Zgodnie z dobrze znanym również u nas hasłem: „Patrzmy w przyszłość, a nie w przeszłość!”, liberalne elity Europy i świata skazywały dzieje państw narodowych na zapomnienie.
Wiedza o tym, że „nasi prymitywni przodkowie” jeszcze kilkadziesiąt lat temu strzelali do siebie, rąbali się po łbach siekierami i wsadzali nawzajem za druty, wydawała się zbędnym balastem na świetlanej drodze do budowy nowoczesnych, liberalnych społeczeństw bez granic i szowinizmów.
Ostatnie kilka lat pokazuje jednak, że tak samo jak nie da się zdusić patriotyzmu i poczucia dumy narodowej, tak nie sposób liczyć na spadek zainteresowania dziejami własnego kraju. Wielkie sukcesy Muzeum Powstania Warszawskiego, edukacyjnych działań IPN czy kolejnych historycznych bestsellerów na księgarskich półkach nie są wcale – jak chce się nam wmówić – dowodem na polskie zacofanie i niezdrowe rozmiłowanie w martyrologii.
Wprost przeciwnie, to element szerszego światowego trendu. Miliony ludzi co roku odwiedzają Narodowe Muzeum Historii Stanów Zjednoczonych w Waszyngtonie czy jerozolimski instytut Yad Vashem (swoją drogą to ciekawe, dlaczego nikt nie poucza Żydów, żeby „przestali rozdrapywać rany przeszłości”).
Pomysł, aby zbudować wielkie muzeum narodowej historii, pojawił się również w Wielkiej Brytanii. W tym kraju jeszcze niedawno na lekcjach nauczyciele bali się mówić o koloniach (a więc o okresie największej potęgi państwa), aby nie narazić się na oskarżenia o nacjonalizm, rasizm i gloryfikację europejskiego imperializmu.