W swojej twórczości Morgenstern robił na przemian filmy rozliczeniowe i delikatne opowieści o miłości i moralności. Przyznaje, że obrazy wojenne, powstańcze były dla niego ważne, jednak kiedy pytam o jego ulubione filmy, wymienia te najbardziej kameralne – debiutanckie „Do widzenia, do jutra“, „Trzeba zabić tę miłość“ i ostatni – „Żółty szalik“.„Trzeba zabić tę miłość“ powstało w 1972 roku według scenariusza Janusza Głowackiego.
– Córka mojego znajomego Janka Drewnowska, dzisiaj zresztą znakomita lekarka, opowiedziała mi o swojej praktyce w szpitalu – mówi Morgenstern. – Potem jeszcze przeczytałem w gazecie wzmiankę o psie wałęsającym się po placu budowy. Myślałem nawet, żeby zrobić na ten temat dziesięciominutowy dokument, ale w końcu włączyłem ten wątek do filmu. I chyba dzięki niemu „Trzeba zabić tę miłość“ zyskało drugie dno. Myślę, że tam w ogóle było trochę prawdziwie filmowych scen, na przykład ta cała historia z kosmosem i odliczaniem czasu. Ale najważniejsza była Jadwiga Jankowska-Cieślak. Morgenstern zawsze miał dobrą rękę do aktorów. Nie tylko docenił talent Cybulskiego; to on na różnych etapach swojej kariery odkrył dla polskiego kina Bogusława Kobielę, Kalinę Jędrusik i Ewę Krzyżewską, to u niego zadebiutowali lub swoje pierwsze ważne role zagrali Ewa Wiśniewska, Kazimierz Kaczor, Jan Englert, a wreszcie młoda dziewczyna z niesforną grzywką, piwnymi oczami i pełnymi ustami, która potem dostała Złotą Palmę za rolę w „Innym spojrzeniu“ Karoly Makka.
– Jadwiga Jankowska-Cieślak przyszła na zdjęcia próbne do „Kolumbów“, miała jednak zbyt współczesną urodę – wspomina reżyser. – Ale zapamiętałem ją sobie. I chociaż nie wszystkim się podobała, znów postawiłem na swoim. Okazała się rewelacją, wniosła do filmu nowoczesność, wykrzyczała z ekranu cały bunt swojego pokolenia, całą jego niezgodę na rzeczywistość.
Morgenstern nie należy do tych reżyserów, którzy bez kamery nie mogą żyć. Robił filmy rzadko, tylko wtedy, gdy miał coś do powiedzenia. W 1981 roku przeżył rozczarowanie. Jego „Mniejsze niebo“ zdobyło nagrody na festiwalach zagranicznych, ale nie zyskało polskiej publiczności. Uznał, że zaczyna się rozmijać z gustami młodych widzów, których przestało interesować pytanie: Po co żyć? Jako reżyser zamilkł na wiele lat. Prowadził studio filmowe, ale sam nie reżyserował. Był moment, w którym przymierzał się do nowego filmu.
– W czasie pobytu w Niemczech dostałem scenariusz, który napisał jeszcze Krzysztof Kieślowski. To było „Duże zwierzę“. Chciałem sam to nakręcić i zaoferowałem główną rolę Jerzemu Stuhrowi. Ale potem pomyślałem, że może on sam powinien to zrobić. Tak po cichu to może nawet trochę tej oddanej szansy żałuję.
Nie miał natomiast wątpliwości, kiedy dostał do ręki scenariusz Jerzego Pilcha „Żółty szalik“ opowiadający o człowieku, który nie może się wyrwać ze szponów alkoholizmu. A nie jest lumpem, lecz kulturalnym facetem na wysokim stanowisku.
– Kiedy przeczytałem ten tekst, od razu powiedziałem: sam to zrobię. Od razu też wiedziałem, że powodzenie będzie zależało od aktora, który zagra głównego bohatera. Zadzwoniłem do Janusza Gajosa. Jak przyjął rolę, usiedliśmy razem nad tekstem. Miałem już film.
„Żółty szalik“ był jednym z najlepszych tytułów roku 2000. Morgenstern zadziwił w nim nowoczesnością i wyrafinowaniem. A przecież szedł pod prąd. Gdy jego koledzy kręcili kolubryny historyczne i ekranizowali szkolne lektury, on powrócił kinem kameralnym i subtelnie opowiedział o współczesnym świecie.
Obok życia filmowego prowadził też Morgenstern życie telewizyjne. – Byłem jednym z pierwszych, którzy w telewizję uwierzyli – mówi. Zaczął od realizowania spektakli Teatru Sensacji, popularnej w latach 60. „Kobry“. Jeszcze w telewizji na żywo.
Kiedy pracował ze Zbigniewem Safjanem nad filmem „Potem nastąpi cisza“, zaproponowano mu zrobienie spektaklu na podstawie rosyjskiej książki szpiegowskiej „Baron von Goldstein“.
– Dlaczego mam robić przedstawienie z rosyjskim bohaterem? – spytałem. – Zróbmy to samo o Polaku. Namówiłem Safjana do napisania sztuki. On dobrał sobie współautora Andrzeja Szypulskiego. Powstało kilka scenariuszy spektakli „Kobry“, a stąd już niedaleko było do „Stawki większej niż życie“.
– Nadaliśmy temu cyklowi pewną konwencję – to była sensacja, ale z przymrużeniem oka. Może dzięki temu jeszcze dzisiaj „Stawka“ daje się oglądać.
Morgenstern polubił seriale. W 1970 roku powstali „Kolumbowie“. Ten portret pokolenia AK-owców on sam ceni najwyżej z całej swojej telewizyjnej twórczości.
– Bardzo żałuję, że nie pozwolono mi nakręcić dalszych odcinków tego cyklu, opartych na trzecim tomie powieści Bratnego, opowiadających już o latach powojennych. Zdawałem sobie sprawę, że nie będzie mi łatwo przekonać telewizyjnych decydentów, ale miałem pewne nadzieje, że się uda. W końcu już czuło się odwilż, zaczęły wychodzić pamiętniki AK-owców, sądziłem, że na tej fali uda się te odcinki przepchnąć. Ale trafiłem na mur – mówi.
Siedem lat później sytuacja się odwróciła. Powstały „Polskie drogi“ – historia wojny widziana oczami żołnierzy AL i GL. Morgenstern doprowadził akcję do 1944 roku i skończył.
– Władze telewizji chciały kontynuować serial, ale w 11. odcinku po prostu uśmierciłem głównego bohatera.
Dzisiaj Morgenstern jako szef Perspektywy i producent nie poddał się nowym telewizyjnym trendom. Nie tłucze telenowel, uważa, że państwowe studio ma inne obowiązki niż robienie pieniędzy. W „Perspektywie“ powstało kilka znaczących tytułów z cyklu „Święta polskie“: poza jego własnym „Żółtym szalikiem“ m.in. filmy Janusza Kondratiuka, Andrzeja Barańskiego, Roberta Glińskiego, Sylwestra Chęcińskiego. W dorobku studia są obrazy Wajdy, Konwickiego, Leszczyńskiego, Falka. Dziś Morgenstern martwi się, że dostaje mało ciekawych propozycji od pokolenia wchodzącego w zawodowe życie. – Za słabo znam tych młodych ludzi. Teraz szukam asystentów i aktorów do swojego filmu. Pierwszy raz w życiu mam tremę.
Pokolenie Morgensterna było zwariowane na punkcie kina. Reżyserzy z tej generacji często powtarzają, że żyli od filmu do filmu, że całą swoją prywatność podporządkowywali kinu. Od Morgensterna nigdy czegoś takiego nie usłyszałam.
– Kino było ważne – mówi. – Ale poza nim też coś było. Nie mieliśmy domów z ogródkami, samochodów, nie wyjeżdżaliśmy na wakacje nad ciepłe morza. Nie mieliśmy nawet mieszkań. Ja sam wynajmowałem służbówkę 2x2 metry i zupełnie mi to wystarczało. Poza tym nie było jeszcze telewizji, a restauracje były tanie. W dzień pracowaliśmy, nocami się bawiliśmy. Prawie nie spaliśmy. W SPATiF-ie zawsze siedzieli ludzie pełni finezyjnego poczucia humoru, wychowani na przedwojennych kabaretach. Była inna atmosfera. Pamiętam, kiedyś poszliśmy z Markiem Hłasko, do Kameralnej. Portierzy nas nie wpuścili, bo byliśmy w swetrach. Koledzy przez okno zrzucili nam krawaty. Weszliśmy. Ale wybuchła awantura i wyrzucili nas. To umówiliśmy się ze znajomymi w Dołku. To była okropna spelunka. Ale tam też portierzy brutalnie wypchnęli Marka, zaczęła się szamotanina, milicja natychmiast nas zapudłowała. Przesłuchanie. Nazwisko: Hłasko. Imię: Marek. Zawód: literat. „Ty skurwysynu – zaczął krzyczeć milicjant. – Pisze kierowca, a ty mówisz, że literat“. Zamknęli nas. Po dwóch godzinach zjawił się oficer. „Idźcie do domu“ – mówi. A Marek: „Nie, proszę nas odwieźć do Dołka, bo jesteśmy tam umówieni“. Tak wtedy funkcjonowaliśmy.
Morgenstern nadal prowadzi aktywne życie towarzyskie. W kolorowych magazynach, które obfotografowują głównie gwiazdki telenowel, można też często oglądać jego zdjęcia z żoną. Na premierach filmowych i teatralnych, wernisażach, bankietach. Ale kiedy pytam o przyjaciół, znów odzywają się ślady czasu, który z siebie wyrzuca.
– Mam wielu dobrych znajomych, ale nie nazywam ich przyjaciółmi – mówi. – Przyjaciół miałem w czasie wojny. Oni mi pomagali, ryzykując dla mnie życie.
Ale jest oczywiście Krysia. Już nawet nie chcą liczyć, ile wspólnych lat spędzili.
– Mam wspaniałą żonę, która stworzyła mi dom – mówi Morgenstern. – Nie zawsze było jak w raju, ale trzeba umieć przejść przez trudne chwile. Wiedzieć, że jest coś ważnego, o co warto walczyć, co warto chronić.– Czego panu życzyć na 85. urodziny? – pytam. – Zdrowia. Jedyna rzecz, jakiej się boję, to niedołężność. Więc to, co mi pozostało, chciałbym przeżyć w dobrej formie. Ciesząc się każdym dniem – odpowiada człowiek, który wie, jak kruche może być życie.
Morgenstern miał dobrą rękę do aktorów. Pierwszy docenił talent Cybulskiego, odkrył dla polskiego kina Bogusława Kobielę i Kalinę Jędrusik
Jak się ekranizuje „Potop” czy „Pana Tadeusza” to można o filmie opowiadać, bo i tak nie ma niespodzianki. Ja chciałbym widzów zaskoczyć