Przejściem dla VIP-ów, omijając kolejkę i pokazując tylko dokumenty ugrzecznionemu oficerowi, Bogatyrowicz w towarzystwie Szmai, prowadzeni przez przedstawiciela firmy, weszli do hali brukselskiego lotniska. Bogatyrowicz lubił takie momenty. Czuł satysfakcję omijając kłębiącą się ciżbę, tak jak wtedy, gdy podchodził do stoisk business class mimo kolejek tłoczących się obok, a potem w osobnych poczekalniach, nad kieliszkiem dobrego alkoholu, mógł kontemplować przestrzeń za szybą.
Lubił lotniska. Gorączkowy rytm i skondensowaną przestrzeń. Wielkie okna wyświetlały opadające i wznoszące się samoloty. Metalowe kadłuby malały i nikły w chmurach. Przypominał sobie francuską piosenkę z wczesnej młodości „Dimanche a Orly”. Francja była wtedy najmodniejsza w Warszawie. Piosenka była o paryżaninie, który niedziele spędzał na lotnisku Orly, aby w ten sposób uciec od swojego życia i choć tak ofiarować sobie iluzję mitycznej podróży. Wściekły Młynarski odpowiedział „Niedzielą na Głównym”. Centralnego jeszcze nie zbudowali. Główny – obskurne i skacowane miejsce naszych ówczesnych nostalgii.
Aura lotniska, miejsca, skąd można sięgnąć wszędzie, niekiedy niespodziewanie, jak we snach, przyzywała więzienia. Ciemne cele, których ściany odbierały oddech. Latami, dzień i noc w kilku metrach znieruchomiałego czasu ze szczeliną spaceru, kiedy niebo otwierało się w koronce krat. Trzeba było ukrywać chwile paniki, gdy niespodziewanie napadało przeświadczenie, że w tych murach zamknie się jego życie.
Teraz przestrzeń rozstępowała się, zapraszała. Lotniska były bramami do wszystkich krajów, wszystkich miast świata, a Bogatyrowicz mógł między nimi wybierać. Same oficjalne zaproszenia, z których na początku korzystał bez umiaru, wabiły nieomal wszędzie, obiecywały luksusy i dodatkowe wynagrodzenia. Bogatyrowicz lubił latać. Lubił nawet niepokój, który niekiedy odczuwał, zawieszony kilometry nad niewidocznymi siedzibami ludzkimi, zagubiony w przestrzeni bez kierunków. Na początku cieszyły go także, nieco dziecinnie, jak starał się bagatelizować swoje odczucia, przywileje związane z pozycją. Osobne przejścia, business class, miejsce jednego z wybranych. No cóż, zapracowałem, przekonywał siebie. Szybko przyzwyczaił się. To już była jego codzienność, która tylko niekiedy, jak teraz, na belgijskim lotnisku, potrafiła go zaskoczyć.
***