Kompleks Rosji

Nie sposób wyobrazić sobie takiej Rosji, na której istnienie wielu Polaków łaskawie wyraziłoby zgodę

Aktualizacja: 13.09.2008 15:01 Publikacja: 13.09.2008 00:02

Kompleks Rosji

Foto: Rzeczpospolita

Na wstępie powiedzmy jasno: Polska ma realne powody, by w przyszłości nie wykluczać powrotu rosyjskiego zagrożenia. W jej interesie leży więc umacnianie niepodległości państw poradzieckich. Wciąganie ich w struktury zachodnie. Zmniejszanie uzależnienia od rosyjskich surowców energetycznych.

Owocuje to realnym konfliktem interesów między Warszawą a Moskwą. Jest to sytuacja przykra, ale normalna. Nie jest natomiast normalny związany z tą sytuacją stan polskich umysłów i emocji emanujący z medialnych komentarzy i publicystyki. Stan, który określić można jako chorobliwy. I będzie to najłagodniejsze z możliwych określeń.

Jednym z podstawowych elementów polskiego myślenia o Rosji jest hipokryzja.

Powtórzmy – leży w naszym interesie utrwalanie niepodległości państw, które oddzieliły się od Rosji. Ta ogólna zasada dotyczy też konfliktu osetyńskiego. I choć można stawiać pytania o to, czy nasze zaangażowanie w tak odległym obszarze jest na miarę naszych środków i możliwości, to zarazem jest oczywiste, że w tym konflikcie polski interes narodowy leży po stronie gruzińskiej.

Tylko, że większość z nas nie ogranicza się do tej realistycznej konstatacji. Uderza stopień arogancji, z jaką, dyskutując o owym konflikcie, pomijamy najbardziej podstawowy związany z nim fakt. A mianowicie to, że Gruzja próbowała siłą przywrócić swoją władzę nad małym krajem, którego zdecydowana większość mieszkańców sobie tego nie życzy.

Polityka zagraniczna jest domeną egoizmu narodowego. Nikt – a zwłaszcza kraj mały i słaby, jakim jest Polska – nie ma obowiązku kierować się w tej dziedzinie czymkolwiek innym. Nie mam więc większych kłopotów z zaakceptowaniem faktu, że popieramy agresję. To normalne.

Mam natomiast problem z hipokryzją. Z kompletnym zamknięciem przez nas oczu na fakt, że – mówiąc modnym językiem – możliwa jest taka narracja, według której Rosja szlachetnie wystąpiła w obronie malutkiego narodu, gdy próbował go zaanektować większy kraj.

Oczywiście Putin z Miedwiediewem nie kierowali się empatią wobec Osetyńców, tylko swoim rozumieniem interesu Rosji. To prawda. Przypomnę jednak nieśmiało, że gdy kilkanaście lat temu Irak zajął Kuwejt, i świat zachodni pod wodzą Ameryki postanowił wyzwolić ten drugi kraj, przeciwnicy interwencji używali argumentu bardzo podobnego. Podkreślali mianowicie, że działania USA wcale nie są spowodowane moralnym sprzeciwem wobec okupacji Kuwejtu, że Amerykanom po prostu chodzi o ropę. Ówcześni zwolennicy interwencji (do których zaliczałem się i ja, i większość obecnych publicystycznych antyrosyjskich fechmistrzów) odpowiadali na to, że jeśli do działania moralnego skłania kogoś również i własny interes, to jeszcze samo w sobie nie jest przyczyną do zaniechania takiego działania, nie kompromituje go.

Polskie myślenie o Rosji przepojone jest nie tylko hipokryzją i wrogością. Również poczuciem wyższości o charakterze cywilizacyjnym, jeśli nie rasowym

Minęło kilkanaście lat, sytuację mamy z grubsza podobną i na łamach polskiej prasy nie widać śladu podobnych rozważań. Dlaczego?

Niestety będzie to pytanie wyłącznie retoryczne dla każdego, kto zadaje sobie trud śledzenia polskich medialnych dyskusji na tematy rosyjskie. Dyskusji, których uczestnicy potrafią np. zgodzić się co do tego, że Putin i jego współpracownicy mają obsesję na punkcie rzekomo całkowicie fikcyjnego zagrożenia rozpadem Rosji. Potrafią powiedzieć, że być może wręcz władcy Kremla sobie to fikcyjne zagrożenie wymyślili jako pretekst dla nacjonalistycznej mobilizacji społeczeństwa. A parę minut później potrafią równie zgodnie konstatować, że… podział Rosji (traktowany tym razem jako możliwość realna) powinien nastąpić.

Będzie to pytanie retoryczne również dla kogoś, kto zadaje sobie trud obserwowania, w jaki sposób polskie media relacjonowały, a teraz przypominają, tragedię w Biesłanie.

Przypomnijmy – oddział czeczeńskich partyzantów zajął szkołę w tym mieście, zatrzymał jako zakładników kilkaset dzieci, które w większości zginęły w czasie szturmu dokonanego przez siły rosyjskie. Otóż ton większości relacji był i jest taki, że – po pierwsze – nieuświadomiony czytelnik lub widz mógłby odnieść wrażenie, że dzieci w większości zabili szturmujący Rosjanie, a nie (maltretujący je uprzednio) – czeczeńscy bojownicy. A po drugie – relacje konstruowane były (i są) tak, że w zasadzie nie istnieje w nich wątek czyjejkolwiek odpowiedzialności, poza… odpowiedzialnością rosyjskiego rządu. Bo wydał rozkaz szturmu…

Znów – byłbym ostatnim, który rzucałby kamieniem potępienia w walczących o wolność Czeczenów. Swego czasu na łamach „Rz” sam przypominałem, że terror wobec ludności cywilnej przeciwnika bywał nieobcy również i Polakom (np. AK-owski oddział „Zagra-Lin” podkładający bomby w berlińskim metrze). Ta konstatacja nie zmniejsza jednak zażenowania, jakie budzi we mnie fakt, iż polskie relacje dotyczące Biesłanu były i są często tak konstruowane, jakby podstawowym i oczywistym obowiązkiem każdego rządu kraju, w którym zdarzy się akt terroru, było natychmiastowe skapitulowanie...

Co się natomiast tyczy rządu rosyjskiego, to odnieść można wręcz wrażenie, że jedyną decyzją, którą mógłby on podjąć, a która byłaby satysfakcjonująca dla Polaków, byłoby ogłoszenie rozwiązania własnego państwa i wezwanie rodaków do zbiorowego samobójstwa. Wtedy nad Wisłą wszyscy byliby ucieszeni. Ale nawet i to zapewne stałoby się pretekstem do komentarzy o rosyjskich autodestrukcyjnych tradycjach, o dopełnianiu dzieła Dzierżyńskiego i Stalina…

Nie idzie tylko o Osetię i Biesłan. Większość naszych mediów jest bardzo konsekwentna w takim konstruowaniu kluczowych informacji o sprawach rosyjskich, które de facto oszukuje odbiorcę poprzez przemilczenie bardzo istotnych – a niepasujących do antyrosyjskiej ideologii – aspektów sprawy.

Tak jest również z kolejnymi odsłonami sprawy Katynia. Skrupulatnie relacjonowane i nagłaśniane są kolejne prawne związane z tą zbrodnią kontrowersje. Przy czym przez przemilczenie albo radykalne zminimalizowanie informacji backgroundowych polski widz i czytelnik może łatwo odnieść wrażenie, że władze rosyjskie albo dotąd nie ujawniły prawdy o tej zbrodni, albo wręcz szczycą się nią. Że nie wydały nam kluczowych (i do tego czasu tajnych) dokumentów. Że Borys Jelcyn nigdy nie wypowiedział słowa „przepraszam”.

Kiedy więc czytam słowa wpływowego doradcy Putina Gleba Pawłowskiego – który na pytanie dziennikarza „Rz”: „Czy komisja spraw trudnych ma szansę na uregulowanie zgrzytów w ocenie wydarzeń historycznych takich jak Katyń?” odpowiada: „Dla mnie sam fakt, że Katyń kwalifikuje się do spraw trudnych, jest rzeczą nienormalną. Ta sprawa jest przejrzysta jak szkło. Istnieje kompletna dokumentacja świadcząca o tym, że ta zbrodnia była skutkiem konkretnej decyzji władz radzieckich, niemającej uzasadnienia ani z punktu widzenia sytuacji wojennej, ani politycznej, ani żadnej innej. Nawet nie wiem, o czym tu można dyskutować. Trzeba otworzyć archiwa” – mam wrażenie zetknięcia z normalnością. Wrażenie, którego niestety nie odnoszę, gdy chłonę wiele dotyczących Rosji polskich medialnych materiałów informacyjnych i publicystycznych.

Wiele z nich, w tym zwłaszcza dotyczące Katynia, zarówno poziomem intelektualnym, jak i pod względem etyczno-wrażliwościowym przypominają mi natomiast jerozolimski dowcip z czasu podróży Lecha Wałesy do Izraela. Oto dialog dwóch komików:

– Słyszałeś? Przyjeżdża prezydent Polaków.

– Powinien przeprosić.

– On już przeprosił.

– To niech przeprosi drugi raz.

– On już przeprosił drugi raz.

– To może wracać do siebie!

Znów – oczywiście, w kwestiach okołokatyńskich istnieją kontrowersje, istnieją elementy sabotażu ze strony rosyjskiej. Rzecz jednak w proporcjach. Te problemy, które są obecnie, mają się nijak do ogromu wspólnych dokonań, które znakomita większość polskich dziennikarzy i komentatorów woli konsekwentnie przemilczać albo lekceważyć.

Polskie myślenie o Rosji przepojone jest nie tylko hipokryzją i wrogością. Również poczuciem wyższości. Wyższości o charakterze cywilizacyjnym.

Cywilizacyjnym, jeśli nie rasowym. O tym, że Rosjanie są godni pogardy, bo, cytuję, „tam po każdym najeździe mongolskim każda Ruska z brzuchem chodziła”, zostałem poinformowany po raz pierwszy, gdy miałem lat 14, i od tego momentu co jakiś czas słyszę kolejne warianty tej mantry. Oczywiście, słyszę, a nie czytam, no bo przecież pilnujemy się, świat nie lubi takiego języka. Ale my wiemy swoje….

Zostając jednak na „bezpiecznym” gruncie naszej wyższości cywilizacyjnej, trzeba stwierdzić, że jakoś poza nami nie dostrzega jej nikt. Co jest przyczyną naszej silnej frustracji, którą rekompensujemy sobie jeszcze większą dozą pogardy.

Charakterystyczne przy tym, że wyznawcy ideologii polskiej wyższości cywilizacyjnej z reguły nie mają pojęcia o podstawowych faktach, które należałoby wziąć pod uwagę, stawiając tak radykalną tezę. Ilu polskich komentatorów wie na przykład, że już w pierwszej połowie XVII wieku Moskwa liczyła co najmniej tylu mieszkańców, ilu ówczesny Kraków, Warszawa i Gdańsk razem wzięte?

Co i nie dziwi, jeśli przypomnimy, że już znacznie wcześniej, w 1580 roku, gdy Batory wyprawił się pod Psków, sekretarz królewski, ksiądz Jan Piotrowski, na widok tego miasta (bynajmniej nie stolicy carstwa moskiewskiego…) wykrzyknął: „O Jezu! toć wielkiego coś, niby drugi Paryż!”. „Miasto bardzo wielkie – zapisał – w Polsce takiego nie mamy, murem otoczone wszystko, cerkwie jako las gęste, a świetne stoją, wszystkie murowane!”.

Oczywiście nie piszę tego, by stawiać tezę odwrotną, a przy tym absurdalną – o rzekomej wyższości cywilizacyjnej Rosjan nad Polakami. Moja teza jest skromniejsza – otóż z wyższością (i niższością) cywilizacyjną kogokolwiek nad kimkolwiek lepiej ostrożnie. Łatwo nie tylko kogoś skrzywdzić, ale i się ośmieszyć.

Opisywane tu przeze mnie zjawiska nie są nowe. Istniały od dawna. Kiedyś były jednak psychologicznie zrozumiałe. Druga połowa XIX wieku to czas, gdy jak to ujął Dmowski, „rosyjska polityka wobec Polaków była mistrzynią drażnienia”. Był to czas poniżania Polaków w całym zaborze rosyjskim, rzeczywistego zagrożenia polskości na Kresach oraz bezskutecznej – ale to wiadomo dopiero teraz – rusyfikacji w Kongresówce.

Również dwudziestolecie międzywojenne, gdy Rzeczpospolita ściśnięta była między dwoma wrogimi mocarstwami, nie sprzyjał znormalnieniu naszego myślenia o największym wschodnim sąsiedzie. Tym bardziej nie było to możliwe w czasach PRL, kiedy jednoznaczna sowietyzacja z lat 50. ustąpiła miejsca mniej dotkliwej realnie – ale nie jako opresja psychiczna – wasalizacji lat 60. i 70.

Dziś jednak sytuacja jest inna. Polska jest niepodległa już od 17 lat, należy do wszystkich możliwych struktur zachodnich. Oczywiście, tak jak pisałem na wstępie tego artykułu, istnieją potencjalne zagrożenia. Oczywiście, należy sobie zdawać z nich sprawę i konsekwentnie je minimalizować. Ale od tego daleka droga do tej fali antyrosyjskości, jaką możemy obserwować obecnie.

Skąd ta fala? Narzuca się pozornie oczywiste wytłumaczenie: Putin i Gruzja. Zwolennicy antyrosyjskości głoszą, że obecna Rosja to albo ZSRR, i to u szczytu swojej potęgi, albo wręcz III Rzesza – najczęściej mówi się tu o okresie Monachium.

Obie te analogie nie wytrzymują krytyki. Obecna Rosja nie jest Związkiem Radzieckim. Z bardzo wielu względów. Mniejsza tu już o kwestię demokracji (można argumentować, że jest ona tam w odwrocie – ale przecież nadal istnieje). Mniejsza o prywatną własność w gospodarce (można argumentować, że wpływ państwa na gospodarkę jest tam wielokrotnie silniejszy niż na Zachodzie – ale to przecież jeszcze przedbolszewicka rosyjska tradycja).

Ważniejsze jednak jest coś innego. Otóż najpotężniejszą bronią Związku Radzieckiego nie była Armia Czerwona. Były nią – kiedyś gigantyczne, potem mniej liczne, ale do końca znaczące – zastępy obywateli Zachodu tworzących potencjalną lub rzeczywistą radziecką piątą kolumnę. Ludzi zafascynowanych ideologią komunizmu. Ideologią, której centrala była w Moskwie.

Otóż teraz Rosja takiej broni nie ma. Nie stworzyła – i nic nie wskazuje, by miała stworzyć – ideologii, która mogłaby zafascynować kogokolwiek poza Rosjanami. Pozostaje państwem narodowym. Agresywnym, ale wyłącznie narodowym. I to w zasadniczy sposób umniejsza siłę jej ekspansji.

Rosja nie jest też III Rzeszą. Również z wielu powodów. Z których najważniejszy to – paradoksalnie – wysokie ceny surowców energetycznych. Nazizm urósł na gospodarczym kryzysie. Na wojennych reparacjach. Tymczasem w obecnej Rosji poziom życia gwałtownie – i już któryś rok – rośnie. To nie jest pożywka dla nazistowskich klimatów. Już raczej odwrotnie – dla stopniowego łagodnienia, pogrążania się w nowoczesnym świecie zachodnich możliwości konsumpcyjnych…

Niektórzy rzecznicy antyrosyjskości idą dalej. Głoszą, że nie tylko między Polską a Rosją, lecz także między polskością a rosyjskością musi wrzeć wieczna wojna. Bo rzekomo polskość ufundowana jest (tak chciał Mickiewicz) na wolności, a rosyjskość – na afirmacji niewoli. I fundamentem polskości ma być według nich antyrosyjskość.

Nie ma tu miejsca, by szerzej skrytykować ten pogląd. Warto jednak zauważyć, że jego zwolennicy chcą apoteozować polskość i Polskę, a naprawdę – poniżają je i umniejszają. Bo żaden wielki historyczny naród nie definiuje się poprzez opozycję wobec innego narodu. Propozycja przyjęcia takiej optyki jest propozycją, aby współcześni Polacy zaczęli patrzeć na współczesnych Rosjan tak, jak np. Litwini z końca wieku XIX patrzyli na ówczesnych Polaków. Jak na społeczeństwo, z którym muszą zerwać, żeby być sobą. Czy rzeczywiście dziś, w pierwszej dekadzie XXI wieku, musimy gwałtownie oddzielać się od Rosjan…?

To kolejne w tym tekście pytanie retoryczne.

W polskim myśleniu o Rosji dominują wątki eksterminacyjne. Nie waham się użyć tego słowa, mimo że nie chodzi mi tu o dążenie do eksterminacji rozumianej dosłownie, fizycznie.

Bo nie sposób wyobrazić sobie takiej Rosji, na której istnienie wielu Polaków łaskawie wyraziłoby zgodę. No chyba że zredukowaną do roli Wielkiego Księstwa Moskiewskiego z XIV w. W dodatku – Wielkiego Księstwa Moskiewskiego, które tak globalnie i radykalnie zerwałoby z rosyjskim patriotyzmem, takim jaki zawsze był i jaki jest, że trudno byłoby uznać je za rosyjskie państwo narodowe.

A skąd eksterminacyjne tendencje? Niestety znam przyczynę, dla której antyrosyjskie fobie są dziś w Polsce tak rozpowszechnione.

Otóż Polacy – i to emanuje z nas wszystkimi porami – nie są w stanie pogodzić się z faktem, że w XVII wieku stracili – na korzyść Rosji – pozycję mocarstwową. Uważają, że ta historyczna zmiana była nie tylko niesprawiedliwa, ale była też efektem przypadku. Przypadku, który powinien dać się – i w sprzyjających okolicznościach da się – cofnąć.

W rzeczywistości było odwrotnie. To chwilowa mocarstwowość Rzeczypospolitej była efektem przypadku – znacznego osłabienia Rusi przez najazdy tatarskie, co umożliwiło ekspansję książąt litewskich.

Ale do dziś – po 100 latach bezpośredniej przynależności do państwa moskiewskiego i dziesięcioleciach uzależnienia – Polacy odrzucają ten już kilkusetletni stan rzeczywisty. Chcą powrotu do stanu, który – jedni w tajemnicy, a drudzy w podświadomości – uważają za naturalny. Do stanu potężnej Rzeczypospolitej i słabiutkiej Rosji. Dlatego też eskalują – i te rzeczywiste, i te wymyślone – konflikty z Moskwą.

Gdzie dowód na tę śmiałą tezę?

Istnieje otóż sfera, w której duch narodu uzewnętrznia się bezkarnie i bez ograniczeń. Tą sferą jest literatura fantastyczna, a w jej ramach i ten jej rodzaj, który – według nie do końca zrozumianych przeze mnie reguł – nazywany jest fantastyką naukową. Mówi on wiele o obecnym duchu polskości.

Mógłbym wymienić co najmniej kilkanaście – jeśli nie więcej – utworów współczesnych, od dużych powieści po krótkie opowiadania, których wspólnym elementem jest kreowanie rzeczywistości, w której Polska – czy to na skutek podjęcia słusznej (zdaniem autorów) decyzji o zawarciu w 1939 roku sojuszu z Hitlerem, czy to na skutek innych, znacznie wcześniejszych zmian w znanym nam procesie dziejowym, na przełomie XX i XXI wieku jest mocarstwem lub supermocarstwem. Bombarduje Sajgon kolejnymi generacjami bombowców Łoś. Kolonizuje Afrykę. A przede wszystkim – i to jest element kluczowy – już dawno wyeliminowała Moskwę lub Rosję.

Wyeliminowała metodami tradycyjnymi lub – czasami – bardziej XX-wiecznymi. Pisząc wyżej o eksterminacyjnym wątku w polskim myśleniu o Rosji, zastrzegłem, że nie chodzi tu o eksterminację fizyczną. Otóż nie zawsze i nie do końca. W dość popularnej noweli, której tytułu ani nazwiska autora z litości nie wymienię, główny bohater – polski oficer, zasłużony we wspólnej z Niemcami kampanii przeciw Rosji – u schyłku XX wieku mówi tak: „Amerykańscy Indianie, australijscy Aborygeni, afrykańscy Pigmeje też nie zasłużyli na swój los. A tu przynajmniej (…) zniszczyliśmy naród, który pragnął ze swych sąsiadów uczynić niewolników”.

Powtórzmy: zniszczyliśmy naród. Podobnych fantastyk – czasem mniej, czasem bardziej drastycznych – mógłbym wymienić więcej.

Rosjanie oczywiście dobrze wyczuwają to, co emanuje wszystkimi porami polskiej duszy. Oczywiście trochę ich to śmieszy (oczywista dysproporcja potencjałów), trochę drażni. Co jednak ciekawe, stan ten jak dotąd nie powoduje z ich strony jakiejś emocjonalnej riposty.

Odwrotnie. Nie tak dawno temu, w 2005 roku, „Gazeta Wyborcza” opublikowała wyniki badań przeprowadzonych jednocześnie w Rosji i w Polsce.

„W ankiecie polskiej uderza pesymistyczny obraz stosunków polsko-rosyjskich. (…) Natomiast dla ogromnej większości ankietowanych Rosjan najważniejszym wydarzeniem ze wspólnej historii Rosji i Polski jest nie najazd Polaków na Moskwę w XVII wieku i nie wojna 1920 roku, ale »wspólna walka z faszystowskimi Niemcami«” – pisał wtedy podsumowujący badania dziennikarz „GW”. „Ich (Rosjan – PS) obraz Polski, choć anachroniczny, jest o wiele sympatyczniejszy niż nasz obraz Rosji”.

Pora na podsumowanie. Mimo całej wrogości, cechującej nasze życie publiczno-medialne, większość jego aktorów deklaruje, że wspólnym autorytetem jest dla nich Józef Piłsudski.

Otóż Marszałek, pomimo że przez lata prowadził politykę głęboko antyrosyjską, na przełomie lat 1920 i 1921 potrafił wyciągnąć wnioski z faktów – w tym z efektów przetestowania przez siebie siły ówczesnych ugrupowań niepodległościowych na wschód od linii zasięgu polskiej armii i z determinacji ówczesnych zachodnich sojuszników Rzeczypospolitej. I zawarł z Rosją pokój ryski.

Refleksji obecnych publicystów pozostawiam pytanie, czy była to decyzja zła?

Autor jest publicystą, prezesem Polskiej Agencji Prasowej. Artykuł stanowi wyraz jego prywatnych poglądów, powstał przed wizytą Siergieja Ławrowa w Warszawie

Na wstępie powiedzmy jasno: Polska ma realne powody, by w przyszłości nie wykluczać powrotu rosyjskiego zagrożenia. W jej interesie leży więc umacnianie niepodległości państw poradzieckich. Wciąganie ich w struktury zachodnie. Zmniejszanie uzależnienia od rosyjskich surowców energetycznych.

Owocuje to realnym konfliktem interesów między Warszawą a Moskwą. Jest to sytuacja przykra, ale normalna. Nie jest natomiast normalny związany z tą sytuacją stan polskich umysłów i emocji emanujący z medialnych komentarzy i publicystyki. Stan, który określić można jako chorobliwy. I będzie to najłagodniejsze z możliwych określeń.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Dzieci nie ma i nie będzie. Kto zawinił: boomersi, millenialsi, kobiety, mężczyźni?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
Nowy „Wiedźmin” Sapkowskiego, czyli wunderkind na dorobku
Plus Minus
Michał Przeperski: Jaruzelski? Żaden tam z niego wielki generał
Plus Minus
Michał Szułdrzyński: Wybory w erze niepewności. Tak wygląda poligon do wykolejania demokracji
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Władysław Kosiniak-Kamysz: Czterodniowy tydzień pracy? To byłoby uderzenie w rozwój Polski