Media jako część aparatu władzy

Zamiast zadawaniem niewygodnych pytań media zajmują się dezawuowaniem tych, którzy usiłują wypełniać dziennikarskie powinności

Publikacja: 15.05.2010 01:43

Bronisław Wildstein

Bronisław Wildstein

Foto: Fotorzepa, Ryszard Waniek Rys Ryszard Waniek

Od powstania III RP mieliśmy do czynienia ze zjawiskiem zrośnięcia się mediów i aparatu władzy. PRL był systemem, w którym podporządkowane aparatowi partyjnemu oficjalne media (poza marginesem, którym była część limitowanych i kontrolowanych gazet katolickich) pełniły funkcje propagandowe. Nowa władza, na nieco podobnej zasadzie, oczekiwała, że media wspierały ją będą w procesie budowy nowego ładu. Ta skądinąd zrozumiała tendencja tworzyła od początku zagrożenie dla środków masowego przekazu.

Znamienna dla tego czasu była oficjalna deklaracja Dariusza Fikusa, który przyjmując stanowisko naczelnego „Rzeczpospolitej” wraz z misją jej transformacji, ogłosił, że ponieważ sferą polityczną zajmuje się „Gazeta Wyborcza”, on zajmie się prawem i gospodarką. Pomysł na konkurencję w dziedzinie medialnej po prostu nie przychodził do głowy.

Dość szybko media stały się elementem staro-nowej oligarchii. Nie instrumentem rządzącego układu, ale jego istotną częścią. Realna konkurencja wobec jednobrzmiącego establishmentu, jak swojego czasu „Życie Warszawy”, a potem „Życie”; „Czas Krakowski” czy „Gazeta Polska”, spychana była na margines i poddawana wszelkiego typu szykanom.

Marginesem jest również medialny koncern o. Rydzyka, silnie zresztą zorientowany ideologicznie. Pojawiające się rzadko i w stopniu ograniczonym próby pluralizowania mediów publicznych od czasów pampersów po dziś wywoływały wściekły atak medialnego establishmentu.

Afera Rywina, która wstrząsnęła III RP i spowodowała bunt społeczeństwa przeciw oligarchicznym porządkom, wywołała również krótkotrwałą emancypację części mediów i dużej części dziennikarzy. Wydawało się, że wybory 2005, zdominowane w ogromnym stopniu przez partie protestu (jedną z nich była wówczas PO), zmienią na trwałe stan rzeczy w Polsce.

Było to jednak tylko złudzenie. Dominujący w życiu społecznym, biznesie i prywatnych mediach establishment rozpoczął bezpardonową walkę ze swoimi wrogami, którymi w sferze politycznej byli PiS i jego liderzy, bracia Kaczyńscy, a w sferze medialnej – krytycy systemu III RP. Doprowadziło go to do strategicznego sojuszu z – walczącą o władzę z PiS – Platformą, który z czasem przekształcił się w trwały związek.

Katastrofa w Smoleńsku spowodowała szok, który obudził pozbawione głosu rzesze społeczne próbujące raz jeszcze rewindykować swoją, odmienną od narzuconej oficjalnie, tożsamość. Eksplozja patriotycznej i wspólnotowej samoświadomości wywołała przerażenie elit, które ogłosiły kolejną kampanię. Jak zwykle w historii III RP polega ona na odwróceniu znaczeń. Ofensywa nienawiści, która ma prowadzić do eliminacji demokratycznej konkurencji, prowadzona jest pod hasłami walki z nienawiścią i obrony demokracji. Na pierwszej linii frontu ustawiły się znowu dominujące media III RP.

 

 

Bezpośrednio po katastrofie język nienawiści i pogardy wymierzony w PiS i nieżyjącego już prezydenta został wyciszony. Adam Michnik zadeklarował coś w rodzaju samokrytyki, a TVN 24 czy Polsat News, w których prezydent występował wcześniej jako figura demoniczna albo groteskowa, znalazły go sympatycznym i miłym. Okazało się, że posiadają wiele jego wizerunków zasadniczo różniących się od tych, którymi wcześniej karmiły widzów.

Te miłe gesty wiązały się jednak ze swoistym upupieniem ofiar katastrofy. O umarłych dobrze, byle nie konkretnie. Ich polityczny przekaz miał zostać pogrzebany wraz z nimi, tak jak refleksja nad ich traktowaniem za życia. Każda próba przypomnienia tego, co działo się wcześniej, powodowała agresję. Wymowna była reakcja na artykuł Zdzisława Krasnodębskiego „Już nie przeszkadza” („Rz”, 14.04). Ten osobisty i emocjonalny w tonie tekst, który jednak zgodnie z prawdą pokazywał skandaliczne nadużycia, jakich dopuszczali się przeciwnicy prezydenta, stał się znowu pretekstem i obiektem manipulacji. Pretekstem, gdyż funkcjonować zaczął jako element kampanii PiS, a manipulacji, bo uznany został za atak na wszystkich oponentów prezydenta. W rzeczywistości artykuł Krasnodębskiego dotyczył wyłącznie postaw niemieszczących się w nawet najszerzej pojętej demokratycznej debacie politycznej, uosabianych przez figury typu Janusza Palikota czy Stefana Niesiołowskiego, oraz medialnych zafałszowań, których celem było dezawuowanie prezydenta.

Skala narodowej żałoby powodowała narastający niepokój estblishmentu. Był to dla wielkich rzesz Polaków moment oczyszczający, spontaniczna demonstracja tożsamości i buntu wobec odbierającego im podmiotowość systemu III RP.

W „Gazecie Wyborczej”, „Polityce” czy „Krytyce Politycznej”, która w tym momencie podkreśliła raz jeszcze swoją ideologiczną tożsamość z establishmentem III RP, pojawiła się fala ataków na „tradycyjny” (a więc realny) patriotyzm polski. Wtórowały temu komercyjne media elektroniczne.

Prof. Ireneusz Krzemiński porównywał polską żałobę do histerii po śmierci lady Diany, a prof. Hanna Świda-Ziemba – do opłakiwania Bieruta.

Oskarżenia o narodową histerię w intelektualnych środowiskach III RP stały się nagminne. Obserwowaliśmy licytację na dyskredytowanie zbiorowego przeżycia. „Ten cyrk, który nazywamy w Polsce żałobą narodową” (Małgorzata Szumowska); „Mroczne wyziewy polskiego pseudo-mesjanizmu” (prof. Agata Bielik-Robson); „Polski nacjonalizm nabiera charakteru cierpiętniczego, niemal nekrofilskiego” (prof. Bronisław Łagowski) itd. Realny patriotyzm przeszkadza, co stwierdził prostodusznie dziennikarz TVN 24 Grzegorz Miecugow, wyrażając lęk przed „obudzeniem demona polskiego patriotyzmu”. Bardziej wyrafinowani, jak prof. Jerzy Jedlicki, wiedząc, że nie należy podejmować z nim walki bezpośrednio, tłumaczyli, że należy patriotyzm ten przetworzyć i rozcieńczyć. W efekcie pozostałaby z niego wyłącznie nazwa.

 

 

Pierwszą bitwę obrońcy III RP wytoczyli uhonorowaniu pary prezydenckiej pochówkiem w krypcie katedry wawelskiej. I znowu odbywało się to zgodnie z zasadą odwrócenia znaczeń, która w III RP stała się kanonem działania jej rzeczników. Zakłócenie narodowej żałoby przedstawione było jako jej obrona; próba podzielenia Polaków i zmobilizowania ich przeciw decyzji gospodarza katedry wawelskiej, nazwana została protestem przeciw „dzieleniu Polaków” itp. Manipulacja mediów i salonu III RP, które decyzję kard. Dziwisza zaprezentowały jako wybór Jarosława Kaczyńskiego, odsłonił na naszych łamach Marek Magierowski w „Małym studium kłamstwa wawelskiego” („Rz” z 20.04). Szczególną rolę w tej operacji odegrał Andrzej Wajda, który w liście do „Wyborczej” zaprotestował przeciw pochowaniu pary prezydenckiej na Wawelu, pisząc m. in.: „Decyzja ta wywołuje poważne protesty i może spowodować najgłębsze od odzyskania niepodległości w 1989 roku podziały polskiego społeczeństwa”.

Akcja ta była szczególnie niestosowna, gdyż decyzja została już podjęta, a na pogrzeb zadeklarowali przybycie najważniejsi politycy światowi – o tym, że nie zrobią tego, wykorzystując nadarzający się pretekst, nikt wówczas nie wiedział. Zmiana decyzji kard. Dziwisza byłaby realną kompromitacją naszego kraju na arenie międzynarodowej. Obrońcy III RP, którzy mają usta pełne frazesów na temat międzynarodowego wizerunku Polski, robili wszystko, aby do tego doprowadzić. Zresztą nie pierwszy to taki przypadek. Prezentowanie zagranicznej opinii publicznej zdeformowanego obrazu swoich krajowych przeciwników i odwoływanie się do pomocy obcych polityków w czasie rządów PiS zdarzyło się nieraz. Jest to praktyka zupełnie nieznana w krajach demokratycznych.

W wywiadzie dla „Le Monde” Wajda posunął się do sugestii, że katastrofę w Smoleńsku spowodował Lech Kaczyński, wymuszając na pilocie lądowanie. Było to dwa dni przed rozpoczęciem lansowania tej tezy przez „Wyborczą”, która odwoływała się do zmanipulowanej relacji o próbie wymuszenia lądowania w Tbilisi przez Lecha Kaczyńskiego. Ta insynuacja bez poparcia jakimikolwiek faktami funkcjonuje w mediach III RP cały czas. Przez blisko pół swojego programu – bezskutecznie – Tomasz Lis usiłował wymusić na ekspertach lotniczych uznanie, że tego typu interwencja prezydenta tłumaczyłaby katastrofę.

Wybite na czołówki mediów wystąpienie Wajdy przeciw wawelskiemu pogrzebowi miało przełożyć się na manifestacje polityczne. TVN 24 informowała, za ile czasu rozpocznie się demonstracja przeciw decyzji kardynała przed pałacem biskupim w Krakowie. Miało to charakter nie tyle informacji, ile agitacji. Mimo to manifestacja pod hasłem niedzielenia Polaków okazała się parodią. Bitwa została przegrana przez rzeczników III RP. Wzmogło to ich lęk i agresję.

 

 

Relacje dotyczące smoleńskiej tragedii przybrały w głównym nurcie medialnym charakter rządowej propagandy. Ogłoszenie przez władze sukcesem faktu, że państwo polskie nie rozpadło się z powodu katastrofy samolotu, jest po prostu kuriozalne. Tymczasem funkcjonuje ono, powtarzane na różne sposoby w ośrodkach opiniotwórczych III RP i mediach. Ma dowodzić jakości rządu i doskonałości polskiej konstytucji.

RMF w serwisie informacyjnym, podając, że pojawiają się kontrowersje w sprawie wyboru konwencji chicagowskiej jako podstawy prawnej dla badania katastrofy pod Smoleńskiem, w charakterze wytłumaczenia przytoczyło wypowiedź rzecznika rządu. Ten oświadczył, że premier wybrał rozwiązanie najlepsze, i na tym relacja w serwisie informacyjnym została zakończona. Przytaczam ten, wydawałoby się skrajny przypadek, gdyż oddaje on podejście, do kwestii badania katastrofy przez ogromną większość mediów w Polsce. Odkrycie przez „Rzeczpospolitą” porozumienia regulującego sprawę tego typu katastrof we w miarę normalnym kraju wywołałoby polityczne trzęsienie ziemi. Wszystko wskazuje na to, że rząd o nim nie wiedział, co jest dla niego dyskredytujące, albo wiedział i zataił jego istnienie przed opinią publiczną, co oznaczałoby, że chciał oddać śledztwo stronie rosyjskiej, a to dyskredytuje go jeszcze bardziej.

W normalnym kraju dziennikarze domagaliby się wyjaśnienia i rozliczenia. W III RP uznali, że rząd wie, co robi, a dociskanie go jest niewłaściwe. Przecież nie chodzi o kompromitację rządu, ale opozycji. Dlatego możemy na wstępie założyć, że kolejna rewelacja, jaką jest złamanie prawa przez rozporządzenie szefa MON, na mocy którego powołana została komisja z ministrem SW na czele, przemknie niezauważona, a wyjaśnienie rzecznika rządu, że wszystko jest w porządku, zostanie uznane za finał sprawy.

Dziennikarze nie zauważyli nawet, że czymś innym jest prokuratorskie śledztwo, które osobno prowadzą Polska i Rosja zgodnie ze swoimi normami prawnymi, a czym innym komisja do badania przyczyn wypadku, która może być powołana na takiej lub innej zasadzie i na której pracy dopiero może oprzeć się właściwe śledztwo. Ten brak elementarnej wiedzy, wynikający z braku rzetelności dziennikarskiej zastąpionej partyjnym zaangażowaniem, powoduje, że na pytania o komisję premier może odpowiadać, co chce, na przykład opowiadając o prokuratorskim śledztwie, które nie ma tu nic do rzeczy.

W tej sytuacji najbardziej standardowe działania dziennikarskie etykietowane są nie tylko przez rząd, ale i sprzyjające mu media jako „polityczne wykorzystywanie katastrofy” („polityczny kanibalizm” itp.), a prorządowa propaganda chodzi w kostiumie dziennikarstwa.

 

 

Wszystko wskazuje na to, że rząd bezwarunkowo podporządkował się rosyjskim decyzjom, a późniejsze jego działania służą tylko uzasadnieniu tej postawy. Zwrotnie uzyskał parę niewiele kosztujących gestów ze strony Moskwy, które – zgodnie ze swoją dotychczasową praktyką – ogłasza przełomem i nową erą w stosunkach polsko-rosyjskich. Wszystko to jest bardzo niepokojące i sugeruje, że dla wizerunku rząd potrafi poświęcić sprawy fundamentalne. Tylko że sprawy te, związane z suwerennością naszego kraju, nie wydają się przedmiotem troski opiniotwórczych środowisk III RP. Ich troską jest obrona rządu.

Skoro oddał on badanie wypadku Rosjanom, to należy teraz wszelkie wątpliwości tłumaczyć na ich korzyść i zdezawuować jakąkolwiek wymierzoną w nich krytykę. Oto co mówi na ten temat w „Wyborczej” [7.05] prawnik prof. Jerzy Osiatyński, po raz pierwszy występujący jako specjalista od katastrof lotniczych: „/.../ fakt jest taki, że samolot podszedł do lądowania mimo przynajmniej trzykrotnego ostrzeżenia ze strony obsługi lotniska w Smoleńsku i zaleceń, by lądował gdzie indziej /.../Musimy sobie powiedzieć jasno, że istnieje domniemanie winy pilota /.../ Mówienie, że odpowiedzialność za wypadek spada na Rosjan, bo nie zamknęli lotniska, jest infantylne”. Domaganie się przejęcia badania sprawy przez Polskę Osiatyński kwituje: „Nie, to byłoby sprzeczne z prawem międzynarodowym” – co jest ewidentnym fałszem. Nieuprawnione, a przy tym paskudne jest przesądzanie o winie polskiego pilota na podstawie wyłącznie relacji Rosjan, co do których można żywić podejrzenia, że chcą oddalić od siebie jakąkolwiek odpowiedzialność. Traktowanie tych relacji jak faktu jest po prostu jaskrawym nadużyciem.

Po to jednak, aby usprawiedliwić rząd, trzeba uznać pozostawienie sprawy Rosjanom i sprowadzenie się do roli petenta za postawę optymalną. Należy zapomnieć, że Moskwa jest w tej kwestii stroną. Trzeba odrzucić zdrowy rozsądek, który każe zakładać, że Moskwa będzie dążyła do ukrycia każdego obciążającego ją zaniedbania. Zdrowy rozsądek musi lec jednak na ołtarzu świeżej polsko-rosyjskiej „przyjaźni”. Spoczywa tam już dochodzenie prawdy. Gdyż: „to my od kilku tygodni zaciągamy ciągły kredyt u Rosjan, którzy zdobyli się ostatnio na kilka naprawdę ważnych gestów wobec Polski/.../polskie oczekiwania powinny być rozsądne. Nie powinniśmy przeciągać struny, bo w końcu pęknie /.../ zepsucie tego, co powstało ostatnio w stosunkach polsko-rosyjskich, byłoby zbrodnią. Historia daje takie szanse raz na dziesiątki, jeśli nie setki lat”. Dziwne, że autor nie pisze o tysiącach. Ten wiernopoddańczy adres, który wyjaśnia, że ze strony Moskwy każdy gest jest aktem łaski, którym powinniśmy się kontentować, przeczytać możemy oczywiście na łamach „Wyborczej”. Nie powinniśmy nie tylko żądać prawdy, ale nawet pytać, na czym polega ów osławiony przełom.

Większość mediów nie zadaje więc niewygodnych pytań. Zamiast tego zajmuje się dezawuowaniem tych, którzy usiłują wypełniać dziennikarskie powinności. To oni „szukają dziury w całym”. Jak czkawka brzmi klasyczne oskarżanie o „teorie spiskowe”. Bywa ono jednak rozbudowane. Oto kanoniczny tekst „Wyborczej” zatytułowany „O tym, jak umysł wybiera drogę na skróty”, w którym zgłaszający wątpliwości co do oficjalnych wyjaśnień to: „ufolodzy, monarchiści, słuchacze Radia Maryja, zwolennicy Solidarności Walczącej, entuzjaści psychotroniki i kabały”. Ten ujmujący zbiór demonstruje technikę dezawuowania przez arbitralne łączenie rozmaitych zjawisk, z których jedne mają kompromitować inne. Umieszczenie Solidarności Walczącej między kabalistami a ufologami stanowi jednak swoisty rekord. Zadawanie niewłaściwych pytań i snucie niepraworządnych hipotez obraca się przecież przeciwko rządowi. Jest więc propisowską propagandą, co media III RP podnoszą na każdym kroku. Odpowiedzialni dziennikarze mają wspierać rząd.

 

 

Przykładem klasycznych praktyk III RP była nagonka na film „Solidarni 2010”. Obraz, który był gorącym dokumentem demonstrującym postawy Polaków w czasie żałoby, został oskarżony o stronniczość, manipulacje i partyjne zamówienie. Autorytety insynuowały, że reżyserka, która powodowana naturalnym odruchem dokumentalisty postanowiła pokazać Polaków przeżywających wspólnie smoleńską tragedię, nakręciła film na zamówienie Kaczyńskiego, który zresztą nie wiedział wówczas, że będzie kandydował. Pomówienia, które mnożyły dziennikarskie, i nie tylko, „autorytety” w odniesieniu do tego filmu, warte są zapamiętania. Wystąpienie Rady Etyki Mediów dotyczące czegoś innego pokazywano jako potępienie „Solidarnych 2010”, a wyjaśnienia tego ciała nie zostały upublicznione.

Przez nagonkę przebijał się jednak czasami ton szczerości. „Wypowiedzi pokazane zostały bez komentarza”. Chodziło więc o to, że zarówno kwestie, jak i wygłaszający je Polacy są głęboko niesłuszni. Choć wiemy o ich istnieniu, nie należy ich ujawniać opinii publicznej.

Należy natomiast analizować każdą wypowiedź Jarosława Kaczyńskiego ze świadomością jego złych intencji. I te złe intencje należy demaskować. Lider PiS odwoła się do Polaków, sugeruje więc, że ci, którzy go nie popierają, nie są Polakami. Itd. To, co powie Kaczyński, musi zostać wykorzystane przeciw niemu. Jeśli nic nie będzie mówił, wykorzystane to zostanie tym bardziej.

Typowym przykładem było wystąpienie Jarosława Kaczyńskiego do Rosjan. Lider PiS nie mówił w nim nic nowego. Stwierdził – co powtarzał zawsze – że pojednanie musi być budowane na prawdzie i że na nie liczy. Co więcej, wystąpienie to skierowane zostało do narodu, nie do władz Rosji. A jednak... W TVN jego skrót spointowany został komentarzem Stefana Niesiołowskiego, który opowiadał o cynicznym wykorzystaniu i żerowaniu na katastrofie. Media zadumały się nad szczerością wystąpienia Kaczyńskiego. Nie ma potrzeby zauważać, że intencji Donalda Tuska nie badają. To zresztą słuszne. Nasze możliwości identyfikowania intencji są ograniczone, a w polityce liczą się fakty.

To oponenci polityczni i obsługujące ich media dorobili Kaczyńskiemu gębę rusofoba. Identyfikacja zagrożenia, jakie niesie dla Polski neoimperialna orientacja polityki Putina, jest oznaką politycznego realizmu, a nie rusofobii. Ale nie o debatę chodzi, tylko o załatwienie niewygodnego polityka.

Bezpośrednio po katastrofie wśród dziennikarzy III RP pojawiły się formułowane wprost nadzieje, że Kaczyński i PiS zasadniczo się zmienią. Dlaczego to oni mieliby się zmieniać, nikt nie tłumaczył. Sprawa rozumie się sama przez się. Waldemar Kuczyński, który zawsze wprost twierdził, że Kaczyńskich i PiS należy wyeliminować z życia publicznego, tym razem wykonał gest. Zaproponował, aby Kaczyński zaakceptował III RP, co pozostawi mu szansę politycznego funkcjonowania. Oto demokracja w wydaniu III RP. Opozycja ma prawo istnienia, jeśli od partii establishmentu różnić się będzie nazwą i twarzami polityków. Wygląda na to jednak, że Kaczyński jest niereformowalny. A ręka podniesiona na III RP musi być ucięta.

Adam Szostkiewicz, publicysta „Polityki”, która apelowała w ostatnich wyborach: „Tusku, musisz”, oszołomiony sondażami z końca kwietnia wzywa: „Panie marszałku, proszę wygrać w pierwszej turze! /.../ Byłoby taniej i wyraziściej politycznie: koniec PiS nadchodzi szybkimi krokami”. Sytuacja obecna nie nastraja już tak optymistycznie: „Rusz się Platformo. Walcz”, zagrzewa Szostkiewicz. I to jest miara niezależnego dziennikarstwa III RP.

Od powstania III RP mieliśmy do czynienia ze zjawiskiem zrośnięcia się mediów i aparatu władzy. PRL był systemem, w którym podporządkowane aparatowi partyjnemu oficjalne media (poza marginesem, którym była część limitowanych i kontrolowanych gazet katolickich) pełniły funkcje propagandowe. Nowa władza, na nieco podobnej zasadzie, oczekiwała, że media wspierały ją będą w procesie budowy nowego ładu. Ta skądinąd zrozumiała tendencja tworzyła od początku zagrożenie dla środków masowego przekazu.

Znamienna dla tego czasu była oficjalna deklaracja Dariusza Fikusa, który przyjmując stanowisko naczelnego „Rzeczpospolitej” wraz z misją jej transformacji, ogłosił, że ponieważ sferą polityczną zajmuje się „Gazeta Wyborcza”, on zajmie się prawem i gospodarką. Pomysł na konkurencję w dziedzinie medialnej po prostu nie przychodził do głowy.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy