[srodtytul]8 sierpnia[/srodtytul]
Rano z trudem rozwarłem powieki, obrzękłe, ropą zlepione. Gęba w lusterku – niczym jeden z zegarów Dalego – rozmiękła i zwisła. Ów surrealistyczny wizerunek (na dzień dobry) to dzieło black flies, czarnych much... Zresztą oniryczny odjazd zaczął się jeszcze wczoraj, zaledwie skręciliśmy z Nabrzeża Północnego w dolinę rzeki Manicouagan.
Na początku pusta szosa nas olśniła. Po zatłoczonej Drodze Wielorybów, gdzie nie sposób się było delektować krajobrazem, bo wzrok mimowolnie koncentrował się na ruchu, a za każdym zakrętem nowy widok się jawił, nim poprzedni zdążył osiąść na dnie oka, aż raptem żadnych aut, leśna monotonia i szarówka za oknem, gdzieniegdzie maźnięta różem zachodzącego słońca. Po pewnym czasie las się skurczył w sobie, sczerniał i zeschnął na wiór, a nad nim wybujała monstrualna sieć wysokiego napięcia. Dopiero potem mi powiedziano, że to nie prąd poraził las, tylko pożar go strawił. Powszędy spopielałe świerki i zetlała ściółka – gdzie okiem sięgnąć – pogorzel.
Dalej sen trwał... Podjechaliśmy zasięgnąć języka o nocleg do motelu, jakby żywcem wyciętego z filmów Davida Lyncha. Ni to zajazd przydrożny dla traków, ni pakamera Manic 5. Za to ceny za pokój, że ho, ho. Widząc, że drapiemy się po kieszeni, panienka z recepcji poradziła nam Belvedere.
– Belvedere... – powtórzyłem, własnym uszom nie wierząc, bo wyobraźnia natychmiast wyświetliła mi w głowie rezydencję księcia Eugeniusza Sabaudzkiego we Wiedniu.