Nawet nie zauważyliśmy, jak do tego doszło: jedzenie zdominowało naszą ikonosferę. Spece od marketingu potrafią pobudzić łaknienie i omotać wyobraźnię, apelując do zmysłu wzroku. Przechodzę obok Burger Kinga. Mimo woli rzucam okiem na monstrualnych rozmiarów bułę przełożoną mięchem i sałatą. Nie jestem głodna, ale ślinianki pracują. Oglądam „Elle” i bezwiednie wyrywam twardą wkładkę ze zdjęciami dań: wyglądają tak apetycznie! Idę do kina na „Senność”: piękna aktorka spełnia się twórczo w kuchni, co operator pokazuje tak sugestywnie, że mojemu sąsiadowi zaczyna burczeć w brzuchu. Przepisy – i to całkiem dorzeczne, nadające się do wykorzystania – pojawiają się w kryminałach, komiksach, romansach, serialach. Strefa życia niegdyś traktowana przez artystów po macoszemu okazała się niewyczerpanym źródłem inspiracji. Kuchnia to megahit popkultury.
Prorokiem we wszystkich „cywilizowanych” krajach okazał się Roland Barthes, francuski filozof i krytyk literacki. Pół wieku temu okrzyknął mianem współczesnego mitu… befsztyk. „Jest sercem mięsa, mięsem w stanie czystym; ktokolwiek odżywia się befsztykiem, przyswaja sobie siłę wołu”. Czyż to nie brzmi jak slogan reklamowy?
Wkrótce potem Claes Oldenburg, amerykański artysta pop, stworzył kulinarny symbol fast foodu. Wystawił wołowinie monument z gipsu w kształcie gigantycznego hamburgera. To befsztyk w formie spauperyzowanej, do konsumpcji ulicznej, bez zbędnych ceregieli. Żryjmy szybciej, ale żyjąc dłużej!
[srodtytul]Kariera mierzona w kilogramach[/srodtytul]
Wizualny ideał konsumenta stworzył Roman Kramsztyk ponad 80 lat temu. Oto Karol Szuster jedzący raki. Na szerokiej twarzy maluje się zadowolenie. Serwetka pod podwójnym podbródkiem, wypielęgnowane dłonie, którymi dobiera się do mięsa skorupiaków, popijając je wybornym trunkiem. Nie posila się, lecz delektuje smakołykiem. Może sobie pozwolić na taki luksus.