Genialne wynalazki dokonywane są zazwyczaj przypadkiem i mimochodem. Niekiedy do tego stopnia, że po czasie nie sposób nawet stwierdzić, komu pierwszemu zaświeciła w głowie fortunna myśl. Tak właśnie było z pomysłem, aby dębową beczkę na whisky wypalić od środka – pomysłem, bez którego najbardziej męskie trunki, bourbon i rye whiskey, nie powstałyby. A byłaby to dla ludzkości strata niepomierna.
W poświęconej bourbonom literaturze spotkać można dwie wersje tłumaczącej to legendy. Wedle pierwszej Eliaszowi Craigowi, jednemu z pionierów amerykańskiego gorzelnictwa, miało raz zabraknąć klepek do beczki. Jako człowiek oszczędny postanowił więc użyć uszkodzonych, nadpalonych, by po czasie stwierdzić, iż właśnie w tej beczce trunek nabrał najlepszego smaku.
Druga wersja brzmi mniej apetycznie, ale bardziej prawdopodobnie. W początkach istnienia USA rodzimego samogonu nie ceniono na tyle, by zwracać uwagę, w czym jest transportowany. Lano go do beczek używanych, bo tak wychodziło taniej, a jeśli wcześniej beczki owe zawierały np. śledzie, wypalano je po prostu dla zlikwidowania niemiłego zapachu. W owym czasie w amerykańskich destylarniach nie było zwyczaju leżakowania destylatu. Praktycznie też nie zdarzało się, by go butelkowano (klasyczne westerny, gdzie wszyscy malowniczo tłuką sobie na głowach butelki, w tym punkcie są bzdurą). Alkohol dystrybuowano w beczkach pomiędzy właścicieli saloonów, gdzie konsumenci pożytkowali go na miejscu albo czerpali na wynos we własne naczynia, przeważnie kamionkowe dzbanki – dziś, na pamiątkę, sprzedaje się w takich niektóre specjalne edycje.
[srodtytul]Skóra krokodyla[/srodtytul]
Trzeba było czasu, by zauważono, że tak traktowana whiskey była tym lepsza, im dalej od producenta zajechała i im dłużej to trwało. Wtedy to wreszcie Amerykanie zrozumieli, jak fantastyczny trunek udało im się stworzyć, i zaczęli przykładać do jego produkcji i leżakowania większą wagę – choć w pełni, o czym za chwilę, nie docenili go do dziś.
Swoją drogą, ciekawe jest, że wynalazek maturacji w wypalonej dębinie przypisuje legenda mistrzowi destylacji z Pensylwanii, a nie komuś z hrabstwa Bourbon w stanie Kentucky (nazwanego tak z wdzięczności za pomoc udzieloną przez dwór francuski podczas wojny o niepodległość), które dało markę amerykańskiej whisky. Żyzna, obficie rodząca zboża gleba, krystaliczna (ongiś, zapewne) woda czy jakaś inna jeszcze przyczyna sprawiła, że akurat samogon z tego hrabstwa, zajmującego ogromną połać rolniczego stanu, zdobył sobie szczególne uznanie. Na tyle duże, że kiedy wskutek wzrostu gęstości zaludnienia dokonano w stanie reformy administracyjnej, która kilkukrotnie zmniejszyła obszar Bourbon County, gorzelnie zaczęły umieszczać na swych wyrobach informację, że jest to Old Bourbon whiskey, czyli whiskey pędzona na terenie dawnego hrabstwa Bourbon. Ponieważ marki handlowe nie były wtedy chronione tak skrupulatnie jak dziś, reklamowały się w ten sposób także gorzelnie zupełnie z innych miejsc, i stąd przyjęło się z czasem każdą whisky robioną przez amerykanów z najbardziej u nich dostępnego surowca i na sposób amerykański nazywać bourbonem.