To najbarwniejsze wspomnienie mego dzieciństwa. Sklepik pani Brzozowskiej był malutki – z trudem mieściły się tam trzy osoby, ale można tam było znaleźć wszystkie skarby, jakie jest w stanie wymyślić wyobraźnia siedmioletniego chłopca: znaczki (byłem filatelistą), zeszyty kryminalne (przygody Pinkertona, amerykańskiego detektywa), awanturnicze historie z Indianami (napisane przez Fenimore’a Coopera i Carola Maya), strzelające żabki, kapiszony do straszaków i wiele innych. Sklepik mieścił się w kamienicy Johna (narożny budynek u zbiegu Krakowskiego Przedmieścia i Senatorskiej z placem Zamkowym) albo w sąsiedniej, obok znajdowały się poczta oraz spółdzielnia jajczarsko-mleczarska. Jednym słowem – w miejscu, gdzie potem była Kawiarnia Literatów, w której ruch regulował Jan Himilsbach, postać bardzo barwna o głosie odznaczającym się niepowtarzalną chrypką. Kiedyś wracam do domu, a tu wiadomość! „Dzwonił Himilsbach z prośbą. Ponieważ ma chrypkę, a jutro nagrywa postsynchrony, prosi, żebyś go zastąpił”. Długo to krążyło jako dowcip.

„Mamo, wpadnijmy do Brzozowskiej” – to była moja stała prośba przed spacerem. Wychodziłem wzbogacony co najmniej o kopertę ze znaczkami (100 sztuk za 1 zł). A w środku przeważnie chłam ze starych niemieckich kolonii lub poczt tymczasowych. Szczególnie pamiętam niemieckiego rycerza z nadrukiem „Memel (Kłajpeda)” z okresu okupacji Litwy. Memel, Rheinland (Nadrenia), Saargebiet (Zagłębie Saary) i inne cesarskie prowincje. Nic to nie było warte.

Za rogiem, gdzie jest wejście do schodów ruchomych – czapnik Dziewczepolski. Pomyśleć, że w 1949 roku do schodów ustawiały się kolejki – taka to była atrakcja. U Dziewczepolskiego mama kupiła mi pierwszą, gimnazjalną czapkę, kiedy zdałem do Batorego. Okrągłą, z metalowym znaczkiem – książką z kagankiem. Szkolne czapki były obszyte niebieską nitką – gimnazjum, albo czerwoną – liceum. Chodzi o państwowe. Prywatne były różne: Rej – granatowe naleśniki, Górski – francuskie kepi, Zamoyski – niebieskie maciejówki, Czacki – ciemnogranatowe rondelki (jakie nosił de Gaulle), gimnazjum Przyszłość – z biało-czerwoną wstążką itd. Wszystkich już nie pamiętam.

Na drugim rogu Senatorskiej, gdzie zaczyna się Podwale, była znana cukiernia Wroczyńskiego. Słynna z najlepszych w Warszawie meringues (beza ze śmietaną). Dosłownie rozpływały się w ustach. Dziś nikt takich nie robi. Wczoraj zamówiłem – nie podam adresu – po chwili zamieniła się w gumę do żucia. Niestety, Wroczyńskiego już nie ma, marmurowe stoliki spłonęły, a na tym miejscu ktoś taktowny położył płytę katyńską. Dlaczego akurat w tym miejscu – na Starym Mieście, które kojarzy się raczej z powstaniem? Dlaczego tyle pomników w Warszawie stawia się bez żadnej myśli? Dlaczego… dużo by się uzbierało tych pytań. „Bo słabo główka pracuje” – powiedziałby Himilsbach.