W brzydki, pochmurny poranek w październiku zeszłego roku John McCain wszedł na mównicę w wielkiej sali konferencyjnej waszyngtońskiego hotelu Hilton i przez zmrużone powieki rozejrzał się po twarzach zebranych. Coroczny zjazd największych organizacji religijnej prawicy z całej Ameryki nie był zgromadzeniem, w którym spodziewał się znaleźć wielu przyjaciół. Jeśli szukał znajomych twarzy, to raczej wrogów.
– Wiem, że nie we wszystkim się ze mną zgadzacie, ale mam nadzieję, iż wiecie, że was nie oszukam – zaczął swe przemówienie. – Nie spodziewam się, że odrzucicie szacunek dla samych siebie w zamian za moje puste obietnice. I sam nie zamierzam tego robić w zamian za czyjkolwiek głos. Zamierzam powiedzieć wam wprost, co myślę, i niech się dzieje, co ma się dziać – powiedział, a sala przyjęła te słowa z w miarę życzliwą rezerwą. W październiku John McCain nie był uważany za czołowego kandydata do republikańskiej nominacji. Jego kampania niemal się rozleciała latem z braku pieniędzy. Zmartwieniem prawicy był wtedy zupełnie kto inny – Rudy Giuliani, ówczesny wyraźny faworyt walki o republikańską nominację, zwolennik legalnej aborcji i większych praw dla par homoseksualnych.
Wtedy prawica mogła sobie pozwolić na wielkoduszność wobec McCaina. Dziś, gdy jego zwycięstwo w długim, chaotycznym wyścigu po nominację wydaje się przesądzone, znów zionie nienawiścią do niego. Jak za dawnych czasów.
John McCain od lat jest na amerykańskiej scenie politycznej postacią wyjątkową. Schorowany 71-letni mężczyzna, który tryska energią nastolatka. Bohater wojny w Wietnamie, którego nie złamało parę lat okrutnej komunistycznej niewoli, i niewierny mąż, który porzucił schorowaną żonę, by ożenić się z niemal dwie dekady młodszą spadkobierczynią jednej z najbogatszych rodzin w Arizonie.
Dumny Szkot, który jak mało który polityk nie waha się otwarcie bronić swych przekonań, nawet gdy są całkowicie niezgodne z nurtem własnej partii czy wręcz całej opinii publicznej. I choleryk, który potrafi być małostkowy i nieszczery.