Balon świeżego powietrza

Chciwość, która miała być sprawcą obecnego kryzysu, znajdzie sobie nowy obiekt pożądania. Zamiast bajecznych zysków z nieruchomości pojawią się fortuny wyrosłe na plantacjach trawy potrzebnej do produkcji biopaliw i wiatrakach

Aktualizacja: 06.06.2009 15:17 Publikacja: 06.06.2009 15:00

Balon świeżego powietrza

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

Boom w nieruchomościach jest niczym w porównaniu z ekologiczną bombą, jaką szykują nam rządy Europy i Stanów Zjednoczonych. Biliony euro w energię z wiatru, słońca, zgazowanego węgla, rzepaku i słomy to nowy afrodyzjak lewicowych polityków. Globalny projekt, który skalą i stopniem ingerencji państwa w rynek może dokonać znacznie większych spustoszeń w gospodarce niż obecny krach kredytowy.

Chciwość, która miała być sprawcą obecnego kryzysu, znajdzie sobie nowy obiekt pożądania. Zamiast bajecznych zysków z nieruchomości pojawią się fortuny wyrosłe na plantacjach miskanta i wiatraków. Ostatni cud gospodarczy zawdzięczaliśmy gwarancjom rządu i niskim stopom procentowym. Nadmiar taniego pieniądza pozwolił bankom i deweloperom zbić fortuny na kredytach dla ludzi, których nie stać było na zakup domu. Teraz zachodnie rządy pozwolą zarobić producentom ekologicznej energii, na którą w normalnych warunkach rynkowych bez dotacji państwa też nikogo nie byłoby stać.

Co różni boom mieszkaniowy od zielonej rewolucji, to pieniądze i skala poparcia społecznego. Można się zżymać na spisek polityków, bankowców i deweloperów, ale jak zrozumieć tę nową dziwną koalicję wielkiego biznesu, ekologów, przywódców duchowych, Narodów Zjednoczonych, mniejszości seksualnych, aktorów, i lewicowych mediów? Poparcie tak szerokie, że pozwala politykom w USA, Wielkiej Brytanii, Niemczech przyjmować jeszcze większe zobowiązania pod jeszcze bardziej iluzoryczne inwestycje niż domy dla bezdomnych, bo pod świeże powietrze.

Prezydent Obama chce zainwestować 150 mld w rozwój zielonej technologii. W zamian obiecuje 5 mln nowych miejsc pracy. Liczba tyle imponująca, ile magiczna, bo nieco ponad 5 mln miejsc pracy Ameryka straciła od początku obecnego kryzysu. Według 600-stronicowego raportu komisji Kongresu do spraw energii zielona gospodarka przyniesie Ameryce trwały wzrost gospodarczy, wyrwie rynek pracy z marazmu, uniezależni demokracje od petrodyktatur i przy okazji uratuje planetę od nadmiaru CO[sub]2[/sub]. Nic, tylko inwestować i pożyczać akonto „czystej” przyszłości.

Niemiecki rząd przebija ofertę Obamy i mówi o bilionowej inwestycji, ale oprócz 1,5 mln nowych miejsc pracy obiecuje trwały wzrost gospodarczy na poziomie 5,4 proc. Premier Wielkiej Brytanii Gordon Brown po ostatniej podwyżce podatków ostrożnie szasta publicznymi pieniędzmi, ale też chce, żeby jego kraj był w awangardzie zielonej rewolucji. Polska – no cóż, minister Sawicki przedstawił Sejmowi plan do 2012 roku pełen okrągłych słów, w tym o znaczeniu zielonej technologii, ale nie zdążył przełożyć tego na konkrety. Może na szczęście.

[srodtytul]Urzędnik liczy bąbelki[/srodtytul]

Gdzieś na końcu tej ekologicznej piramidy znajdzie się bowiem podatnik, który za to zapłaci. Wyższymi rachunkami za prąd i niższym dochodem na głowę mieszkańca. Jaki końcowy rachunek rządy wystawią za świeże powietrze? Na razie możemy spekulować.

Dziś 85 proc. światowej energii pochodzi z ropy, węgla i naturalnego gazu. Kongres USA chce ograniczyć emisję CO[sub]2[/sub] o 42 proc. w 2030 i 83 proc. w 2050 r. Unia Europejska mówi redukcji o 20 proc. do 2020 r. i o dalsze kilkanaście procent do 2030 r.

W tym czasie populacja Ziemi wzrośnie o 20 proc. Światowe PKB o 65 proc. Wszystko razem będzie musiało się jakoś przemieszczać, ogrzewać, napędzać maszyny. Potrzeby energetyczne świata według Peterson Institute of International Economics wzrosną o 70 proc. Tymczasem zużycie tradycyjnego paliwa, jak chcą politycy, ma się skurczyć o 40 proc. Jak to wszystko złożyć do kupy?

Amerykańska Agencja Ochrony Środowiska (EPA) twierdzi, że wystarczy w ciągu 20 lat zwiększyć produkcję energii słonecznej 18 razy, wiatrowej sześć razy. Poprawić wydajność silników samochodowych o 50 proc. z litra. Czterokrotnie zmniejszyć zużycie energii przez żarówki, pralki, telewizory i co tam jeszcze wciskamy do kontaktu.

We wspomnianym raporcie komisji amerykańskiego Kongresu na 236. stronie znajdujemy fascynujący opis, jak rząd planuje między innymi regulować stężenie strumienia w domowych jacuzzi. Pomijając już kwestię wolności obywatelskich, uderzająca jest pracowitość urzędników państwowych gotowych liczyć bąbelki w prywatnej wannie. Koszt wprowadzenia nowych standardów w domowych urządzeniach elektrycznych od kuchenki po koc elektryczny ma się zamknąć w 288 miliardach dolarów.

Grupa ekonomistów z Uniwersytetu MIT próbowała sobie wyobrazić, co nowe normy środowiskowe dla motoryzacji oznaczają w praktyce. Założono konserwatywnie, że liczba aut w USA w ciągu następnych 20 lat wzrośnie o 27 proc., a wydajność silnika z litra biopaliwa będzie dwukrotnie wyższa od obecnych silników Diesla. Uprawa roślin pod produkcję paliwa wymagałaby ponad 200 milionów hektarów ziemi. To jest więcej niż cała obecna powierzchnia uprawna w Stanach Zjednoczonych. Uczeni dalej rozwodzą się na temat kosztów produkcji, uzależnienia od importu roślin i robią dziesiątki innych założeń, bez których machina nie ruszy.

Podobnie zresztą jak komisja Kongresu, która zakłada, że ludzie dobrowolnie oddadzą swoje jacuzzi, za radą byłego wiceprezydenta i noblisty Alberta Gore’a będą suszyć bieliznę na balkonie, zrezygnują z elektrycznych golarek i zaczną kupować tylko świeże jedzenie, żeby zmniejszyć pojemność zamrażarek.

[srodtytul]Zapatero i wiatraki[/srodtytul]

Wiara w człowieka czyni cuda i autor tego powiedzenia Karl Marks byłby dumny z przywódców najwyżej rozwiniętych państw. Rzecz w tym, że na podobieństwo Marksa musimy zrobić całe mnóstwo abstrakcyjnych założeń, żeby liczby schodziły się z wizją. Zielone prognozy gospodarcze zakładają stały wzrost gospodarczy. Żadnych recesji, żadnych katastrof. Idealny świat, gdzie rządy będą mogły spokojnie spłacać miliardowe kredyty. I idealne społeczeństwa, które będą zgodnie płacić za swoje CO[sub]2[/sub], wyższe rachunki za prąd, nie będą protestować przeciwko zamykaniu kopalń, rafinerii i budowie elektrowni atomowych w ich sąsiedztwie. American Heritage Foundation zwraca uwagę, że zieloni obywatele za normę będą musieli uznać też spadek zatrudnienia w innych sektorach gospodarki.

Ekonomiści z Pennsylvania State University próbowali przeprowadzić symulacje zmian zachodzących na rynku pracy, w miarę jak rosłoby wykorzystanie dotowanej ekologicznej energii. Gdyby jedna trzecia zużywanej energii pochodziła ze źródeł odnawialnych, to malejące dochody firm płacących wyższe podatki za emisję CO[sub]2[/sub] byłyby równoznaczne z utratą 1,2 mln miejsc pracy. To jest bilans już po przyjęciu rządowych wskaźników wzrostu zatrudnienia w nowym, zielonym przemyśle. Gdyby udział odnawialnej energii miał wzrosnąć do dwóch trzecich, to liczba miejsc pracy w USA skurczyłaby się o 2,7 mln.

Hiszpania jest krajem, od którego, jak w swojej wielkiej ekologicznej mowie powiedział prezydent Obama, powinniśmy się wszyscy uczyć zielonej gospodarki. Jak na ironię losu wkrótce po sławetnym wystąpieniu BP zamknęła jedną z największych elektrowni słonecznych na świecie w Madrycie. Jak tylko rząd ograniczył swoje dotacje, firma padła i pracę straciło 500 osób. Ale trzeba przyznać, że żaden kraj na świecie nie zainwestował dotychczas takich pieniędzy w zieloną gospodarkę co lewicowy rząd Zapatero. Od 2004 roku socjaliści wpompowali w wiatraki, panele słoneczne i energooszczędne technologie 28,6 miliarda euro.

Profesor Gabriel Calzada Alvarez z Uniwersytetu im. Króla Juana Carlosa sprawdził, jaki to miało wpływ na rynek pracy. Zacznijmy od tego, że jeden etat kosztował rząd 570 000 euro. Tyle przez 25 lat podatnicy muszą zapłacić w postaci wyższych opłat za prąd i kar za emisję CO[sub]2[/sub], żeby jedna osoba mogła produkować czystą energię. Te same pieniądze zostawione w kieszeni podatnika według prof. Alvareza pozwoliłyby na stworzenie 2,2 miejsca pracy w innych segmentach gospodarki.

Zapatero przyjął dodatkowo szereg kuriozalnych rozwiązań, które za sprawą zielonej technologii miały umacniać socjalistyczne wartości. Rząd płacił wielkim elektrowniom słonecznym czy wiatrowym 300 proc. wartości rynkowej prądu. Małe elektrownie dostawały dopłaty jeszcze wyższe – 575 proc. ceny rynkowej. W ten sposób prywatne osoby miały się stawać samodzielnymi dostawcami prądu i w ramach lepszego społeczeństwa wymieniać się produkcją z rybakami, rzeźnikami i pisarzami. Ku zaskoczeniu Zapatero zamiast obywatelskich elektrowni wielkie korporacje zaczęły produkować minielektrownie i łączyć je w sieć. To prawda, że były mniej efektywne i zatrudniały dwa razy więcej ludzi, ale kto by się tym przejmował, skoro rząd dawał takie przebicie.

Dziś rząd Hiszpanii gwałtownie wycofuje się z dotacji. Ogranicza dopłaty i redukuje inwestycje. W miarę jak zakręca kurek z pieniędzmi, firmy padają. Dziś wiemy, że cały biznesplan sprowadzał się do drenowania pieniędzy podatników.

Hiszpania oprócz ekologicznego know-how, które na gwałt próbuje teraz upychać za granicą, przekazała światu know-how polityczne. Jak w imię szczytnych wartości wytransferować miliardy z kieszeni podatników do firm w pełni uzależnionych od państwowych urzędników. To klasyczna formuła budowy silnego państwowego socjalizmu, gdzie za pieniądze niezależnych, dobrze prosperujących i pewnie dlatego emitujących sporo CO2 przedsiębiorców tworzy się nową gałąź gospodarki całkowicie uzależnioną od polityków.

[srodtytul]Zielony protekcjonizm[/srodtytul]

To też ważny sygnał dla prywatnych firm i farmerów w USA i Europie, którzy w rządowych dotacjach widzą wyjście z obecnego kryzysu. Zwiększanie dotacji na nierentowne przedsięwzięcia pod pozorem robienia czegoś dla ludzkości.

Redukcja emisji CO[sub]2[/sub] ma jeszcze jedną ukrytą polityczną zaletę. Poszczególne parlamenty, zgadzając się na nowe podatki i limity emisji, przemycają w swoich ustawach zapisy o ochronie rodzimego przemysłu przed produktami z państw, które nie mają rygorystycznych zapisów ekologicznych. To nic innego jak tylko nowoczesna forma protekcjonizmu. Urzędnicy otrzymują prawo do wyliczania ekologicznych taryf. Sprawdzania, o ile dany produkt byłby droższy, gdyby eksporter zgodził się na większą redukcję CO[sub]2[/sub]. Urzędy celne to jedno z niewielu miejsc, gdzie możemy być pewni, że przybędzie dobrze płatnych miejsc pracy.

Ekolodzy oburzają się, kiedy wprost przeliczamy inwestycje w środowisko na korzyści materialne. Twierdzą, że ratowanie świata musi kosztować, bo za 100 lat na Ziemi nie będzie już żadnej pracy.

Gdyby ceną faktycznie była zagłada planety, to wszystkie moje wcześniejsze dywagacje można natychmiast wywalić do kosza. Rzecz w tym, że płacimy za korzyść, której najprawdopodobniej nie dostajemy. Albo inaczej – kupujemy ubezpieczenie od zagrożenia, które nie istnieje.

Walka ze zmianami klimatycznymi ma już swoją własną fascynującą historię. Najbardziej zaangażowany w problemy ochrony środowiska dziennik „New York Times” w maju 1975 roku opublikował alarmistyczny tekst, że atmosfera od 1950 roku systematycznie się oziębia i największym miastom północy grozi wieczna zmarzlina. 17 lat później uczeni tych samych uczelni alarmowali na tych samych łamach, że Ziemia się przegrzewa. Od tamtej pory do początku maja czytelnicy żyli w przeświadczeniu, że wkrótce spali nas słońce.

Nagle w „NYT” pojawia się tekst, że dane podawane przez Alberta Gore’a zawierają wiele naukowych błędów. To się nazywa zmieniać front. Otóż najnowsze pomiary Uniwersytetu Illinois i Arctic Climate Research Center wskazują, że poziom wód w morzach w 2008 roku się obniżył.

Ta na pozór mało znacząca ciekawostka w rzeczywistości podważa całą teorię ocieplania klimatu. Dotychczas żyliśmy w przekonaniu, że topniejące lodowce wkrótce nas zaleją. Morze wkroczy do Gdańska i plaże będą pod Toruniem. Dla pełnej jasności dodam, że to nie pogoda się zmieniła, ale satelita mierzący powierzchnię oceanów miał źle ustawione parametry, pomylił się o 193 tysiące mil kwadratowych. To tak jakby przeoczył ze dwie Polski.

W oczekiwaniu na naprawę satelity mamy chwilę, żeby raz jeszcze na zimno się zastanowić, czy rzeczywiście wszystko, co człowiek robi ze środowiskiem naturalnym, jest z gruntu złe i nieodwracalne, a to, co robi, majstrując przy naturalnych prawach rynku, jest z gruntu dobre.

CO[sub]2[/sub] jest obecny na Ziemi dłużej niż człowiek i co więcej, jego stężenie przez ostatnie miliony lat zmniejsza się, a nie rośnie. Jak na życiodajny gaz jest go zaskakująco mało w naszej atmosferze. Przy wszystkich dymiących kominach świata mamy 39 molekuł Co2 na każde 100 tys. molekuł gazów tworzących powietrze.

Temperatura na Ziemi rosła i na zmianę spadała co jakieś 1500 lat. Wahania się pojawiały, zanim jeszcze człowiek wyciął pierwszy las. Jeden wybuch wulkanu Krakatau wyemitował więcej dwutlenku węgla do atmosfery niż cała rewolucja przemysłowa w Anglii.

[srodtytul]Samo się naprawi[/srodtytul]

Natura ma genialne mechanizmy samoregulacji. I nie z takim stężeniem jak po wybuchu Krakatau sobie poradziła. W tym roku mija 20 lat od ekologicznej katastrofy stulecia „Exxon Valdez”. W 1989 roku ekolodzy z całą odpowiedzialnością pisali, że rozlana ropa na 100 lat miała zabić życie w całym regionie. Dziś na kamieniach wylegują się tam foki. Rybacy łowią w pełni zdatne do jedzenia ostrygi i ryby. Oczywiście duża w tym zasługa ludzi, którzy społecznie szorowali brzeg i odławiali pokłady ropy. Ale człowiek tak właśnie działa, nawet jak nikt go nie ściga karami za używanie golarki. Robimy szkody i staramy się je naprawiać. Czy wypadek „Exxon Valdez” to powód, żeby ograniczyć transport ropy naftowej tankowcami, jak proponowali wtedy ekolodzy?

Ta sama Agencja Ochrony Środowiska, która tak walczy o inwestycje w zieloną gospodarkę, na swojej stronie internetowej pokazuje nam, że jeżeli o 60 proc. zredukujemy poziom CO[sub]2[/sub] w atmosferze, to już w 2095 roku możemy się spodziewać zmian klimatycznych. Średnia temperatur na Ziemi obniży się o 0,1

– 0,2 st. Celsjusza. Szkoda, że nie doczekam majowego poranka 2095 r., żeby móc wyjść na balkon i sprawdzić, czy zauważę różnicę.

Ekolodzy wyolbrzymiają zagrożenie klimatyczne. Wyolbrzymiają znaczenie człowieka, twierdząc, że wszystko, co robimy, z oddychaniem włącznie, niszczy planetę. Z drugiej strony minimalizują koszty ingerencji w naturę samego człowieka. Ręka w rękę z socjalistycznymi politykami wmawiają nam, że kilkoma mądrymi podatkami można bez uszczerbku przebudować strukturę ekonomii świata. Że rząd, regulując bąbelki w naszej wannie, zrobi z nas lepsze i zdrowsze istoty.

Co w tym wszystkim jest najbardziej zadziwiające, to determinacja, z jaką to robią. Strach przed globalnym ociepleniem stał się ideologią. Odporną na argumenty i liczby. Politycy, aktorzy, dziennikarze, młodzi ludzie poszukujący celu w życiu, znajdują tu swoje miejsce. Robią przy tym dużo dobrego. Sprzątają lasy, zbierają makulaturę, wyławiają puszki z dna mojego jeziora. Ale dają się też łatwo uwieść politykom i korporacjom – fałszywym mesjaszom obiecującym zbawienie świata w zamian za ich podatki. Katastroficzna ideologia towarzysząca ekologom to raczej potrzeba ducha niż planety. Coś, co wypełnia próżnię współczesnego życia. Ale jak każdy fanatyzm może sprowadzić na nas wiele złego.

Znany duński filozof Soren Kierkegaard napisał niegdyś, że „historia ludzkości to historia nudy, a nuda to schronienie dla każdego zła”. Bogowie się nudzili, to stworzyli człowieka, Adam z nudy stworzył Ewę, Ewa z nudów zaczęła słuchać węża, Kain z nudy zamordował i na końcu łańcuszka znalazł się ktoś, kto zabrał się za CO[sub]2[/sub].

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy