Trzy lata później Paweł Borowski zrobił siedmiominutową etiudę „Kocham cię” – poruszającą animację o kobiecie gumowej lalce, która czeka na męża w czwartą rocznicę ślubu. Ktoś napisał, że to „jeden z najkrótszych i najsmutniejszych filmów o miłości”.
– Zrobiłem „Kocham cię” za własne pieniądze – mówi Borowski. – Zresztą niewielkie. 5 tysięcy złotych. W sex-shopie kupiłem trzy lateksowe lalki, dwie takie same, żeby mieć dublerkę dla głównej roli i jedną inną, bo bohaterka mija podobną kobietę na ulicy. Animowałem je zza kadru, nakręciłem wszystko własną cyfrową kamerą. Dopiero potem dostałem wsparcie od studiów postprodukcyjnego i dźwiękowego.
„Kocham cię” trafił na festiwal berliński, firma dystrybucyjna Best Film pokazywała go w kinach przed „Żurkiem” Brylskiego, a krytycy pisali, że może kandydować do Oscara.
– Jak nie ma producenta z prawdziwego zdarzenia, który gotowy jest film promować, to bardzo ciężko jest osiągnąć międzynarodowy sukces – tłumaczy Borowski. – Nie mieliśmy pieniędzy na reklamę ani kontaktów za oceanem. Nic nie mogło się wydarzyć.
[srodtytul]W świecie kina[/srodtytul]
Po „Kocham Cię” Borowski zaczął myśleć o fabule. Wpadł na pomysł „Zera”.
– Obserwowałem ludzi, którzy się mijają, nic o sobie nie wiedząc, choć są tak blisko siebie. Ta historia od początku miała wiele wątków i właśnie taką formę, w której epizody następowały po sobie szybko, a kamera zawsze szła za kimś, kto wypowiedział ostatnie słowo w dialogu.
Scenariusz powstawał długo. Na podstawie luźnych notatek Borowski napisał coś w rodzaju powieści. Potem zapisał wszystko w formacie scenariusza.
– Ciągle powtarzałem sobie, że less is more – mówi. – Wycinałem wszystko, co mi się wydawało zbędne.
Nie chciałem oceniać bohaterów ani nikogo pouczać. Nie czuję się mentorem czy demiurgiem. Bardzo mi się podoba zdanie, które powiedział kiedyś Michael Haneke: „Ja tylko pokazuję rzeczy”.
Z gotowym scenariuszem poszedł do Piotra Dzięcioła, właściciela Opus Film, producenta „Ediego”, „Z odzysku”, „Mojej krwi”.
– Przedtem raz tylko miałem z nim jakiś przelotny kontakt – mówi. – Ale wiedziałem, że to jest człowiek, który nie boi się ryzykować. Liczyłem na uczciwą odpowiedź.
– Przeczytałem „Zero” raz i od razu zabrałem się do ponownej lektury – wspomina Piotr Dzięcioł. – Czułem, że muszę ten film wyprodukować.
Długo walczyli, żeby zebrać pieniądze, zwłaszcza że to nie był projekt tani, kosztował ponad 4 miliony. Koprodukcja z Holendrami rozsypała się, połowę budżetu dostali z PISF, resztę w końcu dozbierali.
Spytałam Piotra Dzięcioła, czy przy tak wymagającej produkcji nie bał się pracować z reżyserem bez szkoły filmowej.
– Paweł był do „Zera” perfekcyjnie przygotowany – mówi Dzięcioł. – Po prostu otoczyłem go – jako debiutanta – fachowcami: dałem mu świetnego operatora, doskonałego scenografa, sprawną ekipę.
W dwudziestu kilku równorzędnych rolach wystąpiła cała plejada aktorów – od mało znanych po gwiazdy.
– Oni wszyscy sporo ryzykowali, bo nie wiedzieli, co z tego wyjdzie – przyznaje Paweł Borowski. – Ale zaufali mi. A ja im. Przekonałem się, jak fantastyczna może być praca z aktorem. Jest w niej nieprzewidywalność, codzienne odkrywanie nowych prawd o bohaterach, których się stworzyło.
Walczyli z czasem. Mieli tylko 34 dni zdjęciowe, a do nakręcenia 121 scen w ponad 50 lokalizacjach, w dwóch miastach.
– Masakra. Ale musieliśmy się z tym zmierzyć. Przed zdjęciami narysowałem całą książkę storyboardów, ujęcie po ujęciu – mówi Borowski. – Potem zrozumiałem, że całe to przygotowanie to zaledwie punkt wyjścia. Bo na planie trzeba zawierzyć intuicji.
Zawierzył jej tak bardzo, że aż dziwili się jego współpracownicy. Czasem nie chciał nawet kręcić dubli, dodatkowych ujęć, przebitek. Łapał nastroje chwili, nie zostawiał sobie furtek na zmianę decyzji.
Na festiwalu w Gdyni „Zero” zostało świetnie przyjęte przez krytyków, ale całkowicie pominięte w werdykcie jury.
– Nie czułem się rozgoryczony – mówi. – To jest prawo festiwalu. Nie będę się obrażał, bo ktoś woli kolor zielony, a ja lubię niebieski. Mam może tylko trochę pretensji do siebie. Bo czytałem gazety, słuchałem kuluarowych rozmów, wiedziałem, że „Zero” wymienia się wśród faworytów i niepotrzebnie pozwoliłem sobie na marzenia. Ale nagrodą są dla mnie reakcje widzów. Albo to, że w czasie Warszawskiego Festiwalu Filmowego w olbrzymiej sali kinowej widziałem ludzi siedzących na schodach, a przy napisach końcowych usłyszałem brawa.
Teraz „Zero” zaczyna swój festiwalowy obieg po świecie. A może nie tylko festiwalowy.
– Po imprezie w Pusan zgłosiło się do nas dwóch poważnych dystrybutorów amerykańskich – ujawnia Dzięcioł.
Przed rokiem Paweł Borowski zrezygnował z pracy w agencji reklamowej. Czasem tylko reżyseruje reklamówki, żeby utrzymać dom: ma żonę i dwie córeczki. Ale najważniejszy jest dla niego film. Chce pójść za ciosem, kończy pisać scenariusz drugiej fabuły. Pytam, czy nie tęskni za malarstwem. Bo przecież od lat rysuje w „Gazecie Wyborczej” satyryczne obrazki inspirowane filmami, ale przy sztalugach nie stał od lat.
– Nigdy nie powiedziałem, że zakopałem pędzel na wieki – odpowiada, jednak przyznaje, że na razie wszystkie jego zawodowe marzenia krążą wokół filmu. Niektóre są bardzo śmiałe:
– Chciałbym zrobić coś w Ameryce. Wiem, że to potwornie trudne. Ale pociągające są olbrzymie możliwości i szkoła, jaką mogę dostać.
Więc pewnie jeszcze nie teraz, ale może kiedyś... W końcu należy do pokolenia bez kompleksów, którego marzenia się spełniają.