Problem zła w powojennej

Powiązaliśmy tak mocno pamięć Holokaustu z obroną Izraela że moralne znaczenie tego doświadczenia ulega skarleniu. Straciliśmy z pola widzenia to, co sprawiło, że XX-wieczne religie polityczne ze skrajnej lewicy i prawicy były tak uwodzicielskie, a więc tak diaboliczne.

Publikacja: 29.03.2008 01:06

Problem zła w powojennej

Foto: Rzeczpospolita

Red

Pierwszą książką Hannah Arendt, jaką przeczytałem w wieku 16 lat, był “Eichmann w Jerozolimie”. Przy pierwszej lekturze nie podobała mi się. Byłem wówczas gorliwym socjalistycznym syjonistą, więc wnioski, do jakich dochodziła Arendt, budziły mój głęboki niepokój. Później jednak zrozumiałem, że książka reprezentuje to, co w Arendt najlepsze:

podejmowanie wprost bolesnego tematu, odcinanie się od oficjalnych interpretacji, prowokowanie do dyskusji nie tylko krytyków, ale zwłaszcza przyjaciół. A przede wszystkim burzenie świętego spokoju, jaki dają potoczne opinie. Pamięci takiej właśnie Arendt, burzycielki spokoju, chcę poświęcić kilka refleksji nad tematem, który przenikał jej pisma polityczne.

W 1945 r. Arendt napisała, że “problem zła stanie się fundamentalną kwestią powojennego życia intelektualnego w Europie, tak jak śmierć była nią po poprzedniej wojnie”. W pewnym sensie oczywiście miała rację. Po I wojnie światowej Europejczycy byli poruszeni wspomnieniem śmierci, zwłaszcza śmierci na polu bitwy, na niewyobrażalną dotąd skalę. Poezja, proza, kino i sztuki plastyczne międzywojennej Europy były pełne obrazów przemocy i śmierci, zazwyczaj krytycznych, ale nieraz nostalgicznych (np. w pismach Ernsta Jungera i Pierre’a Drieu la Rochelle’a).

Po II wojnie kult przemocy niemal całkowicie ulotnił się z Europy. Podczas owej wojny przemoc skierowana była nie tylko przeciwko żołnierzom, lecz przede wszystkim przeciw cywilom. Ogromne wycieńczenie narodów europejskich (zarówno zwycięzców, jak i przegranych), pozostawiało niewiele złudzeń co do chwały walki i honorowej śmierci. Pozostało oczywiście szeroko rozpowszechnione oswojenie z brutalnością i przestępstwem na bezprecedensową skalę. Dla obserwatora takiego jak Arendt w sposób oczywisty cały kontynent musiał się obsesyjnie borykać z pytaniem, jak ludzie mogli sobie to nawzajem uczynić, a przede wszystkim, jak i dlaczego jedni Europejczycy (Niemcy) mogli zabrać się do eksterminacji innych (Żydów). To rozumiała pod pojęciem “problemu zła”. W pewnym sensie, jak mówiłem, miała rację. Ale jak to często bywa, zrozumienie, o co jej chodzi, zajęło innym sporo czasu.

To prawda, że po klęsce Hitlera i po procesach norymberskich prawnicy i politycy poświęcali dużo uwagi zbrodniom przeciw ludzkości oraz definicji nowego przestępstwa – ludobójstwa – które dotychczas nie miało nawet swojej nazwy.

Ale zamiast zastanawiać się nad problemem zła, większość Europejczyków z rozmysłem odwracała od niego głowę. Dziś trudno jest nam to zrozumieć, ale Shoah, czyli próba ludobójstwa na europejskich Żydach, przez wiele lat nie była wcale fundamentalnym przedmiotem intelektualnego życia w Europie (lub USA). Dlaczego?

Na wschodzie Europy były ku temu cztery powody. Po pierwsze, to tam popełniono najgorsze zbrodnie II wojny. Chociaż za zbrodniami tymi stały Niemcy, nie brakowało chętnych kolaborantów spośród okupowanych narodów: Polaków, Ukraińców, Łotyszy, Chorwatów i innych. W wielu miejscach istniała silna motywacja, aby zapomnieć o tym, co się wydarzyło, spuścić zasłonę na najgorsze przypadki. Po drugie, wielu nieżydowskich mieszkańców tej części Europy padło ofiarą zbrodni z rąk Niemców, Rosjan i innych. Dlatego też kiedy wspominano tam wojnę, nie myślano o śmierci żydowskich sąsiadów, lecz o własnym cierpieniu i stratach.

Po trzecie, większość Europy Środkowej i Wschodniej znalazła się do roku 1948 pod sowiecką kontrolą. Według oficjalnej sowieckiej wizji II wojny była to wojna antyfaszystowska (w samym ZSRR nazwano ją Wielką Wojną Ojczyźnianą). Dla Moskwy Hitler był przede wszystkim faszystą i nacjonalistą. Jego rasizm miał mniejsze znaczenie. Miliony zabitych Żydów z terytoriów ZSRR zaliczono oczywiście do strat sowieckich, ale w książkach historycznych i podczas obchodów upamiętniających wojnę ich żydowskość usunięto w cień lub całkowicie zignorowano.

I wreszcie, po kilku latach komunistycznych rządów wspomnienie niemieckiej okupacji zostało zastąpione przez świadomość sowieckiego ucisku. Eksterminacja Żydów została więc zepchnięta jeszcze bardziej na drugi plan.

Na zachodzie Europy, pomimo innych okoliczności, doszło do analogicznego zapomnienia. Okupacja Francji, Belgii, Holandii, Norwegii, a po 1943 r. także Włoch, była upokarzającym doświadczeniem i powojenne rządy wolały zapomnieć o kolaboracji i innych niegodnych epizodach, uwypuklały natomiast heroiczny ruch oporu, powstania i ich męczenników. Przez wiele lat po 1945 r. nawet ludzie mający głębszą wiedzę, jak np. Charles de Gaulle, świadomie przyczyniali się do budowy narodowej mitologii heroicznych cierpień i masowego oporu. W powojennych Niemczech z początku górę wzięły nastroje rozpamiętywania własnych cierpień. Wraz z początkiem zimnej wojny i zmianą wroga podkreślanie niedawnych zbrodni obecnych sojuszników stało się niestosowne. Tak więc nikt – ani Niemcy, ani Austriacy, ani Francuzi, Belgowie czy Włosi – nie chciał przywoływać męczeństwa Żydów lub tego szczególnego rodzaju zła, które je spowodowało. Dlatego też – by przypomnieć sławny przykład – kiedy Primo Levi przedłożył włoskiemu wydawnictwu Einaudi w 1946 r. swoje wspomnienia z Auschwitz (“Se questo e un uomo”), spotkał się z odmową. W owym czasie i w najbliższych latach to Bergen-Belsen i Dachau, a nie Auschwitz, stanowiły symbol okropności nazizmu. Nacisk na deportacje polityczne, a nie rasowe, lepiej pasował do krzepiących opowieści o wojennym oporze. Moje własne doświadczenia mogą potwierdzić brak zainteresowania Shoah w owych latach. Dorastałem w Anglii, kraju zwycięskim, nigdy nieokupowanym, a więc pozbawionym kompleksu zbrodni popełnionych podczas wojny. Ale nawet tam raczej nie rozmawiało się o tym, ani w szkole, ani w mediach. Jeszcze w 1966 r., kiedy podjąłem studia historii nowoczesnej na uniwersytecie w Cambridge, uczono mnie historii Francji (w tym Vichy) niemal bez wzmianek o Żydach i antysemityzmie. Owszem, zajmowaliśmy się nazistowską okupacją kraju, kolaborantami z rządu Vichy oraz francuskim faszyzmem. Ale żadna z naszych lektur po angielsku i francusku nie podejmowała problemu roli Francji w ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej.

Chociaż jestem Żydem i w obozach zagłady zginęło kilkoro moich krewnych, nie dziwiło mnie wówczas, że temat ten pozostawał przemilczany. Milczenie wydawało się zupełnie normalne. Jak można z perspektywy czasu wytłumaczyć tę gotowość do przyjęcia tego, co jest nie do przyjęcia? Dlaczego nienormalne zaczęło wydawać się tak normalne, że nawet go nie zauważaliśmy? Być może z jednego, przygnębiająco prostego powodu, który Tołstoj wyłuszcza w “Annie Kareninie”: “Nie ma takich warunków życia, do których człowiek by się nie przyzwyczaił, zwłaszcza jeśli widzi, że wszyscy dookoła się z nimi pogodzili”.

Zaczęło się to zmieniać od lat 70., i to z wielu powodów: upływu czasu, ciekawości nowego pokolenia, a także, zapewne, osłabnięcia napięcia w stosunkach międzynarodowych. W Niemczech zachodnich naród w pierwszym rzędzie odpowiedzialny za okropności wojny Hitlera został w trakcie jednego pokolenia przekształcony w zbiorowość świadomą ogromu popełnionych zbrodni oraz skali własnej odpowiedzialności. Do początku lat 80. historia unicestwienia europejskich Żydów stawała się coraz bardziej obecna w książkach, w kinie i telewizji. Począwszy od lat 90. i końca podziału Europy, namnożyły się miejsca pamięci, muzea oraz oficjalne akty skruchy. Nawet w postkomunistycznej Europie Wschodniej cierpienia Żydów zaczęły zajmować swoje miejsce w oficjalnej pamięci. Dziś Shoah jest powszechnie przyjętym punktem odniesienia. Historia Zagłady, nazizmu, lub II wojny światowej to dziś obowiązkowa część licealnego programu nauczania na całym świecie. Są w USA i Wielkiej Brytanii szkoły, gdzie kurs taki jest jedynym fragmentem nowoczesnej historii Europy, z jakim uczeń się zapoznaje. Istnieją obecnie niezliczone zapisy faktograficzne i studia dotyczące wojennej eksterminacji Żydów; lokalne monografie, eseje filozoficzne, badania socjologiczne i psychologiczne, pamiętniki, powieści, filmy fabularne, archiwa wspomnień i wiele innych. Wydaje się, że spełniło się proroctwo Hannah Arendt. Historia problemu zła stała się fundamentalnym wątkiem życia intelektualnego w Europie.

A zatem wszystko w porządku? Skoro już spojrzeliśmy w mroczną przeszłość, nazwaliśmy ją po imieniu i poprzysięgli, że nigdy nie może się ona powtórzyć? Nie jestem taki pewien. Pozwolę sobie przedstawić pięć kłopotów, które wynikają z naszego obecnego zajmowania się tym, co każde dziecko w wieku szkolnym zna pod nazwą Holokaustu. Pierwszy dotyczy dylematu nieprzystawalnych pamięci. Na zachodzie Europy pamięci Ostatecznego Rozwiązania poświęca się powszechną uwagę. Tymczasem “wschodnie” kraje, które dołączyły do Europy po 1989 r., mają bardzo odmienną pamięć II wojny i płynących z niej lekcji – z powodów, o których już wspominałem.

Wraz ze zniknięciem ZSRR i nastaniem swobody badania i dyskusji nad zbrodniami oraz błędami komunizmu większą uwagę skierowano na niedole wschodniej połowy Europy, sprowadzone na nią tak przez Niemców, jak i Sowietów. W tym kontekście zachodnioeuropejski i amerykański nacisk na Auschwitz i żydowskie ofiary prowokuje czasami irytację.

W Polsce oraz Rumunii wykształceni i obyci w świecie słuchacze pytali mnie, dlaczego zachodni intelektualiści są tak szczególnie uwrażliwieni na masowe mordowanie Żydów. A co z milionami nieżydowskich ofiar nazizmu i stalinizmu? Dlaczego Shoah jest takie szczególne? Na to pytanie istnieje wprawdzie odpowiedź, ale nie jest taka oczywista dla każdego na wschód od Odry i Nysy. Może się to nam tu, na Zachodzie, nie podobać, ale powinniśmy o tym pamiętać. W takich kwestiach Europie daleko do zjednoczenia.

Druga trudność dotyczy historycznej dokładności oraz ryzyka kompensacyjnej przesady. Przez wiele lat mieszkańcy Europy Zachodniej woleli nie myśleć o wojennych cierpieniach Żydów. Dziś jesteśmy zachęcani do myślenia o nich bez przerwy. Przez kilkadziesiąt lat po 1945 r. komory gazowe były zepchnięte na margines naszego pojmowania wojny Hitlera. Dziś znajdują się w jego centrum: dla dzisiejszych studentów w II wojnie światowej chodziło o Holokaust.

Z moralnego punktu widzenia jest tak, jak być powinno: centralną kwestią etyczną II wojny jest Auschwitz. Ale historyków prowadzi to na manowce. Smutna prawda jest bowiem taka, że podczas wojny wielu ludzi nie wiedziało o losie Żydów, a jeśli nawet wiedziało, to ich to nie obchodziło. Istniały tylko dwie grupy, dla których II wojna była przede wszystkim projektem zniszczenia Żydów: naziści oraz sami Żydzi. Dla wszystkich innych wojna miała całkiem odmienne znaczenia – mieli swoje własne kłopoty. Dlatego jeśli uczymy dziejów II wojny światowej przede wszystkim, a czasami wyłącznie, przez pryzmat Holokaustu, niekoniecznie dobrze uczymy historii. Trudno nam przyjąć, że Holokaust zajmuje w naszym życiu ważniejszą rolę niż w wojennych doświadczeniach okupowanych krajów. Ale jeśli chcemy uchwycić prawdziwe znaczenie zła – to, co Hannah Arendt miała na myśli, nazywając je banalnym – musimy pamiętać, iż naprawdę straszne w eksterminacji Żydów było nie to, jak wielkie miała znaczenie, lecz przeciwnie: jak bardzo była nieistotna.

Trzeci mój problem dotyczy pojęcia zła. Nowoczesne świeckie społeczeństwo od dawna niechętnie obcowało z ideą zła. Wolimy bardziej racjonalne lub prawne definicje tego, co dobre i złe, słuszne i niesłuszne, przestępstwa i kary. Ale w ostatnich latach słowo to powoli przenika z powrotem do dyskursu moralnego, a nawet politycznego. Mimo to jednak, że pojęcie zła weszło na nowo do języka debaty publicznej, nie wiemy, co z nim począć. Jesteśmy zagubieni.

Z jednej strony przedstawia się nazistowską eksterminację Żydów jako jedyną w swoim rodzaju zbrodnię, zło niemające sobie równych, jako przykład i przestrogę: nigdy więcej! Z drugiej jednak strony odwołujemy się dziś do tego samego “jedynego” zła dla wielu różnych, wcale nie jedynych w swoim rodzaju celów.

W ostatnich latach politycy, historycy i dziennikarze stosowali pojęcie zła do opisu masowych zbrodni i ludobójstwa w wielu miejscach świata: od Kambodży po Rwandę, od Turcji po Serbię, od Bośni po Czeczenię, od Konga po Sudan. Często przywołuje się postać Hitlera na oznaczenie złej natury oraz zamiarów współczesnych dyktatorów. Powiada się, iż wszędzie pełno “Hitlerów”. Wszyscy dobrze znamy wynalezioną przez prezydenta George’a Busha oś zła. Jest to instrumementalne nadużycie terminu, które walnie przyczyniło się do obecnych cynicznych reakcji, jakie on wywołuje. Co więcej, jeśli Hitler, Auschwitz i ludobójstwo Żydów były wcieleniem jedynego w swoim rodzaju zła, dlaczego ciągle przestrzega się nas, iż coś takiego mogło lub może wydarzyć się gdziekolwiek? Za każdym razem, kiedy ktoś nasmaruje antysemicki napis na synagodze we Francji, padają ostrzeżenia, że “jedyne w swoim rodzaju zło” powróciło i znów mamy rok 1938.

Tracimy zdolność rozróżniania między normalnymi grzechami i szaleństwami ludzkości – głupotą, przesądem, oportunizmem, demagogią i fanatyzmem – a właściwym złem. Straciliśmy z pola widzenia to, co sprawiło, że XX-wieczne religie polityczne ze skrajnej lewicy i prawicy były tak uwodzicielskie, tak nowoczesne, a więc tak diaboliczne. Jeśli wszędzie będziemy widzieć zło, w jaki sposób mamy rozpoznać to prawdziwe? 60 lat temu Hannah Arendt obawiała się, że nie będziemy wiedzieć, jak mówić o złu, więc nigdy nie pojmiemy jego znaczenia. Dziś w kółko mówimy o nim, ale z tym samym skutkiem: rozwodniliśmy jego znaczenie.

Moja czwarta obawa wiąże się z ryzykiem, jakie ponosimy, kiedy skierujemy całą naszą energię uczuciową i moralną ku jednemu problemowi, choćby najpoważniejszemu. Koszty takiego zawężonego widzenia widać na tragicznym przykładzie obecnej obsesji Waszyngtonu na punkcie “globalnej wojny z terroryzmem”. Nie chodzi o to, czy terroryzm w ogóle istnieje – rzecz jasna, że tak. Ani o to, czy należy z nim walczyć. Chodzi o to, jakie inne zło przeoczymy – albo sami stworzymy – skupiając się wyłącznie na walce z jednym wrogiem i stosując ją jako usprawiedliwienie setek pomniejszych własnych wykroczeń.

To samo dotyczy naszej współczesnej fascynacji problemem antysemityzmu i naszego nacisku na jego wyjątkowe znaczenie. Antysemityzm podobnie jak terroryzm to stary problem. W obu wypadkach nawet drobny przejaw przypomina nam o konsekwencjach nietraktowania dość serio tego zjawiska w przeszłości. Ale antysemityzm, podobnie jak terroryzm, nie jest jedynym złem na świecie, więc nie może usprawiedliwiać ignorowania innych złych uczynków i cierpienia. Wyabstrahowanie terroryzmu lub antysemityzmu z ich kontekstów, postawienie ich na piedestale jako największych zagrożeń dla cywilizacji Zachodu, dla demokracji oraz tępienie ich przedstawicieli w ramach niekończącej się wojny niesie ze sobą niebezpieczeństwo przeoczenia wielu innych wyzwań naszej epoki.

Także i w tej kwestii Hannah Arendt miała coś do powiedzenia. Jako autorka najbardziej wpływowej książki o totalitaryzmie była świadoma, jakie zagrożenie niesie on ze sobą dla otwartego społeczeństwa. Ale w dobie zimnej wojny istniała groźba, iż totalitaryzm, tak jak dzisiejszy antysemityzm lub terroryzm, stanie się przedmiotem obsesyjnej troski myślicieli i polityków Zachodu. Arendt przestrzegała przed tym w słowach, które do dziś zachowały swoją moc: “największym zagrożeniem uznania totalitaryzmu za przekleństwo tego stulecia jest obsesja na jego punkcie – aż do zaślepienia na liczne drobne i nie takie drobne zła, którymi droga do piekła jest wybrukowana”.

Moja ostatnia obawa dotyczy relacji między pamięcią europejskiego Holokaustu a Państwem Izrael. Od chwili swego powstania wypracowywało ono złożone podejście do Shoah. Z jednej strony niemal całkowita eksterminacja Żydów z Europy była swoistym podsumowaniem argumentów syjonistycznych: Żydzi nie mogą przetrwać i rozkwitnąć na nieżydowskiej ziemi, ich integracja i asymilacja z narodami europejskimi była tragicznym złudzeniem, muszą więc mieć własne państwo. Z drugiej strony rozpowszechniony w Izraelu pogląd, że Żydzi sami przyczynili się do swego końca, że – jak to się mawiało – szli jak barany na rzeź, oznaczał, iż pierwotna tożsamość Izraela została zbudowana na odrzuceniu przeszłości i potraktowaniu katastrofy jako dowodu słabości. Przeznaczeniem Izraela miało być jej pokonanie poprzez wyhodowanie nowego rodzaju Żyda.

W ostatnich latach stosunek Izraela do Holokaustu uległ jednak zmianie. Kiedy dziś Izrael dostaje się w ogień krytyki za sposób traktowania Palestyńczyków oraz okupację terenów zajętych w 1967 r., jego obrońcy wolą raczej podkreślać pamięć Holokaustu. Jeśli ktoś zbyt ostro skrytykuje Izrael, mówią wtedy: uważaj, obudzisz demony antysemityzmu. W istocie zdają się twierdzić, że mocna krytyka Izraela nie tyle budzi antysemityzm, ile jest antysemityzmem. A skoro tak, to droga przed nami (a raczej za nami) stoi otworem: do nocy kryształowej i dalej do Treblinki oraz Auschwitz. Jeśli chcecie wiedzieć, dokąd to prowadzi – powiadają – wystarczy się przejechać do Yad Vashem w Jerozolimie lub dowolnego miejsca pamięci w Europie.

Rozumiem emocje, jakie stoją za takimi tezami. Ale same te tezy są wyjątkowo niebezpieczne. Kiedy ktoś karci mnie, że zbyt ostra krytyka Izraela może obudzić upiory uprzedzeń, odpowiadam, że zabiera się za ten problem od złej strony. To właśnie utrzymywanie tabu może pobudzić antysemityzm. Od wielu już lat jeżdżę z wykładami z powojennej historii Europy oraz szoah na uczelnie w Ameryce i poza nią. Mogę więc zrelacjonować swoje obserwacje.

Studentom nie trzeba dziś przypominać o ludobójstwie Żydów, historycznych konsekwencjach antysemityzmu ani o problemie zła. Wiedzą o tym wszystko, tyle, ile nigdy nie wiedzieli ich rodzice. I tak być powinno. Ale uderzyło mnie niedawno, jak często pojawiają się pytania nowego rodzaju: “Dlaczego tak się skupiamy na Holokauście? Dlaczego w pewnych krajach prawo zakazuje negowania Holokaustu, ale nie innych aktów ludobójstwa?”, I coraz częściej: “Czy Izrael nie stosuje Holokaustu jako usprawiedliwienia?”. Nie przypominam sobie, bym słyszał takie pytania w przeszłości.

Obawiam się, że wydarzyły się dwie rzeczy. Poprzez podkreślanie historycznej wyjątkowości Holokaustu przy jednoczesnym przywoływaniu go w stosunku do bieżących wydarzeń wprowadziliśmy zamieszanie w głowach młodych ludzi. A wołając “antysemici!” za każdym razem, kiedy ktoś atakuje Izrael lub broni Palestyńczyków, wychowujemy cyników. Prawda jest bowiem taka, że istnienie Izraela nie jest zagrożone. Żydzi na Zachodzie nie stają wobec gróźb czy uprzedzeń porównywalnych do tych z przeszłości albo do współczesnych uprzedzeń wobec innych mniejszości. Spróbujmy takiego oto ćwiczenia myślowego: Czy czulibyśmy się bezpieczni, akceptowani i mile widziani jako nielegalni imigranci muzułmańscy w dzisiejszej Ameryce? Jako Pakistańczycy w niektórych regionach Anglii? Jako Marokańczycy w Holandii lub “brudasy” we Francji? Jako Murzyni w Szwajcarii, Rumuni we Włoszech albo Cyganie w dowolnym miejscu Europy? A może czulibyśmy się bezpieczniej i bylibyśmy lepiej zintegrowani jako Żydzi? Sądzę, że wszyscy znamy odpowiedź. W wielu wymienionych krajach – Francji, Holandii, USA, o Niemczech nie wspominając – mniejszość żydowska zajmuje eksponowane miejsce w biznesie, w mediach i życiu kulturalnym. W żadnym z nich Żydów nie spotyka stygmatyzacja, wykluczenie, groźby.

Jeśli istnieje jakieś zagrożenie, które powinni poczuć tak Żydzi, jak i wszyscy inni – to pochodzi ono z innej strony. Powiązaliśmy tak mocno pamięć Holokaustu z obroną jednego kraju – Izraela – że grozi nam, iż moralne znaczenie Zagłady ulegnie skarleniu. Owszem, problem zła w poprzednim stuleciu, by przypomnieć słowa Arendt, przybrał formę próby eksterminacji Żydów z rąk niemieckich. Ale nie dotyczy on tylko Niemców ani tylko Żydów. Nie dotyczy też wyłącznie Europy, choć tu się uobecnił. Problem zła – zła totalitaryzmu, zła ludobójstwa – jest uniwersalny. Jeśli się jednak nim manipuluje dla doraźnej korzyści, to może się przydarzyć, że ludzie odlegli od pamięci zbrodni popełnionej w Europie (np. zbyt młodzi, by pamiętać, dlaczego jest tak ważna), nie zrozumieją, w jaki sposób pamięć ta ich dotyczy, i przestaną słuchać tego, co chcemy im wytłumaczyć. Moim zdaniem to już się stało.

Pokrótce, Holokaust straci swoją uniwersalną moc oddziaływania. Musimy znaleźć sposób, aby zachować główną lekcję, jakiej może nam udzielić doświadczenie Szoah: łatwości, z jaką naród – cały naród – może zostać odczłowieczony i unicestwiony. Ale donikąd nie dojdziemy, jeśli nie zrozumiemy, iż lekcję tę można zakwestionować albo zapomnieć. Problem z lekcjami jest taki, że z upływem czasu się zacierają. Jeśli mi nie wierzycie, proszę wyjść poza rozwinięty świat Zachodu i spytać, jakiej lekcji udzieliło nam Auschwitz. Odpowiedzi nie będą krzepiące.

Ten problem nie ma łatwego rozwiązania. To, co wydaje się oczywiste dla zachodnich Europejczyków, dla tych ze Wschodu wciąż jest mętne, tak jak było na Zachodzie jeszcze 40 lat temu. Moralna przestroga Auschwitz, tak dobrze wyryta w pamięci Europejczyków, jest całkiem niewidoczna dla Azjatów i Afrykanów. A przede wszystkim to, co wydaje się oczywiste dla mojego pokolenia, będzie coraz mniej zrozumiałe dla naszych dzieci i wnuków. Czy możemy przenieść europejską przeszłość, która niknie z pamięci, do historii? A może z konieczności musimy ją choćby częściowo utracić?

Być może wszystkie nasze muzea i obowiązkowe wycieczki szkolne nie są znakiem, że jesteśmy gotowi pamiętać, natomiast wskazują na poczucie, że odbyliśmy pokutę i możemy zacząć zapominać, pozwalając kamieniom, by pamiętały za nas. Nie jestem pewien, ale kiedy odwiedziłem berliński pomnik ofiar Holokaustu, widziałem znudzone dzieci bawiące się w chowanego pomiędzy kamiennymi płytami.

Wiem natomiast na pewno, że jeśli historia ma spełnić swoje właściwe zadanie, czyli zachować na zawsze dowody przeszłych zbrodni, najlepiej zostawić ją w spokoju. Kiedy korzystamy z przeszłości dla politycznej korzyści, wybierając przydatne dla nas kawałki i wciągając historię do nauczania oportunistycznych moralnie treści, w efekcie dostajemy złą moralność i złą historię.

Powinniśmy tymczasem zachować ostrożność, kiedy mówimy o problemie zła. Różne są bowiem rodzaje banalności. Jest dobrze znana banalność, o której mówiła Arendt – przykre, normalne, sąsiedzkie i potoczne zło w ludziach. Ale jest też inna banalność, wynikająca z nadużywania słów: to spłaszczenie, znieczulenie nadchodzące wskutek oglądania, słuchania lub mówienia tej samej rzeczy tak często, że słuchacze popadają w otępienie i stają się odporni na zło, które chcemy opisać. I wobec tej właśnie banalizacji dzisiaj stoimy.

Po 1945 r. pokolenie naszych rodziców odłożyło na bok problem zła, bowiem był brzemienny w zbyt wiele znaczeń. Pokolenie, które po nas nadejdzie, może ten problem przeoczyć, bo niesie ze sobą za mało znaczeń. Jak temu zapobiec? Jak możemy zapewnić, że problem zła pozostanie fundamentalną kwestią życia umysłowego nie tylko w Europie? Nie znam odpowiedzi, ale jestem przekonany, że jest to właściwe pytanie. Hannah Arendt zadała je 60 lat temu i sądzę, iż powtórzyłaby je także dziś.

Urodził się w 1948, profesor New York University, specjalizuje się w historii intelektualnej Europy XX w., ostatnio wydał „Postwar: A History of Europe Since 1945” (Powojnie: historia Europy po 1945). Znany także z publicystyki krytycznej pod adresem Izraela. W 2006 r. jego wykład w polskim konsulacie w Nowym Jorku na temat polityki lobby żydowskiego w USA został odwołany pod naciskiem Ligi Przeciw Zniesławieniu. Zdarzenie wywołało m.in. głośny list protestacyjny ponad 100 amerykańskich intelektualistów ogłoszony na łamach „New York Review of Books”.

tł. PB

Tekst wykładu wygłoszonego w Bremie 30.11.2007 r. z okazji wręczenia Nagrody im. Hannah Arendt.© Tony Judt, first published in the New York Review of Books, 2007

Pierwszą książką Hannah Arendt, jaką przeczytałem w wieku 16 lat, był “Eichmann w Jerozolimie”. Przy pierwszej lekturze nie podobała mi się. Byłem wówczas gorliwym socjalistycznym syjonistą, więc wnioski, do jakich dochodziła Arendt, budziły mój głęboki niepokój. Później jednak zrozumiałem, że książka reprezentuje to, co w Arendt najlepsze:

podejmowanie wprost bolesnego tematu, odcinanie się od oficjalnych interpretacji, prowokowanie do dyskusji nie tylko krytyków, ale zwłaszcza przyjaciół. A przede wszystkim burzenie świętego spokoju, jaki dają potoczne opinie. Pamięci takiej właśnie Arendt, burzycielki spokoju, chcę poświęcić kilka refleksji nad tematem, który przenikał jej pisma polityczne.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą