Udławieni wazeliną

Stare powiedzenie, że ta sama szklanka dla jednego może być w połowie pusta, a dla kogoś innego w połowie pełna, zyskało nową, przepraszam za przemądrzałe słowo, egzemplifikację.

Publikacja: 05.01.2008 04:27

Jak wiadomo, tam, gdzie ludzie oglądają tylko telewizję państwową, wygrywał w ostatnich wyborach PiS, a gdzie dostępny był TVN i inne telewizje prywatne, tam wygrała Platforma. Z tego faktu może równie dobrze wynikać, że TVP jest propisowska - co stało się obowiązującą interpretacją wśród medialnego establishmentu - jak i to, że TVN manipulowała na rzecz Platformy. To, że media prywatne, w przeciwieństwie do państwowych, nie muszą wcale być bezstronne, że mają prawo włączać się czynnie w walkę polityczną i agitację, że zwłaszcza w chwili, gdy wyborcze preferencje wykazują zagrożenie dla wolności i demokracji, mają one wręcz obowiązek tępić niesłuszne siły polityczne i lansować słuszne, stało się w ostatnich latach jedną z oczywistości naszego dyskursu publicznego. Większość gwiazd polskiej żurnalistyki już nawet nie próbuje udawać bezstronności, bo nie tylko żadni obserwatorzy OBWE ich do tego nie zmuszają, ale, co więcej, w środowisku próby zachowania jednakowego dystansu wobec obu stron politycznej wojny uchodzą wręcz za przejaw karygodnej obojętności wobec oczywistych zagrożeń dla, znowu przepraszam za przemądrzałe słowo, demokratycznych imponderabiliów.

Poza dyskusją jest jedno: tam, gdzie media prywatne zderzały się z państwowymi, te pierwsze zdecydowanie wygrywały. W zasadzie nie ma w tym nic dziwnego: wszystko, co prywatne, jest z reguły sprawniejsze od tego, co państwowe, i nie ma powodu, żeby nie dotyczyło to także sprywatyzowanej propagandy. Nad mediami - niech tam, użyję tego fałszującego rzeczywistość przymiotnika, publicznymi - wciąż unosi się duch towarzysza Czarzastego. Nie mam na myśli Włodzimierza, ale specjalistę od marketingu politycznego (choć wtedy jeszcze to się tak nie nazywało) generała Jaruzelskiego. Tego, który w randze sekretarza KC odpowiadał za „kontraktowe” wybory 1989 i wsławił się w ich przeddzień jeremiadą, że, niestety, zwycięstwo PZPR nad Komitetami Obywatelskimi zapowiada się zbyt miażdżąco, na tyle, że może to zagrozić całej misternie zaplanowanej operacji podzielenia się władzą z opozycją.

W mediach państwowych cały czas panuje przekonanie, że jak się chce pomóc rządzącym politykom pozostać u rządów, to należy ich pokazywać jak najczęściej. Jak trzy miliony ludzi zasiadają przed telewizorami, żeby obejrzeć sobie mecz albo ulubiony serial, to my im pokażemy premiera przemawiającego na partyjnej konwencji w Łękołodach Dolnych. Czy odpowiedzialny redaktor jest tak głupi, żeby nie wiedział, że w ten sposób trzy miliony telewidzów nie nabiorą sympatii dla wciskanego im na chama oficjela, tylko wręcz przeciwnie, wkurzą się i nawet wbrew wcześniejszemu solennemu zamiarowi pozostania w domu pofatygują się do urny, aby się na nim za nie obejrzany mecz, tudzież serial, zemścić?

Bez przesady, redaktor odpowiedzialny aż tak głupi nie jest. Ale u redaktora odpowiedzialnego wydzwania telefon, a po drugiej stronie tego telefonu siedzi, nie, gdzie tam, nie premier bynajmniej, ale jakiś jego pomniejszy przy… to jest, chciałem powiedzieć, pomniejszy poplecznik, a ten już, owszem, jest. I to on domaga się zmiany w programie, a redaktor odpowiedzialny ani myśli się z nim chandryczyć , jak sobie władza życzy, tak niech ma. W tym mechanizmie kryje się wyjaśnienie sławnego paradoksu, że kto kładzie łapę na państwowych mediach, ten przegrywa najbliższe wybory.

Ciekawe, kiedy do polityków dotrze, że medialne warunkowanie mas to niełatwa sztuka? Że dla osiągnięcia tego efektu medialnego, na mocy którego setki tysięcy, a niekiedy wręcz miliony widzów reagują na same nazwiska i twarze jak psy Pawłowa, rechocząc, wyjąc albo robiąc maślane oczy, trzeba fachowców od robienia wody z mózgów, a nie posłusznych urzędników? Możliwe, że otrąbiony powrót do telewizji państwowej Tomasza Lisa jest znakiem, iż obecna ekipa, w przeciwieństwie do poprzednich, wreszcie to zrozumiała.

Chociaż czy ja wiem… Tygodnik „Polityka” wydrukował noworoczny wierszyk, oparty na prostym schemacie „ ile [tu dowcipne przypisanie kolejnemu politykowi jakiejś cechy albo działania], tyle szczęścia w Nowym Roku…” Oczywiście w wyliczance jest kupa złych rzeczy o Kaczyńskich, Gosiewskim i innych, a co jest o Tusku? „Ile w Tusku jest nadziei”. „Polityka”, która przez ostatni rok opublikowała tyle wyrazów pogardy dla lizusostwa wobec władzy, i tyle wezwań do tworzenia śmiałej satyry w internecie i esemesosferze, przelicytowała w pieszczeniu premiera Dodę, a to, przyznajmy, łatwe nie było. Poczekamy, zobaczymy, czy aby premier nie da jakiegoś sygnału, że mu się taki styl podoba. Jak da, to sam sobie będzie winien.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy