rejestracją klimatu, w jakim żyła część inteligenckiej młodzieży. – W tym filmie poza Zbyszkiem Cybulskim nie było wielu zawodowych aktorów – mówi Morgenstern. – Postawiłem na ludzi z gdańskiego Bim-Bomu, z którymi byłem zaprzyjaźniony. Teresę Tuszyńską wypatrzyliśmy ze Zbyszkiem na potańcówce w liceum Batorego. Miała wtedy 17 lat i była absolutnie zjawiskowa.

Po tym delikatnym filmie Janusz Morgenstern powrócił do trudnych tematów. „Życie raz jeszcze“ było obrazem politycznym, rozrachunkowym. Historią pilota RAF, który przesiedział w stalinowskim w więzieniu. W ostatniej scenie bohater dzwonił do swojej dawnej narzeczonej, ale ona już zdążyła sobie inaczej ułożyć życie. Miłość się wypaliła.

– Cenzura zażądała ode mnie zmiany zakończenia. To był warunek wejścia filmu na ekrany. Zgodziłem się. Dokręciłem scenę, w której dziewczyna spotykała się z pilotem. Ale zrobiłem to w zupełnie innej konwencji niż cały film. Potem, gdy pojechaliśmy z „Życiem...“ na festiwal do Locarno, kanadyjski krytyk od razu na konferencji prasowej zapytał o to zakończenie. Ale film się podobał. Nagrodę FIPRESCI przegraliśmy jednym głosem. Notabene polskiego dziennikarza, który zagłosował na Czechów. Jego następny film „Potem nastąpi cisza“ był dramatyczną historią wojenną, w której odbijały się losy jego własnej frontowej jednostki. W „Jowicie“ nakręconej według „Disneylandu“ Dygata reżyser wrócił do tematu współczesnego. Ten film przyniósł mu nagrodę za reżyserię oraz Nagrodę Ekumeniczną na prestiżowym festiwalu w San Sebastian. „Jowita“ i „Potem nastąpi cisza“ są zresztą jednymi z nielicznych polskich filmów z tamtego czasu, które były pokazywane na ekranach amerykańskich.

W swojej twórczości Morgenstern robił na przemian filmy rozliczeniowe i delikatne opowieści o miłości i moralności. Przyznaje, że obrazy wojenne, powstańcze były dla niego ważne, jednak kiedy pytam o jego ulubione filmy, wymienia te najbardziej kameralne – debiutanckie „Do widzenia, do jutra“, „Trzeba zabić tę miłość“ i ostatni – „Żółty szalik“.„Trzeba zabić tę miłość“ powstało w 1972 roku według scenariusza Janusza Głowackiego.

– Córka mojego znajomego Janka Drewnowska, dzisiaj zresztą znakomita lekarka, opowiedziała mi o swojej praktyce w szpitalu – mówi Morgenstern. – Potem jeszcze przeczytałem w gazecie wzmiankę o psie wałęsającym się po placu budowy. Myślałem nawet, żeby zrobić na ten temat dziesięciominutowy dokument, ale w końcu włączyłem ten wątek do filmu. I chyba dzięki niemu „Trzeba zabić tę miłość“ zyskało drugie dno. Myślę, że tam w ogóle było trochę prawdziwie filmowych scen, na przykład ta cała historia z kosmosem i odliczaniem czasu. Ale najważniejsza była Jadwiga Jankowska-Cieślak. Morgenstern zawsze miał dobrą rękę do aktorów. Nie tylko docenił talent Cybulskiego; to on na różnych etapach swojej kariery odkrył dla polskiego kina Bogusława Kobielę, Kalinę Jędrusik i Ewę Krzyżewską, to u niego zadebiutowali lub swoje pierwsze ważne role zagrali Ewa Wiśniewska, Kazimierz Kaczor, Jan Englert, a wreszcie młoda dziewczyna z niesforną grzywką, piwnymi oczami i pełnymi ustami, która potem dostała Złotą Palmę za rolę w „Innym spojrzeniu“ Karoly Makka.

– Jadwiga Jankowska-Cieślak przyszła na zdjęcia próbne do „Kolumbów“, miała jednak zbyt współczesną urodę – wspomina reżyser. – Ale zapamiętałem ją sobie. I chociaż nie wszystkim się podobała, znów postawiłem na swoim. Okazała się rewelacją, wniosła do filmu nowoczesność, wykrzyczała z ekranu cały bunt swojego pokolenia, całą jego niezgodę na rzeczywistość.

Morgenstern nie należy do tych reżyserów, którzy bez kamery nie mogą żyć. Robił filmy rzadko, tylko wtedy, gdy miał coś do powiedzenia. W 1981 roku przeżył rozczarowanie. Jego „Mniejsze niebo“ zdobyło nagrody na festiwalach zagranicznych, ale nie zyskało polskiej publiczności. Uznał, że zaczyna się rozmijać z gustami młodych widzów, których przestało interesować pytanie: Po co żyć? Jako reżyser zamilkł na wiele lat. Prowadził studio filmowe, ale sam nie reżyserował. Był moment, w którym przymierzał się do nowego filmu.

– W czasie pobytu w Niemczech dostałem scenariusz, który napisał jeszcze Krzysztof Kieślowski. To było „Duże zwierzę“. Chciałem sam to nakręcić i zaoferowałem główną rolę Jerzemu Stuhrowi. Ale potem pomyślałem, że może on sam powinien to zrobić. Tak po cichu to może nawet trochę tej oddanej szansy żałuję.

Nie miał natomiast wątpliwości, kiedy dostał do ręki scenariusz Jerzego Pilcha „Żółty szalik“ opowiadający o człowieku, który nie może się wyrwać ze szponów alkoholizmu. A nie jest lumpem, lecz kulturalnym facetem na wysokim stanowisku.

– Kiedy przeczytałem ten tekst, od razu powiedziałem: sam to zrobię. Od razu też wiedziałem, że powodzenie będzie zależało od aktora, który zagra głównego bohatera. Zadzwoniłem do Janusza Gajosa. Jak przyjął rolę, usiedliśmy razem nad tekstem. Miałem już film.

„Żółty szalik“ był jednym z najlepszych tytułów roku 2000. Morgenstern zadziwił w nim nowoczesnością i wyrafinowaniem. A przecież szedł pod prąd. Gdy jego koledzy kręcili kolubryny historyczne i ekranizowali szkolne lektury, on powrócił kinem kameralnym i subtelnie opowiedział o współczesnym świecie.

Obok życia filmowego prowadził też Morgenstern życie telewizyjne. – Byłem jednym z pierwszych, którzy w telewizję uwierzyli – mówi. Zaczął od realizowania spektakli Teatru Sensacji, popularnej w latach 60. „Kobry“. Jeszcze w telewizji na żywo.

Kiedy pracował ze Zbigniewem Safjanem nad filmem „Potem nastąpi cisza“, zaproponowano mu zrobienie spektaklu na podstawie rosyjskiej książki szpiegowskiej „Baron von Goldstein“.

– Dlaczego mam robić przedstawienie z rosyjskim bohaterem? – spytałem. – Zróbmy to samo o Polaku. Namówiłem Safjana do napisania sztuki. On dobrał sobie współautora Andrzeja Szypulskiego. Powstało kilka scenariuszy spektakli „Kobry“, a stąd już niedaleko było do „Stawki większej niż życie“.

– Nadaliśmy temu cyklowi pewną konwencję – to była sensacja, ale z przymrużeniem oka. Może dzięki temu jeszcze dzisiaj „Stawka“ daje się oglądać.

Morgenstern polubił seriale. W 1970 roku powstali „Kolumbowie“. Ten portret pokolenia AK-owców on sam ceni najwyżej z całej swojej telewizyjnej twórczości.

– Bardzo żałuję, że nie pozwolono mi nakręcić dalszych odcinków tego cyklu, opartych na trzecim tomie powieści Bratnego, opowiadających już o latach powojennych. Zdawałem sobie sprawę, że nie będzie mi łatwo przekonać telewizyjnych decydentów, ale miałem pewne nadzieje, że się uda. W końcu już czuło się odwilż, zaczęły wychodzić pamiętniki AK-owców, sądziłem, że na tej fali uda się te odcinki przepchnąć. Ale trafiłem na mur – mówi.

Siedem lat później sytuacja się odwróciła. Powstały „Polskie drogi“ – historia wojny widziana oczami żołnierzy AL i GL. Morgenstern doprowadził akcję do 1944 roku i skończył.

– Władze telewizji chciały kontynuować serial, ale w 11. odcinku po prostu uśmierciłem głównego bohatera.

Dzisiaj Morgenstern jako szef Perspektywy i producent nie poddał się nowym telewizyjnym trendom. Nie tłucze telenowel, uważa, że państwowe studio ma inne obowiązki niż robienie pieniędzy. W „Perspektywie“ powstało kilka znaczących tytułów z cyklu „Święta polskie“: poza jego własnym „Żółtym szalikiem“ m.in. filmy Janusza Kondratiuka, Andrzeja Barańskiego, Roberta Glińskiego, Sylwestra Chęcińskiego. W dorobku studia są obrazy Wajdy, Konwickiego, Leszczyńskiego, Falka. Dziś Morgenstern martwi się, że dostaje mało ciekawych propozycji od pokolenia wchodzącego w zawodowe życie. – Za słabo znam tych młodych ludzi. Teraz szukam asystentów i aktorów do swojego filmu. Pierwszy raz w życiu mam tremę.

Pokolenie Morgensterna było zwariowane na punkcie kina. Reżyserzy z tej generacji często powtarzają, że żyli od filmu do filmu, że całą swoją prywatność podporządkowywali kinu. Od Morgensterna nigdy czegoś takiego nie usłyszałam.

– Kino było ważne – mówi. – Ale poza nim też coś było. Nie mieliśmy domów z ogródkami, samochodów, nie wyjeżdżaliśmy na wakacje nad ciepłe morza. Nie mieliśmy nawet mieszkań. Ja sam wynajmowałem służbówkę 2x2 metry i zupełnie mi to wystarczało. Poza tym nie było jeszcze telewizji, a restauracje były tanie. W dzień pracowaliśmy, nocami się bawiliśmy. Prawie nie spaliśmy. W SPATiF-ie zawsze siedzieli ludzie pełni finezyjnego poczucia humoru, wychowani na przedwojennych kabaretach. Była inna atmosfera. Pamiętam, kiedyś poszliśmy z Markiem Hłasko, do Kameralnej. Portierzy nas nie wpuścili, bo byliśmy w swetrach. Koledzy przez okno zrzucili nam krawaty. Weszliśmy. Ale wybuchła awantura i wyrzucili nas. To umówiliśmy się ze znajomymi w Dołku. To była okropna spelunka. Ale tam też portierzy brutalnie wypchnęli Marka, zaczęła się szamotanina, milicja natychmiast nas zapudłowała. Przesłuchanie. Nazwisko: Hłasko. Imię: Marek. Zawód: literat. „Ty skurwysynu – zaczął krzyczeć milicjant. – Pisze kierowca, a ty mówisz, że literat“. Zamknęli nas. Po dwóch godzinach zjawił się oficer. „Idźcie do domu“ – mówi. A Marek: „Nie, proszę nas odwieźć do Dołka, bo jesteśmy tam umówieni“. Tak wtedy funkcjonowaliśmy.

Morgenstern nadal prowadzi aktywne życie towarzyskie. W kolorowych magazynach, które obfotografowują głównie gwiazdki telenowel, można też często oglądać jego zdjęcia z żoną. Na premierach filmowych i teatralnych, wernisażach, bankietach. Ale kiedy pytam o przyjaciół, znów odzywają się ślady czasu, który z siebie wyrzuca.

– Mam wielu dobrych znajomych, ale nie nazywam ich przyjaciółmi – mówi. – Przyjaciół miałem w czasie wojny. Oni mi pomagali, ryzykując dla mnie życie.

Ale jest oczywiście Krysia. Już nawet nie chcą liczyć, ile wspólnych lat spędzili.

– Mam wspaniałą żonę, która stworzyła mi dom – mówi Morgenstern. – Nie zawsze było jak w raju, ale trzeba umieć przejść przez trudne chwile. Wiedzieć, że jest coś ważnego, o co warto walczyć, co warto chronić.– Czego panu życzyć na 85. urodziny? – pytam. – Zdrowia. Jedyna rzecz, jakiej się boję, to niedołężność. Więc to, co mi pozostało, chciałbym przeżyć w dobrej formie. Ciesząc się każdym dniem – odpowiada człowiek, który wie, jak kruche może być życie.

Morgenstern miał dobrą rękę do aktorów. Pierwszy docenił talent Cybulskiego, odkrył dla polskiego kina Bogusława Kobielę i Kalinę Jędrusik

Jak się ekranizuje „Potop” czy „Pana Tadeusza” to można o filmie opowiadać, bo i tak nie ma niespodzianki. Ja chciałbym widzów zaskoczyć

Należy do pokolenia, o którym młodsi mówią żartem, ale z uznaniem „przedwojenna robota“. Do ludzi, którzy noszą w sobie doświadczenia XX wieku, a dzisiaj energii i radości życia mogliby im pozazdrościć dwudziestolatkowie. Danuta Szaflarska porywa wielką kreacją w „Pora umierać“. Andrzej Wajda dopiero co skończył „Katyń“, a już myśli o kolejnych projektach. Tadeusz Chmielewski i Jerzy Kawalerowicz ciągle szefują studiom filmowym. Stanisław Różewicz, obserwujący świat z dystansu, jest dziś wielkim autorytetem polskiego kina. A przecież wszyscy przekroczyli osiemdziesiątkę.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą