[b]Również z tego, że zespoły dziennikarskie są coraz mniejsze. Ale sprawa taśm raczej nie była wynikiem manipulacji, a zaniechania.[/b]
Pewnie tak. Ale to bardzo źle świadczy o mediach, że jest mnóstwo rzeczy, o których piszecie i których nie badacie do końca. Zaczynacie, jest afera, a potem cisza. Co się dzieje ze sprawą Wojciecha Sumlińskiego? Po roku nadal nic o niej nie wiemy, a przecież dotyczy waszego środowiska, więc powinniście mieć dodatkową motywację do jej wyjaśnienia. Nie wiemy, czy to była prowokacja, czy ktoś za tym stał. O samym Sumlińskim już nie pamiętamy. A przecież nawet w „Rzepie” Małgorzata Subotić pisała, że dziennikarze są zgodni co do tego, że Sumlińskiemu robi się świństwo, że może jest to próba zastraszenia wszystkich dziennikarzy śledczych, itp. No i gdzie jest ciąg dalszy? Jeśli dziennikarze nie chcą lub nie potrafią wyjaśnić takiej sprawy, gdy jest podejrzenie, że służby specjalne uciszyły ich niewygodnego dla władzy kolegę, to o czym my mówimy? Jeśli to była prowokacja, to zabójcza dla mediów i demokracji. Bo się przed nią jako środowisko nie obroniliście. Nie wiem, czy jest jakaś afera, którą się mediom udało wyjaśnić do końca. Afery się pojawiają, żyją przez kilka dni i znikają z mediów, a czytelnik zostaje z rozdziawioną buzią, bo nie wie, co się właściwie stało.
[b]Zgadzam się, że mamy kłopoty z rzetelnością, jesteśmy powierzchowni. To poważny problem.[/b]
Bardzo poważny. Dzisiaj ważniejsze niż patrzenie na ręce politykom jest patrzenie na ręce dziennikarzom. Ja długo myślałam, że dziennikarze i obywatele są z definicji po tej samej stronie. Wierzyłam, że dziennikarz w moim imieniu patrzy władzy na ręce i raportuje mi, co zobaczył. W pewnym momencie zrozumiałam, że tak wcale nie jest. Nie jesteśmy po jednej stronie. Tak być powinno, ale często nie jest. Ja krytykowałam od jakiegoś czasu media, ale za konkretne rzeczy. Można było ze mną powalczyć na argumenty. Fakt, że gazeta sięgnęła po pałkę, świadczy o tym, że o żadną dyskusję nie chodziło, tylko o uciszenie. Własnego czytelnika.
[b]Ale wszyscy blogerzy i większość dziennikarzy stanęła po twojej stronie.[/b]
„Dziennik” przegrał, ale to nie znaczy, że ja wygrałam. Straciłam to, na czym mi zależało, nie zyskałam nic. To gdzie ta moja wygrana? Ale dopisałam kolejny rozdział do mojego rozczarowania mediami. Środowisko medialne nie ma wewnętrznej siły, by z różnych problemów, często zrozumiałych, samo mogło się oczyścić. Nawet to rozumiem. Jeśli przez lata na środowiskowe autorytety wylansowano osoby, które nie zawsze na to zasługują, i jeśli środowisko jest rozbite, to trudno wszystko naprawić z dnia na dzień. Często impuls musi przyjść z zewnątrz. Przecież konsumenckie ruchy potrafią wymóc różne rzeczy na producentach. Wydawało się mi, że jeśli będę taką konsumentką krytykantką, jeśli będzie nas więcej i będziemy narzekać wystarczająco głośno, to wymusimy na dziennikarzach większą rzetelność i nietraktowanie nas jak ciemnej masy. Myślałam, że jak „blogosfera” będzie silna, to coś da się zrobić.
[b]Ale tak właśnie się dzieje.[/b]
Ja optymistką nie jestem.
[b]Jednak ty wygrałaś. Ci, którzy cię atakowali, są w niesławie.[/b]
Nie mów, że są w niesławie, bo o ile wiem, dalej prowadzą dziennikarskie śledztwa w „Dzienniku”, potem będą je prowadzić w tym, co powstanie po „Dzienniku”, a kto wie – może wylądują w „Rzepie”. W Polsce nic nie kompromituje dziennikarza na tyle, żeby odszedł w niesławie.
[b]Moim zdaniem to był przełomowy moment dla mediów. Bo się okazało, że potężni dziennikarze – redaktor naczelny i jego zastępca – z wielkiej gazety przegrali z armią obywateli – czytelników i blogerów.[/b]
Przełomowy moment byłby wtedy, gdyby sąd potwierdził, że ujawnili moje dane bezprawnie. Dałoby to innym blogerom jakieś poczucie bezpieczeństwa. Albo gdyby „Dziennik” i zajmujący się mną dziennikarze zechcieli ponieść konsekwencje tego, co zrobili. Dla nich jednak nic się nie stało, nie odczuwają potrzeby wytłumaczenia się przed czytelnikiem, o przeproszeniu ofiary nie wspominając. Dziennikarze i media się przyzwyczaiły do nieponoszenia żadnych konsekwencji swoich działań, poza ewentualnymi wyrokami po latach, gdy już nikt nie pamięta, o co poszło. Można kogoś zniszczyć i nie mieć z tego powodu żadnego poczucia winy, żadnego wstydu z powodu własnych manipulacji. Dziennikarze nikomu nie muszą się tłumaczyć, a już najmniej czytelnikowi. Po prostu nic się nie stało. Dzisiaj może jestem moralnym zwycięzcą, ale co z tego? Druga strona pokazała tak brutalną siłę i determinację, że każdy, kto ma cokolwiek do stracenia, 100 razy się zastanowi, zanim coś nieprzyjemnego o dziennikarzach napisze. Dzięki akcji „Dziennika” blogerzy się dowiedzieli, że można ich ujawnić. Że nie mogą być pewni dnia ani godziny, a wszystkie chwyty są dozwolone. Jeśli media cię ustawiają jako swojego wroga numer jeden – a mam wrażenie, że „Dziennik” tak mnie traktował – to nie można się cieszyć z jednej, nawet wygranej, potyczki. Bo w dłuższej perspektywie nie masz żadnych szans.