[srodtytul]Spalić albo wydać?[/srodtytul]
W przyszłym roku ukaże się „Dziennik” Sławomira Mrożka. 4 tysiące stron! Po tomach korespondencji z Błońskim, Skalmowskim i Tarnem opublikowane zostaną listy do Axera i Lema. Zdumiony rozmiarami prowadzonej przez lata korespondencji pytam Mrożka, czy nie szkoda mu było czasu na pisanie tych listów. Czasu, który mógłby poświęcić na twórczość oryginalną.
– Nie, to też była część mojego pisarstwa, niezależnie od tego, że podtrzymywałem w ten sposób przyjaźnie i czerpałem z listów informacje. Czasem też pisałem w tych listach rzeczy, których gdzie indziej nie mógłbym zamieścić.
– A „Dziennik”? Dlaczego tak długo utrzymywał fakt jego prowadzenia w tajemnicy? Dlaczego nie publikował jego fragmentów? Nie mówiąc o tym, że Jerzy Giedroyć po śmierci Witolda Gombrowicza w 1969 roku zapewne z radością udostępniłby na druk „Dziennika” Mrożka łamy „Kultury”.
– Wcześniej zniszczyłem dziennik, który prowadziłem od końca lat 40. przez 14 lat. Bez żalu, bo cóż za głupstwa w nim wypisywałem! I z tym następnym „Dziennikiem”, który woziłem ze sobą po świecie, mogłem zrobić to samo. Spalić albo wydać? W wydawnictwie przeczytano go, czy raczej odczytano, bo przecież przez lata zmienił mi się także charakter pisma, i zadecydowano, że drukować warto. No to niech będzie.
Trzy sprawy tak w życiu, jak w twórczości Mrożka mają kluczowe znaczenie. Pierwsza to ojciec, druga – żony, trzecia – stalinizm. Zacznę od końca. Z komunizmem definitywnie rozstał się autor „Tanga” pod koniec lat 50., zwracając legitymację PZPR. Wcześniej, zatrudniony w krakowskim „Dzienniku Polskim”, pisywał – jak przyznawał po latach – „o wspaniałości Józefa Stalina i dobrodziejstwach kolektywizacji rolnej. (...) Na moje szczęście nie dane mi było popełnić czynów zbrodniczych czy szczególnie podłych w okresie mojego totalitarnego entuzjazmu”. Tak bezproblemowo jednak nie było. Po sprawie kurii krakowskiej i skazaniu księdza Lelity na karę śmierci, którą to karę zamieniono później na piętnastoletnie więzienie, Sławomir Mrożek w 1953 roku, w „Dzienniku Polskim” w felietonie „Zbrodnia główna i inne”, apelował: „Potrzebna jest nasza czujność. Nie ma zbrodni, której byśmy się po nich nie mogli spodziewać. Zaciekłość niedobitków będzie tym większa, im bardziej będą się upodabniać do SS-manów, do rycerzy płonącego krzyża Ku-Klux-Klanu, do brunatnych i czarnych koszul, występując w tym samym co SS-mani, krzyżowcy, koszule i inni falangiści interesie”.
Z ojcem niemal przez całe życie walczył, odcinał się od niego, usiłował wręcz całkowicie zerwać z nim stosunki. W liście do Jana Błońskiego z kwietnia 1964 roku pisał o Antonim Mrożku: „W kołach znajomych swoich nawet był zwany »kaznodzieją«, z tym że miało to charakter prześmieszki, bo on, niestety, nic nigdy nie miał do powiedzenia, choć bardzo lubił mówić”. Z czasem pisarz złagodniał, z ojcem doszedł do ładu, w „Baltazarze” napisze, że wybaczył mu wszystko. I cieszył się, że po burzliwych latach „burzy i naporu” mógł stosunki z ojcem naprawić, pomagać mu, przysyłając paczki z zagranicy czy zapraszając do siebie, w końcu – w zgodzie ze sobą samym – pożegnać go przed ostatnią drogą.
Żonaty był dwa razy. W 1959 roku ożenił się z malarką Marią Obrembą, siostrą Gabrieli Obremby, też malarki, pierwszej żony Andrzeja Wajdy. Żona Mrożka zmarła po dziesięciu latach małżeństwa w wyniku nagłej, bo od pierwszego symptomu do zgonu trwającej zaledwie 18 dni, choroby nowotworowej. „Była osobą o największych przymiotach. Jej jedyne przewinienie polegało na tym, że poznała mnie w czasie, gdy nie byłem jeszcze gotów na kogoś takiego jak ona. Nie zamierzam mówić więcej na ten temat. Moje uczucia i większość tego, co wiem, stanowią moją prywatną własność i tak już pozostanie na zawsze” – napisał w „Moim życiorysie”. Po raz drugi pisarz ożenił się w 1987 roku z reżyserką teatralną, Meksykanką Susaną Osorio Rosas.
[srodtytul]Niewolnik i rozbitek[/srodtytul]
Zapytałem Sławomira Mrożka, czy po tak ciężkiej chorobie, jaką przeszedł, za swoje może uznać słowa Skrzypka z dramatu „Rzeźnia”: „Treść mojego życia stanowiła sztuka. Dziś jestem żywy tylko jako organizm, bo treść mojego życia umarła”.
– Nigdy – odpowiedział z całą mocą. – To moje osiemdziesięcioletnie życie było i jest ważne. A sztuka? Przez całe życie pisałem, bo nic innego nie potrafiłem.
W Polsce odniósł niebotyczny sukces, ale jest prawdą, że jego ostatnie sztuki albo były chwalone z góry i na wyrost („Miłość na Krymie”), albo miały ogromne trudności z przedostaniem się na deski teatrów („Wielebni”). Przypomnieć też warto gwałt, jaki się podniósł po napisaniu przez Mrożka w latach 80. sztuki o Lechu Wałęsie – „Alfa”, jakoby obraźliwej dla ikony „Solidarności” czy „Solidarności” w ogóle.
Mrożek mówił nam jednak zawsze przykre rzeczy i pod tym względem się nie zmienił, a że my chcieliśmy widzieć w tym tragiku błazna, świadczy to źle wyłącznie o nas. Bośmy ślepi i głusi.
– W „Vatzlavie”, sztuce z 1968 roku, o którego wartość spierał się pan z Adamem Tarnem, zafrapował mnie tytułowy bohater, który już na samym początku mówi: „Byłem niewolnikiem i jestem rozbitkiem”. Zupełnie tak jak pan, ale czy po tym wszystkim czuje się pan wolny? – pytam Sławomira Mrożka, który w zeszłym tygodniu na krótko zawitał do Warszawy.
– Rzeczywiście, tak jak Vatzlav byłem niewolnikiem i rozbitkiem. A co do wolności, to sprawa osobista każdego z nas z osobna, taka jak moja...
Co go obchodzi dzisiaj? Nie literatura, nie teatr, nie polityka („na pewno nie Tusk czy Kaczyński”), więc co? I znów pada ta sama, uparta odpowiedź:
– Moje życie.
Gdyby, trawestując sławne zapytanie zadane przez Mrożka Dürrenmattowi: „Panie Dürrenmatt, co słychać?” (naprawdę zaproponował zadanie takiego pytania Konstantemu Puzynie), zapytać, całkiem serio, jak na poważnego pisarza przystało: „Panie Mrożek, co słychać”, z całą pewnością usłyszelibyśmy: – Żyję.
I nie da się ukryć, że to odpowiedź niebanalna, a nawet na swój sposób wyczerpująca.
[ramka]Wy nam mówicie: Europa. A tu, co postawimy mleko na kwaśne, to skądś wyłażą garbate karzełki i szczają nam do garnków”.
[i]„Z ciemności” z tomu opowiadań „Słoń” (1957)[/i][/ramka]
[ramka]O tu! – krzyknąłem, szeroko otwierając jamę ustną i wskazując palcem na zęby trzonowe. – O tu, wybili, panie, za wolność wybili!
Nastąpiło zamieszanie. Ucichli, patrzyli na mnie, nie mogąc zrozumieć, o co mi chodzi. A przecież chciałem tylko uprzytomnić im w sposób jasny i przystępny, niejako poglądowy, cierpienia mojego narodu. To, że najwidoczniej nie doceniali martyrologii, bardzo mnie rozgniewało.
– Popatrz pan – powiedziałem, podchodząc do jednego grubszego i szerzej otwierając usta. – Tu, aaoo...
Gruby odchrząknął i odwrócił wzrok.
– Przepraszam – powiedział i odszedł. Rzuciłem się więc do następnego z kolei, tak samo demonstrując.
– Tu. O! Brakuje. Wybili, panie, za wolność! Ooo!”.
[i]„Moniza Clavier” (1967)[/i][/ramka]
[ramka]Wolność to nic nie znaczy. Dopiero prawdziwa wolność to znaczy coś. Dlaczego? Bo jest prawdziwa, a więc lepsza. Wobec tego gdzie szukać prawdziwej wolności? Pomyślmy logicznie. Jeżeli prawdziwa wolność to nie jest to samo co zwykła wolność, to wobec tego gdzie jest prawdziwa wolność? To jasne. Prawdziwa wolność jest tylko tam, gdzie nie ma zwyczajnej wolności”.
[i]„Na pełnym morzu” (1960)[/i][/ramka]
[ramka]Pochodzę z kraju położonego na wschód od Zachodu i na zachód od Wschodu”.
[i]„Kontrakt” (1986)[/i][/ramka]