Wszyscy obrażeni

Tolerancja nie jest programową zgodą z innymi, tylko przyzwoleniem, by mogli oni głosić swoje poglądy. Jest to dziś jeszcze bardziej aktualne niż w czasach Woltera

Aktualizacja: 09.08.2009 22:31 Publikacja: 08.08.2009 15:00

Wszyscy obrażeni

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

Jedną z bardziej intrygujących reakcji po filmie Sachy Barona Cohena „Bruno” był protest australijskiego pisarza Marka Adnuma. Jako zadeklarowany gej Adnum uznał się za obrażonego nie filmem, ale stanowiskiem Gejowsko-Lesbijskiej Ligi przeciwko Zniesławieniom (GLAAD), która domagała się od twórcy „Bruna” umieszczenia na koniec filmu wyjaśnienia, że tytułowa postać nie jest reprezentatywna dla środowiska homoseksualistów. Rzecznik GLAAD Rashad Robinson uznał, że film nie obala stereotypów, a co gorsza, „miejscami” wyśmiewa się z gejów.

Musieliśmy z panem Robinsonem oglądać inny film, bo w moim „Bruno” geje wyśmiewani są non stop, podobnie zresztą jak „heterycy”. „Miejscami” na celowniku Cohena znaleźli się co najwyżej ortodoksyjni żydzi z Jerozolimy, chrześcijańscy nawracacze gejów, myśliwi ze stanu Arkansas i amatorzy walk w klatce z Teksasu, były republikański kandydat na prezydenta Ron Paul, piosenkarka Paula Abdul, Austriacy, zwłaszcza Hitler, oraz członkowie organizacji palestyńskiej Brygady Ofiar al Aqsa – by wymienić tylko niektórych. Geje nie byli jedynymi obrażonymi, którzy ostro zaprotestowali – także wspomniane Brygady zapowiedziały, że zareagują na film „w odpowiedni sposób”, na co – jak donosi „The Telegraph” – brytyjski aktor wzmocnił osobistą ochronę.

[srodtytul]Worek pełen uraz[/srodtytul]

Mark Adnum odciął się od stanowiska GLAAD, uznając, że obraża go ono jako geja, w przeciwieństwie do filmu Cohena, który – zdaniem australijskiego autora – trafnie pokazuje zachowania części środowiska gejów, zwłaszcza tzw. flamers (jak podpowiada mi homoerotyczny kolega, polskim odpowiednikiem będzie określenie „przegięte cioty”). „Nie jestem żadnym stereotypem do obalenia” – napisał Adnum, dodając, że działacze GLAAD mogą „wsadzić sobie w dupę” swoje zażenowanie filmem.

Niby to drobna potyczka słowna w światowej gejowskiej rodzinie, ale jakże charakterystyczna dla naszych czasów. Geje z GLAAD domagają się od Cohena publicznej samokrytyki, bo poczuli się obrażeni. Adnum z kolei pokazuje, że obrażanie się jest jak worek bez dna – nie ma końca i każdy, kto chce i kiedy chce, może z niego czerpać.

Ta błaha sprawa ma jednak znacznie poważniejszy wymiar. Pokazuje, jak odwoływanie się do poczucia urazy i granie obrażonego staje się powszechnie przyjętym sposobem dyskutowania. Uznanie się za obrażonego ma wiele zalet, w tym tę, że prowadzi do zamknięcia ust rozmówcy. Sukces w debacie gwarantowany co najmniej z dwóch powodów: po pierwsze jako obrażony nie musisz przedstawiać przekonujących argumentów, po drugie twój rozmówca wychodzi co najmniej na chama, a – jeśli dobrze się postarasz – na zaślepionego, kierowanego nienawiścią i różnego rodzaju fobiami oszołoma, z którym nie warto rozmawiać.

Granie obrażonego jest dziś jedną z ulubionych taktyk w debacie publicznej na Zachodzie, w tym także w Polsce. Jest to dla tej debaty taktyka zabójcza i świadcząca o tchórzostwie tych, którzy ją stosują. Zakłada też sprzeczny z ludzkim doświadczeniem i zdrowym rozsądkiem postulat poszerzenia sfery praw człowieka o prawo do „niebycia obrażanym”. W istocie nikt nie ma takiego przywileju, a prowadzona przez niektóre grupy społeczne, takie jak geje, kobiety, katolicy, muzułmanie, Żydzi, Polacy i inne, walka o wprowadzenie w życie obarczonego sankcją prawną zakazu obrażania ich grupy jest jednym z większych idiotyzmów naszych czasów.

Obrażają się wszyscy, wystarczy tylko chcieć. Polscy politycy obrażają się na siebie za „agresję słowną” i „epitety”, prezydent obraża się na gazetę za to, że porównała go do kartofla, posłowie Niesiołowski, Palikot czy Kurski wymyślają najbardziej nośne medialnie formy obrazy przeciwnika, po czym sami „strzelają focha”, gdy ktoś odpowiada im pięknym za nadobne. Obrażonym sprzyjają media, zwłaszcza telewizja, które zamiast relacjonować spory polityczne, zajmują się napuszczaniem na siebie ludzi o najwyższym potencjale chamstwa – a potem ochoczo relacjonują historie pozbawione jakiegokolwiek politycznego znaczenia, za to pełne osobistego jadu.

Obrazić się dziś tym łatwiej, że powiększa się liczba grup społecznych domagających się ochrony, niekiedy prawnej. Każdy może się dziś domagać sankcji dla obrażacza. Np. wyznaczenie koncertu Madonny w dniu 15 sierpnia, święta Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, jest podobno obrazą dla polskich katolików. Madonna i jej „wspólnicy wpisują się w kampanię upokarzania Polaków” (słowa organizatora akcji radnego Mariana Brudzyńskiego). Obraza to nie wszystko: z poczucia krzywdy obrażonych wynika postulat odwołania koncertu.

Wiele debat publicznych – w Polsce i na świecie – polega dziś w istocie na próbie ocenzurowania przeciwnika. Oskarżanie go o antysemityzm, antypolonizm, seksizm, antyintelektualizm, homofobię, islamofobię albo jakiekolwiek inne anty bądź fobię nie gwarantuje co prawda szlachetnego zwycięstwa w debacie, ale skutecznie ją zamyka. I o to chodzi – z homofobami, faszystami, jak również wrogami katolickiej Polski czy ludobójcami (pod tym terminem występują zwolennicy liberalizacji ustawy o przerywaniu ciąży, ale też Watykan, który sprzeciwiając się rozdawaniu kondomów w Afryce, „przyczynia się do śmierci milionów ludzi”) się nie rozmawia, bo i po co? Ci ludzie wymagają leczenia, a jeśli już rozmowy, to – co najwyżej – z psychiatrą.

[srodtytul]W nowoczesnym lochu[/srodtytul]

Coraz szersze kręgi zatacza również sfera „mowy nienawiści”, do której zaliczyć można wszystko, co wykracza poza schemat obowiązujących ortodoksji. Ramy tematyczne tych ortodoksji są niezwykle pojemne i mieści się w nich wszystko, co dotyczy życia publicznego. Niedawno, komentując amerykańską zmianę w polityce na Bliskim Wschodzie, znany rabin z Izraela nazwał prezydenta Obamę „rasistą”. Obama sprzeciwia się budowie osiedli żydowskich na Terytoriach Okupowanych i chce rozmawiać z Iranem. To jest polityka, która może się podobać albo nie, jednak doszukiwanie się w tym przejawów rasizmu jest czystą paranoją.

[wyimek]Panuje przekonanie, że człowiek sam nie jest w stanie sprostać traumie, jaką jest bycie obrażonym, i nie poradzi sobie bez pomocy wyższej instancji, np. państwa[/wyimek]

Brytyjski gwiazdor Elton John wezwał do delegalizacji wszystkich religii, gdyż „promują one nienawiść wobec gejów”. W Polsce Sławomir Sierakowski porównał kobiety sprzeciwiające się parytetom do volksdeutschów. W niedawnym konkursie Miss USA Carrie Prejean przegrała, bo zadeklarowała się jako przeciwniczka małżeństw gejów (juror nazwał ją za to „głupią dziwką”, co nie wzbudziło już tak głębokich protestów jak rzekoma homofobia Prejean). W lutym bieżącego roku 45-letnia brytyjska pielęgniarka Caroline Patrie została zawieszona przez władze szpitalne za złożenie chorej propozycji wspólnej modlitwy. Niektóre chrześcijańskie koledże w Oksfordzie alarmują, że grozi im utrata statusu uniwersyteckiego, bo, według władz, ich oferta nie jest wystarczająco „inkluzywna”. We wrześniu 2007 roku dr James Watson, współodkrywca struktury DNA, zasugerował w wywiadzie dla „Sunday Timesa”, że rasa może mieć pewien wpływ na poziom inteligencji człowieka. Spotkała go za to kara wykluczenia z konferencji w Muzeum Nauki w Londynie.

Te oddalone od siebie tematycznie sprawy łączy kilka cech: indywidualne poczucie obrazy i niesmaku w związku z reprezentowaniem przez drugą stronę jakiegoś stanowiska, odwołanie się do emocjonalnego i moralnego szantażu w celu poniżenia tego stanowiska oraz prymat politycznie poprawnych wykładni w rozumieniu świata.

Nikogo nie interesuje rzeczywista debata na temat roli Kościoła we współczesnym świecie, argumenty w sprawie parytetów czy wpływu rasy na nasze zachowania. Nie chcemy prowadzić dialogu, w którym można zweryfikować dzielące nas różnice w sprawie związków jednopłciowych, nauczyć się czegoś od drugiej strony albo – jeśli różnice są nie do pogodzenia – rozejść się w pokoju do domu. Zamiast uczestniczyć w autentycznej debacie, co wiąże się z możliwością jej przegrania, wszyscy chcieliby dziś występować w roli ofiar, których cześć i uczucia zostały urażone, ponieważ z takiej pozycji najłatwiej zdobyć współczucie opinii publicznej i wygrać politycznie.

Sprawy te łączy jeszcze inna cecha: wszystkie one miały miejsce w krajach, w których wolność słowa należy do podstawowych wartości gwarantowanych konstytucją. Jak widać, wolność słowa przysługuje wszystkim oprócz tych, których poglądy i zachowania wykraczają poza normy przyjęte przez nowe ortodoksje. W średniowieczu heretyków wsadzano do lochów i palono na stosie. Dziś mamy postęp – nowym heretykom po prostu zamyka się usta.

[srodtytul]Ubywa słów[/srodtytul]

Zwyczaj obrażania się na pokaz powoduje również, że kurczy się sfera słów, których można używać bezkarnie. Słowa takie jak „Murzyn” czy „homoseksualista” mogą dziś zostać uznane przez zainteresowanych za obraźliwe (gdyż ich politycznie poprawne formy brzmią „czarny” i „gej”), a stosowanie takich określeń jak „grubas” czy „debil” może wywołać oburzenie i potępienie, szczególnie gdy dotyczą one ludzi rzeczywiście grubych i głupich. Na szczęście ciągle jeszcze możemy się obrażać prywatnie, np. mówić do telewizora: „co ten sepleniący palant, nieudacznik biorący się za drugiego Gombrowicza pier….?”. Ale nie wszyscy. Przed kilkoma miesiącami BBC wyrzuciła z pracy dziennikarkę Carol Thatcher (z „tych” Thatcherów, Carol to córka byłej premier) za to, że po programie przy wyłączonych kamerach określiła francuskiego tenisistę mianem „Frog golliwog” (polskiego odpowiednika brak, najbliższe byłoby połączenie „żabojada” z „Murzynkiem Bambo”). W uzasadnieniu kontrolerka BBC całkiem poważnie powiedziała, że Thatcher nie powinna podobnych słów mówić nawet w domu.

Zatrata różnicy między prywatnością i sferą publiczną to nie wszystko – obrażanie w BBC podlega również weryfikacji historycznej. Przed dwoma laty szerokim echem w Wielkiej Brytanii odbiła się decyzja korporacji o ocenzurowaniu jednej z najpiękniejszych i najbardziej popularnych piosenek bożonarodzeniowych „Fairytale of New York” z 1987 roku, w wykonaniu Shane’a MacGowena i Kirsty MacCall. BBC-owski cenzor postanowił wyblipować z tekstu słowa „faggot” (pedał) i „slut” (dziwka), uznając je za obraźliwe wobec homoseksualistów i kobiet.

Korporacja szybko wycofała się z idiotycznej decyzji, jednak smród pozostał, tym bardziej że zainteresowany cenzor przyznał, że co jakiś czas BBC przegląda teksty piosenek od strony politycznej poprawności. Oznacza to, że urzędnik BBC retrospektywnie cenzuruje język, który normalnym ludziom służył w przeszłości do obrażania się nawzajem, przykładając do owych obraz miary współczesnych politycznych ortodoksji.

Słowa takie jak pedał, dziwka, debil, idiota i dziesiątki innych równie brzydkich co często stosowanych przez większość z nas w celu obrażenia drugiego człowieka uznawane są za niezgodne z dzisiejszym politycznym dogmatem. Zatem należy udać, że nie istnieją, a jeśli ktoś upiera się, że jednak owszem, istnieją, to należy wyłączyć go z publicznej debaty. Jest to przykład inżynierii społecznej, której nie wymyślił nawet Orwell w „1984”. Wymyśliły ją wolne społeczeństwa Zachodu na początku XXI wieku.

[srodtytul]Państwo wyleczy traumę[/srodtytul]

Proszę mnie dobrze zrozumieć. Obrażanie innych ludzi jest złe i powinno się go unikać. Jednak obrażamy się nawzajem; obrażanie i bycie obrażanym jest częścią ludzkiego doświadczenia, podobnie jak inne przykre rzeczy, np. obcowanie z głupotą, zawiścią, agresją i innymi złymi cechami ludzi. Nie da się przeżyć życia bez kontaktu z nimi, a dotychczasowe próby zbudowania świata bez przemocy, konfliktów i zawiści okazywały się iluzją prowadzącą nieuchronnie do cierpienia milionów ludzi. Konflikt jest naturalnym elementem życia człowieka, a używanie obraźliwych słów pod adresem ludzi, którzy nas denerwują, normalną ludzką reakcją.

Obrażanie ludzi i prowokowanie jest też chlebem powszednim debaty publicznej i sztuki. Niektóre pomysły Cohena w filmie „Bruno” mogą śmieszyć, inne budzić odrazę (Jak zareagowaliby widzowie na określenie odbytu słowem „Auschwitz”, gdyby autor nie był Żydem? Jak reagują, wiedząc, że jest?). Rozumiem wierzących, dla których „krzyżowanie” Madonny na koncercie czy jej prowokacje seksualne są nie do przyjęcia. Powinni oni mieć prawo do skrytykowania jej w taki sposób, jaki uznają za stosowny, a ich poglądy powinny znaleźć swoje miejsce w publicznym obiegu, tak jak znajdują się w nim poglądy bardziej modne i „nowoczesne”.

Warto też pamiętać, że wolność słowa jest sferą regulowaną częściowo przez prawo. Każdy z nas może odwołać się do sądu, jeśli uzna, że jego dobre imię zostało naruszone przez obrażającego. Jednak skrajne upolitycznienie obrażania i używanie go jako knebla w publicznej wymianie zdań czy działalności artystycznej, wyznaczanie przez urzędnika zasobu słów, których nie wolno nam używać, jest absurdem, i to absurdem szczególnie obraźliwym dla człowieka.

W takim podejściu kryje się bowiem przekonanie, że człowiek sam w sobie nie jest w stanie sprostać traumie, jaką jest bycie obrażonym, i bez pomocy wyższej instancji w rodzaju urzędnika państwowego, organizacji pozarządowej albo rzecznika grupy społecznej nie poradzi sobie. W takim świecie stosunki między ludźmi zostają zredukowanie do reakcji psów Pawłowa szczekających na każdy przejaw braku politycznej poprawności ustanowionej przez jakieś zewnętrzne autorytety.

[srodtytul]Cywilizacja nadwrażliwców[/srodtytul]

Jednym z ostatnich przejawów tego typu myślenia jest niedawno wprowadzone w Irlandii prawo zakazujące bluźnierstwa. Na pierwszy rzut oka wprowadzenie prawa zakazującego mówienia, że Bóg nie istnieje (bo może to obrazić wierzących) jest odejściem od ateistycznej mody panującej w Europie. Irlandia – wydawać by się mogło – wraca do swoich chrześcijańskich korzeni. Znany naukowiec i propagator ateizmu Richard Dawkins twierdzi nawet, że nowe prawo cofa Irlandię do średniowiecza.

Jednak Dawkins się myli. Nowe prawo pokazuje, jak bardzo silnie Irlandia plasuje się w gronie najbardziej nowoczesnych i postępowych państw, w których instytucje państwa przejmują kontrolę nad sposobem prowadzenia debaty publicznej, a nawet myślenia swoich obywateli. Sąsiednia Wielka Brytania zrobiła już ten krok trzy lata temu, gdy w miejsce starego prawa o bluźnierstwie wprowadziła ustawę o nienawiści rasowej i religijnej, w ramach której każdy niedoceniony rasowo lub religijnie osobnik może przyjść na skargę do państwa.

Warto pamiętać, że Kościół katolicki w przeciwieństwie do większości partii nie był zwolennikiem nowej ustawy w Irlandii. I nic dziwnego – Kościół w tym kraju gorączkowo walczy o przetrwanie i dawno odszedł od praktyki wspierania państwa w wymierzaniu kar za bluźnierstwo. Nowe prawo leży wyłącznie w interesie państwa i jego instytucji. Oprócz groteskowo surowych sankcji zapisanych w ustawie, np. 25 tysięcy euro za bluźnierstwo albo umożliwienie policji zastosowania siły wobec osób podejrzanych o bluźnierstwo, ustawa sama w sobie jest zlepkiem postulatów, które nawzajem się wykluczają, dając za to organom państwa pole do popisu w interpretacji. Teoretycznie karany może być np. ktoś, kto mówi, że Chrystus był Mesjaszem (bo może to obrazić żydów), jak i ktoś, kto twierdzi, że nim nie jest (bo może to urazić chrześcijan). Kto zostanie ukarany, zadecyduje władza.

Paradoksalnie stary „średniowieczny” zakaz bluźnierstwa był o wiele bardziej zrozumiały dla ludzi i sensowny – wiadomo było przynajmniej, kogo i czego nie wolno obrażać. Niewątpliwą jego zaletą był też fakt, że w niepodległej Irlandii było to prawo całkowicie martwe. Od 1937 roku z paragrafu o bluźnierstwo sądzono tylko raz – w sprawie przeciwko jednej z gazet Sąd Najwyższy uznał, że nie sposób stwierdzić, co w istocie stanowi akt bluźnierstwa.

Tym razem może być inaczej, bo nowe prawo wpisuje się w schemat myślenia, w którym społeczeństwo z definicji uznawane jest za potencjalne źródło zagrożenia dla siebie samego, ludzie to grono nadwrażliwców, których w każdej chwili może urazić jakieś słowo, a jedynym gwarantem ich bezpieczeństwa jest państwo wyznające współczesne ortodoksje – od poglądów na religię przez ocieplenie klimatyczne, imigrację, homoseksualizm, rolę kobiet do praw łysych, grubych, bezdzietnych muzułmanów i innych ofiar losu.

Obrażanie się jako taktyka w życiu publicznym ma niestety przyszłość. Ludzie lubią ofiary, a nie lubią napastników. Jednak igranie z wolnością słowa ma swoją cenę. Tolerancja nie jest programową zgodą z innymi; tolerancja to przyzwolenie, by ci, którzy mają inne poglądy od naszych, mogli je głosić. Ten wymóg jest dziś jeszcze bardziej aktualny niż w czasach Woltera. Nie dajmy się skołować szantażystom ze łzami w oczach i urazą na ustach. A przede wszystkim nie obrażajmy się na siebie, tylko rozmawiajmy. Zwłaszcza wtedy, gdy się nie zgadzamy.

Jedną z bardziej intrygujących reakcji po filmie Sachy Barona Cohena „Bruno” był protest australijskiego pisarza Marka Adnuma. Jako zadeklarowany gej Adnum uznał się za obrażonego nie filmem, ale stanowiskiem Gejowsko-Lesbijskiej Ligi przeciwko Zniesławieniom (GLAAD), która domagała się od twórcy „Bruna” umieszczenia na koniec filmu wyjaśnienia, że tytułowa postać nie jest reprezentatywna dla środowiska homoseksualistów. Rzecznik GLAAD Rashad Robinson uznał, że film nie obala stereotypów, a co gorsza, „miejscami” wyśmiewa się z gejów.

Pozostało 97% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą