Trunek dla niepogodzonych

Whisky to dziś napitek postkomunistów, szpanerów i nieokrzesanych nowobogackich. Prawdziwy mężczyzna wybiera bourbona

Aktualizacja: 03.07.2010 13:41 Publikacja: 02.07.2010 04:05

Trunek dla niepogodzonych

Foto: rp.pl

Genialne wynalazki dokonywane są zazwyczaj przypadkiem i mimochodem. Niekiedy do tego stopnia, że po czasie nie sposób nawet stwierdzić, komu pierwszemu zaświeciła w głowie fortunna myśl. Tak właśnie było z pomysłem, aby dębową beczkę na whisky wypalić od środka – pomysłem, bez którego najbardziej męskie trunki, bourbon i rye whiskey, nie powstałyby. A byłaby to dla ludzkości strata niepomierna.

W poświęconej bourbonom literaturze spotkać można dwie wersje tłumaczącej to legendy. Wedle pierwszej Eliaszowi Craigowi, jednemu z pionierów amerykańskiego gorzelnictwa, miało raz zabraknąć klepek do beczki. Jako człowiek oszczędny postanowił więc użyć uszkodzonych, nadpalonych, by po czasie stwierdzić, iż właśnie w tej beczce trunek nabrał najlepszego smaku.

Druga wersja brzmi mniej apetycznie, ale bardziej prawdopodobnie. W początkach istnienia USA rodzimego samogonu nie ceniono na tyle, by zwracać uwagę, w czym jest transportowany. Lano go do beczek używanych, bo tak wychodziło taniej, a jeśli wcześniej beczki owe zawierały np. śledzie, wypalano je po prostu dla zlikwidowania niemiłego zapachu. W owym czasie w amerykańskich destylarniach nie było zwyczaju leżakowania destylatu. Praktycznie też nie zdarzało się, by go butelkowano (klasyczne westerny, gdzie wszyscy malowniczo tłuką sobie na głowach butelki, w tym punkcie są bzdurą). Alkohol dystrybuowano w beczkach pomiędzy właścicieli saloonów, gdzie konsumenci pożytkowali go na miejscu albo czerpali na wynos we własne naczynia, przeważnie kamionkowe dzbanki – dziś, na pamiątkę, sprzedaje się w takich niektóre specjalne edycje.

[srodtytul]Skóra krokodyla[/srodtytul]

Trzeba było czasu, by zauważono, że tak traktowana whiskey była tym lepsza, im dalej od producenta zajechała i im dłużej to trwało. Wtedy to wreszcie Amerykanie zrozumieli, jak fantastyczny trunek udało im się stworzyć, i zaczęli przykładać do jego produkcji i leżakowania większą wagę – choć w pełni, o czym za chwilę, nie docenili go do dziś.

Swoją drogą, ciekawe jest, że wynalazek maturacji w wypalonej dębinie przypisuje legenda mistrzowi destylacji z Pensylwanii, a nie komuś z hrabstwa Bourbon w stanie Kentucky (nazwanego tak z wdzięczności za pomoc udzieloną przez dwór francuski podczas wojny o niepodległość), które dało markę amerykańskiej whisky. Żyzna, obficie rodząca zboża gleba, krystaliczna (ongiś, zapewne) woda czy jakaś inna jeszcze przyczyna sprawiła, że akurat samogon z tego hrabstwa, zajmującego ogromną połać rolniczego stanu, zdobył sobie szczególne uznanie. Na tyle duże, że kiedy wskutek wzrostu gęstości zaludnienia dokonano w stanie reformy administracyjnej, która kilkukrotnie zmniejszyła obszar Bourbon County, gorzelnie zaczęły umieszczać na swych wyrobach informację, że jest to Old Bourbon whiskey, czyli whiskey pędzona na terenie dawnego hrabstwa Bourbon. Ponieważ marki handlowe nie były wtedy chronione tak skrupulatnie jak dziś, reklamowały się w ten sposób także gorzelnie zupełnie z innych miejsc, i stąd przyjęło się z czasem każdą whisky robioną przez amerykanów z najbardziej u nich dostępnego surowca i na sposób amerykański nazywać bourbonem.

Obecnie bourbon jest marką chronioną specjalną ustawą Kongresu, na mocy której używać można tej nazwy jedynie w odniesieniu do wyrobu spełniającego ściśle określone warunki. Wspomniane wyżej leżakowanie w beczkach ze świeżej dębiny, wypalonych od wewnątrz, to tylko jeden z nich. Pod wpływem ognia (wyróżnia się kilka stopni wypalenia, najlepiej, gdy warstwa zwęglonej dębiny „przypomina skórę czarnego krokodyla”, ale jest niezbyt gruba) w drewnie wydzielają się minimalne ilości karmelu oraz substancji eterycznych, które nadają destylatowi niepowtarzalną barwę i ten zdecydowany, wyrazisty smak oraz aromat, który daje mu przewagę nad skażoną mysim posmakiem torfu klasyczną whisky. Wypalenie, a po części i cieplejszy klimat amerykańskiego południa, powoduje też szybsze dojrzewanie (w języku fachowym maturację, z polska starzenie) alkoholu. W przeciwieństwie do whisky, która najczęściej wymaga kilkunastu lat maturacji, bourbon zwykle leżakuje cztery – osiem lat. Nakazane ustawą minimum to dwa lata, a maksimum, po przekroczeniu którego alkohol przechodzi beczką i przestaje się nadawać do spożycia, to około 12 – 15 lat.

Drugim zasadniczym elementem ustawowej normy na bourbona jest skład zacieru. Musi łączyć on trzy rodzaje zbóż, z przewagą (co najmniej 51 proc.) kukurydzy. Zaledwie kilka, kilkanaście procent stanowi słodowany (czyli zwilżony i zostawiony do wykiełkowania, a potem wysuszony) jęczmień będący zasadniczym wsadem whisky szkockiej i irlandzkiej, resztę żyto, rzadziej pszenica. Jeśli zmienimy proporcję i damy ponad 50 proc. żyta, nie rezygnując ze starzenia w wypalonej dębinie, uzyskamy rye whiskey, również znakomitą, ale bardzo trudną do nabycia poza USA (króluje tu bardzo rzadki Sazerac 18 Yo, ale dobre edycje rye mają też Jim Beam i, zwłaszcza, Wild Turkey). Nie dotarł jak dotąd na rynek alkohol destylowany z czterech zbóż, choć takie eksperymenty prowadzono w kilku renomowanych gorzelniach.

Ustawa – w Europie nazwano by ją normą – zawiera jeszcze kilka drobniejszych wymogów, m. in. regulowane jest stężenie alkoholu na poszczególnych etapach produkcji i surowo zakazuje się stosowania dodatków poprawiających smak i barwę; to istotne, zważywszy, że większość popularnych scotchów podbarwiana jest karmelem.

Każdy, kto próbował łamać państwowy monopol spirytusowy, wie, że świeży destylat z natury jest mętnawy. Gorzelnie zwykle radzą sobie z tym poprzez proste sklarowanie go – mętny osad wraca do ponownego przepędzenia. Sławny Jack Daniel zaproponował inny sposób, dodając do tradycyjnego procesu produkcyjnego filtrowanie gotowego trunku, już po schłodzeniu, ale przed maturacją, przez kilkumetrową warstwę węgla drzewnego. Kilkadziesiąt lat później jego spadkobiercy wykorzystali tę różnicę, aby odciąć się od zbyt słabej jak na ich aspiracje marki Bourbon; obecnie, również na mocy ustawy Kongresu, bourbon poddany wspomnianej filtracji (tzw. charcoal mellowing) to Tennesee Whiskey. Wbrew potocznemu mniemaniu popularny Old nr 7 nie jest więc bourbonem, przynajmniej formalnie. Inna sprawa, że do sztucznie stworzonej kategorii Tennesee Whiskey poza wyrobami spółki Jack Daniel’s Distillery zalicza się bodaj tylko niszowa George Dickel Whisky.

Rzecz gustu, ale moim skromnym zdaniem charcoal mellowing psuje smak bourbona, przydając mu jakiejś nieprzyzwoitej obłości (czuć to zwłaszcza w edycjach takich jak Gentelman Jack filtrowanych dwukrotnie). Klasyczny bourbon wymaga zrównoważenia naturalnej słodyczy kukurydzy i dębiny pewną ostrością, przypominającą o jego bimbrowniczym pochodzeniu, która wydłuża finisz (czyli posmak, pozostający już po przełknięciu alkoholu) i sprzyja obfitości wyczuwalnych w nim tonów smakowych. Osobiście za najlepszy z bourbonów uważam Buffalo Trace, polecałbym też tym, którzy chcą się zapoznać z tym trunkiem, Knob Creek, Woodford Reserve i Wild Turkey. Ale nawet popularny Jim Beam, i to nie tylko ten z czarną etykietą, sroce spod ogona nie wypadł.

[srodtytul]Bogartowska dusza [/srodtytul]

Trunek ten, niestety, jako się rzekło, w swej ojczyźnie nie jest doceniany. Idiotyczna XVIII poprawka do amerykańskiej konstytucji, wprowadzająca prohibicję, zrujnowała rodzime gorzelnictwo, które nigdy już nie podniosło się z upadku przytłoczone importem. Zaledwie parę gatunków bourbona weszło na rynki światowe – Four Roses, wyprodukowane specjalnie na rynek japoński i w ogóle nie sprzedawane w USA, jest wyjątkiem od reguły. W wypadku trunków wymagających maturacji, a więc wielkich, drogich w utrzymaniu magazynów, próba zmiany tej sytuacji jest bardzo ryzykowna. Nie ma sensu rozpoczynać kosztownej promocji, nie mając wielkich zapasów, by wykorzystać ewentualny sukces, a nie ma sensu ich gromadzić, gdy nie wiadomo, czy podjęta za kilka lat promocja się powiedzie i czy uda się to wszystko sprzedać.

Lekceważenie widać w sposobie pakowania bourbona przez producentów. Edycje luksusowe (small-batch) wyglądają jeszcze jako tako, ale nawet najlepsze bourbony, takie jak Evan Williams czy Ezra Brooks (większość współczesnych bourbonów nosi nazwy upamiętniające sławnych mistrzów destylacji), miewają pstrokate, tandetne etykiety i zatykane są plastikowymi zakrętkami, jakie w Polsce znaleźć możemy tylko w warzywniakach na butelkach z octem lub żurem. Sprzedawany na całym świecie Jim Beam dopiero niedawno szarpnął się na przyzwoite, metalowe zakrętki. Na pociechę dodam jednak, że też nikt nie ćka w szyjki bourbona tych kretyńskich plastikowych zatyczek, utrudniających nalewanie, które rozpanoszyły się w innych asortymentach.

Alkohol ma duszę (po łacinie spiritus), nie jest to wymysł marketingowców. Bourbon jest niewątpliwie trunkiem dla ludzi twardych, nieustępliwych jak dawni kowboje i równie jak rewolwerowiec w mieście bezprawia skłóconych ze światem. Nie jest przypadkiem, że Raymond Chandler, który sam zalewał się scotchem, stworzonemu przez siebie romantycznemu twardzielowi wszech czasów Phillipowi Marlowe’owi wetknął w rękę szklaneczkę właśnie z bourbonem. Wiemy nawet jakim: w „Wysokim Oknie” detektyw krzepi się Old Taylorem, a w najlepszej z powieści Chandlera „Długim pożegnaniu” wita wstrząśniętego Terry’ego Lennoksa, gdy ten nachodzi go rano z pistoletem w dłoni, Old Grand Dadem. A rozlazły, pogrążony w depresji pisarz Wade, którym w tej samej powieści Marlowe się opiekuje, po bourbona nie sięga. Pije szkocką. To nie przypadek.

Obok głębokiego, wyrazistego smaku urzeka w bourbonie właśnie ten, że tak to ujmę, bogartowski wymiar jego duszy, niezdeprawowanej przez nadmierną popularność, jak się to zdarzyło whisky. Ta ostatnia bowiem padła ofiarą własnego sukcesu, zwłaszcza w krajach naszego regionu, stając się napitkiem postkomunistów, szpanerów i nieokrzesanych nowobogackich. Szklaneczka whisky kojarzy nam się dziś z osobami pokroju Lwa Rywina czy Mieczysława Wachowskiego. Ten ostatni miał ponoć nawet zwyczaj chwalenia się gościom lodówką pełną drogich single-maltów. Również Aleksander Kwaśniewski preferuje ponoć wyroby szkockich destylarni, tyle że z gatunku blended.

Sięgając natomiast po bourbona, możemy mieć pewność, że nie wpadamy w złe towarzystwo. A towarzystwo jest wszak przy alkoholu nie mniej ważne niż smak i moc.

Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy