Można zadać w tym miejscu pytanie, które padało zwykle w Polsce, gdy w ciągu minionych dziesięciu lat mowa była o kolejnych medialnych przejawach „powrotu własnych ofiar”: czy obawiać się takich filmów jak „Dresden”, „Die Flucht” czy „Gustloff”?
Odpowiedź tkwi w kontekstach. Kwestią zasadniczą jest bowiem dziś nie to, czy Niemcy robią filmy poruszające tematykę własnych ofiar (podobnie jak nie jest nią to, czy piszą o tym książki), ale jak przedstawiona jest w nich historia. W jakim kontekście historycznym, jakim ciągu przyczynowo-skutkowym? Czy widz dowiaduje się, kto odpowiadał za wojnę? Odpowiedź brzmi: generalnie tak, pod tym względem są to filmy poprawne. Czasem nawet aż przesadnie.
Przykładowo „Gustloff”. Kiedyś powszechnie uważano w Niemczech, że była to zbrodnia wojenna. I zapewne teraz nie brak ludzi, którzy tak sądzą. Niemniej w filmie przekaz jest jasny: w 1945 r. był to wojskowy transportowiec, a uchodźców wziął na pokład, bo taka była potrzeba chwili. Kilka cytatów. „Gustloff nie jest już cywilnym statkiem” – to jeden z bohaterów. „Wojna wraca teraz do nas, zapłacimy za wszystko” – mówi narzeczona kapitana „Gustloffa” do ukochanego.
Tymczasem nie zawsze tak było. „Gustloff” Vilsmaiera nie jest pierwszym filmem o zatopieniu tego statku. W latach 1959 – 1960 r. w Niemczech Zachodnich powstał film kinowy „Nacht fiel über Gotenhafen” („Noc zapadła nad Gdynią”). Cieszył się wielką popularnością, wyświetlano go przez całe lata 60. Utrzymany w tonie odpowiadającym ówczesnemu duchowi czasów, pokazywał – także w konwencji melodramatu – losy kilkorga bohaterów. Od dzisiejszego „Gustloffa” różnił się jednak zasadniczo: był ahistoryczny. Opowieść o ludzkich losach wyrwano z kontekstu historycznego, bohaterowie byli apolityczni. Widz oglądał historię, która odwoływała się do świeżych doświadczeń, a zarazem unikała (podobnie jak ówczesne Niemcy Zachodnie w ogóle) niewygodnych kwestii moralnych.
Tutaj widać fundamentalną różnicę między filmami o tematyce wojennej z lat 50. a obecnymi. Czy szerzej: między tym, jak o własnych ofiarach pamiętano w latach 50. czy 60., a jak pamięta się dziś, gdy w Niemczech i nie tylko widać zainteresowanie przeszłością. A ono trwa. Zmarły niedawno Joachim Fest, nestor wśród historyków (nie tylko niemieckich), którzy zajmują się II wojną, w jednym z ostatnich wywiadów wspominał, że w 1994 r., gdy mijała 50. rocznica zamachu na Hitlera z 20 lipca 1944 r. (Fest uchodził za najlepszego znawcę tego tematu), niemal nikt nic od niego nie chciał. Dziesięć lat później nie był w stanie spełnić wszystkich próśb o wywiady i artykuły, w takiej napływały ilości.
Michael André, redaktor Westdeutscher Rundfunk (WDR to największa niemiecka stacja regionalna, kluczowy koproducent wielu filmów historycznych), powiedział w jednej z dyskusji, że jego redakcja jest dosłownie zalewana ofertami historycznych produkcji. „Chętnie bym się dowiedział, co takiego sprawia, że przeszłość jest tak bardzo sexy?” – mówił.
Odpowiedź wydaje się prosta – ripostował cytowany przez dziennik „Kölnische Rundschau” Hans Janke, szef działu filmów telewizyjnych w ZDF: w indywidualnych historiach rodzinnych wielu Niemców silnie obecne są doświadczenia związane z narodowym socjalizmem, alianckimi nalotami, ucieczką przed frontem w latach 1944 – 1945 r., reżimem komunistycznym w NRD. W ten sposób filmy stają się zawsze również częścią poszukiwań własnej tożsamości. Ich tematy odnoszą się do konkretnych punktów zaczepienia w pamięci zbiorowej. U ogromnej liczby ludzi dotykają one „czegoś podstawowego”.
Czy nie brzmi to znajomo? Czy także w Polsce szereg tematów historycznych, dziś powracających, nie dotyka u mnóstwa ludzi „czegoś podstawowego”? Czy także u nas nie chodzi o poszukiwanie tożsamości, pytanie, skąd i dokąd idziemy? Co tu dużo mówić: uczmy się od Niemców, że warto wydawać publiczne pieniądze na robienie filmów historycznych. Takich, które trafią do współczesnego odbiorcy, nie tylko jako rozrywka, ale także coś poważniejszego. Dlaczego takich filmów nie robi się w Polsce?