Dumny Szkot i Gwiazda Śmierci

Wielu amerykańskich konserwatystów rozpacza dziś, że nominacja Johna McCaina oznacza śmierć ducha Partii Republikańskiej. Ale gdy przyjdzie do wyboru między nim a Obamą czy Clinton, nie ma najmniejszych wątpliwości, na kogo zagłosują

Aktualizacja: 16.02.2008 07:49 Publikacja: 16.02.2008 03:05

Dumny Szkot i Gwiazda Śmierci

Foto: AFP

W brzydki, pochmurny poranek w październiku zeszłego roku John McCain wszedł na mównicę w wielkiej sali konferencyjnej waszyngtońskiego hotelu Hilton i przez zmrużone powieki rozejrzał się po twarzach zebranych. Coroczny zjazd największych organizacji religijnej prawicy z całej Ameryki nie był zgromadzeniem, w którym spodziewał się znaleźć wielu przyjaciół. Jeśli szukał znajomych twarzy, to raczej wrogów.

– Wiem, że nie we wszystkim się ze mną zgadzacie, ale mam nadzieję, iż wiecie, że was nie oszukam – zaczął swe przemówienie. – Nie spodziewam się, że odrzucicie szacunek dla samych siebie w zamian za moje puste obietnice. I sam nie zamierzam tego robić w zamian za czyjkolwiek głos. Zamierzam powiedzieć wam wprost, co myślę, i niech się dzieje, co ma się dziać – powiedział, a sala przyjęła te słowa z w miarę życzliwą rezerwą. W październiku John McCain nie był uważany za czołowego kandydata do republikańskiej nominacji. Jego kampania niemal się rozleciała latem z braku pieniędzy. Zmartwieniem prawicy był wtedy zupełnie kto inny – Rudy Giuliani, ówczesny wyraźny faworyt walki o republikańską nominację, zwolennik legalnej aborcji i większych praw dla par homoseksualnych.

Wtedy prawica mogła sobie pozwolić na wielkoduszność wobec McCaina. Dziś, gdy jego zwycięstwo w długim, chaotycznym wyścigu po nominację wydaje się przesądzone, znów zionie nienawiścią do niego. Jak za dawnych czasów.

John McCain od lat jest na amerykańskiej scenie politycznej postacią wyjątkową. Schorowany 71-letni mężczyzna, który tryska energią nastolatka. Bohater wojny w Wietnamie, którego nie złamało parę lat okrutnej komunistycznej niewoli, i niewierny mąż, który porzucił schorowaną żonę, by ożenić się z niemal dwie dekady młodszą spadkobierczynią jednej z najbogatszych rodzin w Arizonie.

Dumny Szkot, który jak mało który polityk nie waha się otwarcie bronić swych przekonań, nawet gdy są całkowicie niezgodne z nurtem własnej partii czy wręcz całej opinii publicznej. I choleryk, który potrafi być małostkowy i nieszczery.

– Jestem konserwatystą i jestem z tego dumny – powtarza McCain na każdym kroku. Ale sam fakt, że po tylu latach spędzonych w świetle reflektorów wciąż musi przypominać Amerykanom, kim jest, świadczy, że coś jest na rzeczy. Poglądy polityczne McCaina są równie trudne do zaszufladkowania jak on sam.

– Czy jestem tym samym kongresmenem, który po raz pierwszy trafił na Kapitol w 1983 roku? Mam nadzieję, że nie. Mam nadzieję, że od tamtej pory zyskałem większą wiedzę i zrozumienie trudnych spraw. Ale moje fundamentalne, filozoficzne przekonania są wciąż te same – mówił w jednym z wywiadów na początku tej dekady.

Wnikliwa analiza rankingu „National Journal” – który od ponad 20 lat ocenia pozycje zajmowane przez kongresmenów pod względem ideologicznych inklinacji – pozwala jednak stwierdzić, że McCain sporo się w tym czasie zmienił także pod względem przekonań, przynajmniej w oczach innych. O ile jeszcze w 1994 roku był w rankingu na prawo od nestora prawicy Stroma Thurmonda, o tyle dekadę później należał już do najbardziej liberalnych kongresmenów swej partii.

Na pierwszy rzut oka trudno powiedzieć, skąd taka ocena. McCain to superjastrząb w sprawach bezpieczeństwa narodowego (gdy coraz więcej ludzi zaczęło się domagać wycofania wojsk z Iraku, on krytykował administrację za zbyt małą obecność wojskową w tym kraju) i fiskalnej wstrzemięźliwości. Zawsze był przeciwnikiem aborcji i zwolennikiem zniesienia precedensu Roe kontra Wade, który gwarantuje jej legalność. Sprzeciwia się zalegalizowaniu małżeństw gejów.

Popiera natomiast wprowadzenie do programu nauczania szkół publicznych kreacjonistycznej teorii powstania życia, argumentując, że choć sam wierzy w ewolucję, to uczniowie „powinni mieć dostęp do różnych punktów widzenia”.

A mimo to gwiazdorzy prawicowego talk-radia, tacy jak Rush Limbaugh czy Glenn Beck, rozpaczają dziś, że nominacja McCaina oznacza śmierć ducha Partii Republikańskiej, że nawet Hillary Clinton jest bardziej konserwatywna od senatora z Arizony.

W 1995 roku notowania McCaina w stupunktowej skali „konserwatywności” wprowadzonej przez „National Journal” spadły z 89,2 do 70,2 punktu. Był to rok, w którym przeforsował wraz z kolegą z Partii Demokratycznej Russem Feingoldem ustawę o kontroli funduszy na kampanie polityczne, która do dziś wzbudza w Ameryce wiele kontrowersji. Za jednym zamachem stał się ulubieńcem liberalnych mediów i narobił sobie całą masę wrogów we własnej partii. Jej establishment uważał, że nowe prawo zniweluje finansową przewagę, jaką tradycyjnie mieli republikanie nad demokratami. Konserwatywni obrońcy wolności słowa uważali z kolei, że ustawa McCaina-Feingolda to zamach na pierwszą poprawkę do Konstytucji USA. Dla wpływowych prawicowych organizacji lobbingowych, takich jak zajmujące się ochroną nieskrępowanego dostępu do broni NRA, nowe prawo oznaczało utrudnienie wpływu na politykę. Właśnie od tamtej pory datują się problemy Johna McCaina z jego własną partią.

W 1995 roku wielu ludzi na prawicy uznało McCaina za zdrajcę. Gdy na fali popularności wśród wyborców niezależnych, a nawet części demokratów zadek-larował chęć ubiegania się o prezydencką nominację w 2000 roku, jego własna partia postanowiła zrobić wszystko, by pokrzyżować mu szyki. Oczywiście nie wszyscy byli przeciwko niemu. Za McCainem opowiedziało się wtedy na przykład wielu neokonserwatystów, którzy widzieli w nim przywódcę znacznie twardszego w sprawach bezpieczeństwa niż Bush, uważany wówczas za niepoważnego playboya.

Ale gdy McCainowi udało się pokonać Busha w prawyborach w New Hampshire, konserwatyści podjęli prawdziwą ofensywę oszczerstw, by doprowadzić do klęski senatora w kolejnej potyczce w Karolinie Południowej. Atak, jaki na McCaina przypuściła religijna prawica ze swymi największymi przywódcami: Patem Robertsonem, Jerrym Falwellem i Jamesem Dobsonem na czele, do dziś uważany jest za podręcznikowy przykład brudnej kampanii. McCain poniósł klęskę.

W przypływie złości stwierdził w jednym z wywiadów, że Robertson i Falwell są tym samym na prawicy, czym na lewicy Louis Farrakhan, czarny przywódca oskarżany często o rasizm i homofobię. Nazwał „świętych” ruchu prawicowego agentami nietolerancji. Religijna prawica do dziś nie może mu zapomnieć tamtych słów.

W następnych latach McCain był zarazem jednym z najpopularniejszych, najbardziej szanowanych polityków w kraju i czarną owcą we własnej partii.

W czasach ideologicznej wojny między dwoma politycznymi armiami współpracował z demokratami, i to w kwestiach wzbudzających najwięcej kontrowersji.

Z senatorem Joe Liebermanem, byłym demokratycznym kandydatem na wiceprezydenta, wspierał projekt ustawy wprowadzającej drastyczne limity emisji dwutlenku węgla – gdy konserwatyści wyśmiewali się ze zwolenników teorii globalnego ocieplenia i grzmieli, że nowa ustawa pogrąży gospodarkę w recesji. Projekt upadł.

Kiedy w 2005 roku republikanie zwarli się w politycznym klinczu z demokratami w sprawie sędziowskich nominacji, McCain stanął na czele tak zwanego Gangu Czternastu – grupy senatorów z obu partii, którzy postanowili wypracować kompromis ponad podziałami.

I wreszcie dokonał najbardziej aroganckiego w oczach prawicy aktu zdrady – wraz z senatorem Edwardem Kennedym, „księciem liberałów”, stworzył projekt ustawy imigracyjnej dający milionom nielegalnych imigrantów pracujących w Ameryce ścieżkę do legalizacji pobytu lub – jak uważają konserwatyści – amnestię. Jeden z prawicowych komentatorów nazwał go Juanem McCain. Nielegalna imigracja to wciąż jeden z najgorętszych tematów politycznych w Ameryce.

Już w 2001 roku pojawiły się plotki, że McCain może przejść na stronę demokratów, by pomóc im odzyskać większość w Senacie. W 2002 roku plotki te odżyły w nowej wersji: McCain zmieni partię, by jako demokrata wystartować w wyborach prezydenckich w 2004 roku. I wreszcie podczas kampanii 2004 roku demokrata John Kerry rzeczywiście kusił go ofertą wiceprezydentury.

Wszystko to ugruntowało konserwatystów w przekonaniu, że McCain to tak naprawdę RINO, czyli Republican In Name Only (republikanin wyłącznie z nazwy). Jego gotowość do współpracy z „wrogiem” w żywotnych dla losów ideologicznej „wojny” sprawach denerwowała ich znacznie bardziej niż rzekome odstępstwa od artykułów konserwatywnej wiary.

Gdy w maju zeszłego roku spytałem Davida Fruma, kto ma największe szanse zdobycia nominacji w Partii Republikańskiej, były doradca prezydenta Busha stwierdził bez wahania, że w tym cyklu wyborczym nie może to być nikt kojarzony z konserwatywnym rdzeniem partii, bo wyborcy są mocno zniesmaczeni jej rządami. Wręcz przeciwnie – musi to być ktoś bliski politycznego centrum, ktoś dobrze znany ogółowi, ale we własnej partii znajdujący się na marginesie. Frum postawił na Giulianiego, w którego sztabie do niedawna pracował. Jak się niedawno okazało, nie mylił się co do opisu kandydata, ale nie trafił z wyborem osoby.

Ostatnie cztery lata McCain spędził na naprawianiu relacji z partyjnymi kolegami. Ci, którzy go znają, mówią, że bardzo się zmienił. Hamuje napady gniewu, stara się trzymać ostry język za zębami. W kluczowym momencie kampanii 2004 roku poparł w imię partyjnej jedności swego dawnego wroga George’a W. Busha, za co do dziś może liczyć na jego wdzięczność.

McCaina wspierają dziś tacy bohaterowie prawicy, jak były kongresmen z Teksasu Phil Gramm czy „fiskalny jastrząb” z Oklahomy senator Tom Coburn. W niedawnych prawyborach w Karolinie Południowej miał za sobą większość establishmentu.

– Różnice między programami demokratów i McCaina są wyraziste i oczywiste. Każdy, kto wierzy w konserwatywnych sędziów, w konieczność zwycięstwa w Iraku, w dyscyplinę fiskalną i niższe podatki, z entuzjazmem poprze Johna McCaina – twierdzi inny ulubieniec konserwatystów, senator Lindsey Graham.

Mimo to część prawicy w akcie protestu przeciw kandydaturze McCaina nadal głosuje na Mike’a Huckabee’ego, który nie ma żadnych szans ani w walce o nominację, ani tym bardziej w wyborach powszechnych. Stąd ta ciągnąca się końcówka prawyborczej walki wśród republikanów. Ale finał wydaje się przesądzony.

– Czuję się jak Luke Skywalker próbujący uciec z Gwiazdy Śmierci – powiedział McCain po klęsce w Karolinie Południowej przed ośmioma laty. Miał na myśli odcinek „Gwiezdnych wojen”, w którym bohater filmu prowadzi walkę na śmierć i życie z siłami zła na pokładzie gargantuicznej, mrocznej stacji kosmicznej.

Dla niego Gwiazdą Śmierci, mroczną siłą, która wydała mu bezpardonową wojnę polityczną, było prawe skrzydło Partii Republikańskiej. Ale dziś, w przeciwieństwie do Luke’a Skywalkera, McCain wcale nie musi niszczyć swojej Gwiazdy Śmierci. Wszystko wskazuje na to, że tym razem ona sama stanie po jego stronie w kolejnej batalii, bo nie będzie miała innego wyjścia. Na falach prawicowego eteru Rush Limbaugh i Glenn Beck będą lamentować nad końcem konserwatyzmu i upadkiem Partii Republikańskiej, ale gdy przyjdzie do wyboru między McCainem a Obamą czy Clinton, nie ma najmniejszych wątpliwości, kogo wybiorą. I to może być dla dumnego Szkota najsłodsza ze wszystkich zemst.

W brzydki, pochmurny poranek w październiku zeszłego roku John McCain wszedł na mównicę w wielkiej sali konferencyjnej waszyngtońskiego hotelu Hilton i przez zmrużone powieki rozejrzał się po twarzach zebranych. Coroczny zjazd największych organizacji religijnej prawicy z całej Ameryki nie był zgromadzeniem, w którym spodziewał się znaleźć wielu przyjaciół. Jeśli szukał znajomych twarzy, to raczej wrogów.

– Wiem, że nie we wszystkim się ze mną zgadzacie, ale mam nadzieję, iż wiecie, że was nie oszukam – zaczął swe przemówienie. – Nie spodziewam się, że odrzucicie szacunek dla samych siebie w zamian za moje puste obietnice. I sam nie zamierzam tego robić w zamian za czyjkolwiek głos. Zamierzam powiedzieć wam wprost, co myślę, i niech się dzieje, co ma się dziać – powiedział, a sala przyjęła te słowa z w miarę życzliwą rezerwą. W październiku John McCain nie był uważany za czołowego kandydata do republikańskiej nominacji. Jego kampania niemal się rozleciała latem z braku pieniędzy. Zmartwieniem prawicy był wtedy zupełnie kto inny – Rudy Giuliani, ówczesny wyraźny faworyt walki o republikańską nominację, zwolennik legalnej aborcji i większych praw dla par homoseksualnych.

Pozostało 89% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał