Pytania i odpowiedzi Herlinga-Grudzińskiego

Z Gustawem łączyło nas to, że przekładaliśmy niższą niepodległość nad wyższą podległość

Publikacja: 30.07.2010 18:18

Pytania i odpowiedzi Herlinga-Grudzińskiego

Foto: Forum

Jedyne dzieło, jakie anonimowi ludzie pozostawiają po sobie innym, to własne skończone życie. Gustaw Herling-Grudziński był zawsze wierny temu milczącemu zwykle Wielkiemu Anonimowi. Cierpiał z nim razem, bronił odruchów jego niewygasającej nadziei, wczuwał się w głos jego uczuć. W przywoływanej za Stempowskim „historii spuszczonej z łańcucha” szukał tropów człowieczych historii. Gdy patrzę na Herlinga-Grudzińskiego jako pisarza i czytelnika, a także jako obywatela i żołnierza, wciąż mam wrażenie, że postępował, mówił i pisał tak, jakby najważniejsze pozostawało wciąż życie, które uratował z łagru pod Archangielskiem, z „innego świata”.

Życie w pozycji wyprostowanej, bez sowieckiego skulenia. Kawaler Orderu Virtuti Militari za bitwę o Monte Cassino wciąż pamiętał i opisywał człowieka pod ostrzałem, pył na jego ciele, skurcz serca, który tylko odważna myśl może opanować. Nie wierzył, że cierpienie uszlachetnia. A już na pewno nie cierpienie, które zgotowali ludziom XX wieku naziści i komuniści. [wyimek]Nie zamykać oczu na podłość. I nie rzeźbić słowami jej pomników. Strzec się małości. Ale nie wybaczać tym, co nie znają uczucia skruchy, a wyczuwają po prostu koniunkturę[/wyimek]

Gustaw Herling-Grudziński ani jako człowiek, ani jako pisarz nie zagadywał rzeczywistości. Jako młody konspirator PLAN (Polskiej Ludowej Akcji Niepodległościowej) został aresztowany przez Sowietów, poznał świat obozów koncentracyjnych i opisał go na długo przed Sołżenicynem. Jako emigrant w żołnierskim mundurze Korpusu Andersa musiał znosić po wojnie ostracyzm włoskich i francuskich postępowców, którzy odmawiali publikacji „Innego Świata”. Do końca życia zachował wstręt do użytecznych idiotów, przypominając słowa Osipa Mandelsztama. Gdy „Prawda” pisała o humanizmie sowieckim, poeta powiedział do żony: „Okazuje się, Nadieńka, że jesteśmy w łapach humanistów”.

Widzieć świat, jakim jest. W jego pięknie i okrucieństwie. Nie zamykać oczu na podłość. I nie rzeźbić słowami jej pomników. Strzec się małości. Ale nie wybaczać tym, co nie znają uczucia skruchy, a wyczuwają po prostu koniunkturę. Dzisiaj, w dziesięć lat po odejściu Gustawa Herlinga-Grudzińskiego spróbujmy pójść śladem jego trudnych pytań i nie bać się trudnych dla nas odpowiedzi.

[srodtytul]Przełknął Kwaśniewskiego[/srodtytul]

Niezłomność Gustawa Herlinga-Grudzińskiego w końcu podzieliła go także z Jerzym Giedroyciem, z którym równo 50 lat wcześniej w Rzymie w 1946 roku podpisywał pierwszy numer „Kultury”, zwanej później paryską. W Neapolu, 14 października 1996 roku napisał: Dla mnie osobiście nie do przełknięcia jest wizyta Aleksandra Kwaśniewskiego w Maisons-Laffitte”. To bolesne rozstanie po półwieczu współpracy – z przerwą na Londyn i Monachium – Gustawa było w jakimś sensie nieuchronne. Morale pisarza i morale polityka muszą być różne.

Jerzy Giedroyc pozostał zwierzęciem politycznym, jak sam siebie określał. Zawsze uważał się za twardego realistę i twierdził, że nie zmieniając zasad, należy zmieniać poglądy. Można przyjąć, że wizyty Aleksandra Kwaśniewskiego w siedzibie „Kultury” wpłynęły na to, że ówczesny prezydent w kluczowym momencie przekonał zaprzyjaźnionego prezydenta Ukrainy Kuczmę, aby nie powstrzymywał swojego upadku, dławiąc pomarańczową rewolucję. Zatem głębokie impasowanie Redaktora się opłaciło.

W „Dzienniku pisanym nocą”, publikowanym dwa lata później już w „Plusie Minusie” „Rzeczpospolitej”, pod datą 16 czerwca 1998 r. Gustaw Herling-Grudziński zanotował: „Bartoszewski wygłosił wzruszające przemówienie. Siedziałem, wciąż przejęty, z uczuciem wędrowca u kresu długiej drogi”. To było w Rzymie. Herling-Grudziński odebrał z rąk Geremka Order Orła Białego. Prezydentem Rzeczypospolitej był wtedy ciągle Aleksander Kwaśniewski i to on nadał pisarzowi ten order. Gustaw do końca życia wadził się na łamach „Rzepy” z redaktorem, ale sam doszedł jak widać do granic bezkompromisowości.

Jerzy Giedroyc upierał się przy sądzie, że „poczucie państwowości praktycznie w Polsce nie istnieje i to zarówno w społeczeństwie, jak i w elitach politycznych. Interes państwa właściwie nie jest brany pod uwagę – tak przez postkomunistów, jak postsolidarnościowców”. Ciekawe, czy zgodziliby się dzisiaj obaj starsi panowie, że katastrofa smoleńska jest kompromitacją państwa i że nasi politycy za żadną cenę nie chcą tego przyznać. Była zsumowaniem jednostkowych nieodpowiedzialności w nieodpowiedzialność zbiorową. Absurdalnym zbiegiem okoliczności, za którymi za każdym razem stała czyjaś decyzja. Czy za katastrofę tej skali na końcu odpowiedzialny może być tylko pilot?

[srodtytul]Nie przegapić Lampedusy[/srodtytul]

Do Gustawa Herlinga-Grudzińskiego odważyłem się napisać jesienią 1978 roku. I to on umówił mnie na spotkanie z Jerzym Giedroyciem. W Boże Narodzenie tego pamiętnego roku wyboru Karola Wojtyły na Stolicę Piotrową jako 30-letni architekt z marcowym epizodem w kartotekach SB wszedłem do Maisons-Laffitte. „Kultura” stała się moją jedyną rodziną polityczną. Tu mówiło się o polityce jako pracy. Tu zaczynało się od tego co, kiedy i jak. A dopiero potem – z kim. I nigdy – jak w idiomie politycznym III RP – kto kogo za co. Słowa: odpowiedzialność, zaufanie, lojalność, nie były tu wypowiadane. Jerzy Giedroyc, Zofia Hertz i jej mąż Zygmunt (to były jego ostatnie chwile), Gustaw Herling-Grudziński, Józef Czapski oddychali inną Polską. To było poza słowami. Poza tłumaczeniem.

W 1988 roku dwa lata po amnestii dostałem paszport. Dziewięć lat po moim debiucie w „Kulturze” tekstem „Wolność w obozie” Jerzy Giedroyc przywitał mnie na progu Maisons-Laffitte. Przez dwa tygodnie mieszkałem po sąsiedzku z Herlingiem-Grudzińskim w oficynie. Dziennik nie powstawał nocą, lecz nad ranem. Czasem zachodziłem do pana Gustawa (nigdy nie przeszliśmy na ty), którego stół zapełniały stosy maszynopisów w teczkach.

– Pan to wszystko czyta? – zapytałem.

– Tak. To mój obowiązek – akceptować teksty literackie. Wie pan, panie Sławku, że „Lampart” Lampedusy był odrzucony przez kilkunastu wydawców?

– I pan się boi, że to się panu zdarzy?

– Zygmunt Hertz podśmiewał się ze mnie. Zachodził tu, podnosił – tu Gustaw zademonstrował jak – taki stos do nosa i mówił: „Guciu, nie czytaj, przecież ja czuję, że to grafomania. Szkoda twojego czasu”. A jednak nie daje mi spokoju, że przegapię jakiegoś Lampedusę.

[srodtytul]Grandioznyje widowisko[/srodtytul]

Zbliżał się pamiętny rok 1989. W Maisons-Laffitte długo potem wspominano, jak wizytujący „Kulturę” tuż po 4 czerwca prominentni działacze opozycji byli przestraszeni zwycięstwem i nieprzygotowani do przejęcia władzy. Czuli, że są „w łapach humanistów”, ale nie mieli odwagi spojrzeć prawdzie w oczy, zagadywali ją i zamazywali. Herling niezmiennie stawiał trudne pytania i ryzykował własne odpowiedzi. Doceniając sens Okrągłego Stołu, nigdy nie zaakceptował grubej kreski. Jako pisarz i czytelnik notował w „Dzienniku”: „ w chwili, gdy rozmnożyli się (…) cudownie socjaldemokraci, potomkowie Kominternu i Kominformu, Kwaśniewski przeprosił Polaków za niedogodności PRL”. I dodał w nawiasie: „jakby chodziło o przeproszenie partnerki w tańcu za nadepnięcie jej na palce”.

Pamiętam wizytę w Neapolu z moją żoną Marią Twardowską. Był rok 1991. Pan Gustaw, już po ciężkim zawale, zaprosił nas na swój spacer rekonwalescenta w dół ku zatoce. W kieszeni miał jak zwykle drobne monety dla żebraków. Opisywał nam świat zaułków Neapolu, duchotę społeczną, w której kwitła kamorra. Gdy dotarliśmy na nabrzeże, wrócił do krytyki Adama Michnika i „Gazety Wyborczej” za – jak to nazywał – obłapianki z komunistami i próby „wielkiego zamazania”. Wtedy rzucił z goryczą: – Przecież w początkach KOR Adam mieszkał po sąsiedzku w oficynie Maisons-Laffitte jak pan. A ostatnio, gdy wracałem z Polski, nie podszedł nawet do mnie w samolocie…

Włodzimierz Bolecki na wielu stronach opisał sens najkrótszych zdań Herlinga stylisty. 13 grudnia 1981 roku w „Dzienniku” znalazł się tylko zapis: „Ani słowa. Prócz daty, ani słowa”. 16 lat później pod datą 30 listopada 1997 r. Gustaw po telefonie Jana Nowaka-Jeziorańskiego relacjonuje niezapisane sceny z konferencji w Jachrance. Zorganizowali ją Amerykanie. Chcieli poznać całą prawdę o ogłoszeniu stanu wojennego. Herling-Grudziński relacjonuje: „W przerwie obrad amerykańscy znawcy przedmiotu, którzy znają dobrze rosyjski, podsłuchują rozmowę sowieckiego marszałka z naszym Konradem Wallenrodem. »Co wyście mi zrobili, jak mogliście« jęczy roztrzęsiony Jaruzelski. Kulikow całuje go w oba policzki i poklepuje protekcjonalnie po ramieniu. Tak się załatwia imperialne nieporozumienia. Generał Gribkow, chwaląc sprawność KGB, ujawnia, że jesienią 1981 r. Jaruzelski otrzymał przez »umyślnego« z KGB (na karteczce przekazanej podczas plenum PZPR) polecenie służbowego objęcia sekretariatu PZPR. Ruki po szwam. Kania słucha tego z ironiczno-triumfalnym uśmieszkiem. (…) Jaruzalem nasze narodowe, griandioznyje widowisko historyczne, a show without paralell (zachłystują się fundatorzy)”.

Gdy Krzysztof Wolicki (który zawsze wiedział lepiej) twierdził, że Gustawem – przy okazji kolejnych przyjazdów do Polski – manipulują „ludzie z polskiej prawicy”, znajdujemy na to odpowiedź w ironicznym pytaniu Herlinga: – Zgubne „zagrożenie prawicowe” kontra pożądane „otwarcie (post)lewicowe”? Gustaw odpędza tę myśl jak „bzyczącą natrętnie muchę” i wzdycha: „O, maglu nasz narodowy, wieczysty polski maglu, w ojczyźnie i na obczyźnie, w pospólstwie i na szczytach!”.

[srodtytul]Słuch egzystencjalny[/srodtytul]

Żołnierska i obywatelska działalność Gustawa w jego pisarstwie przekładała się na niezłomność w tych paru prostych sprawach, które od lat lustrował. I opisywał „niezniszczalną strunę zła w duszy ludzkiej”, by stwierdzić u kresu swojej życiowej drogi, że w Europie dostrzeżono wreszcie, acz z oporami, że „nazizm i komunizm są totalitarnymi bliźniakami”. Z tą tak męczącą pięknoduchów czujnością Gustaw podkreśla: „Podczas gdy zbrodnie hitleryzmu nie przestają odżywać w uniwersalnym wysiłku Pamięci, zbrodnie komunizmu zmartwiały w uniwersalnej przestrzeni Amnezji”.

Z satysfakcją przyjmuje ukazanie się także po polsku „Czarnej księgi komunizmu”, której współautorem jest prof. Andrzej Paczkowski. Un polacco napoletano – Polak neapolitański stwierdza: „To nie może pozostać bagnem pokrytym mgłą”. To kontynuacja nieustającej polemiki, w której nie dał się zwieść ideologom i filozofom relatywizującym podstawowe wartości. Nie w imię teoretycznych poszukiwań, lecz przyziemnej obrony przed hańbą życiową i domową. Herling-Grudziński napomina siebie i nas: „Przede wszystkim, nie wstydzić się własnego prostactwa, czyli nie próbować nawet uczepienia się grzywy rozpędzonego rumaka filozoficznego, lecz dreptać powoli wąską ścieżynką na ziemi naszej ubogiej. I nie odpędzać od siebie, broń Boże, dylematów. Jeżeli Dobro jest Złem i Zło jest Dobrem (wszystko jedno czy z cudzysłowem czy bez), to jakie będą odtąd tradycyjne orzeczenia ekspertów sądowych wezwanych do odpowiedzi na pytanie o zdolność (lub jej brak) zbrodniarzy do odróżnienia Dobra i Zła? Jakie mamy gwarancje, że sam Heidegger odróżniał Dobro od Zła, obejmując urząd rektora na zaproszenie hitlerowców? A także czy odróżniał Dobro od Zła, zrywając z kochankami o niewłaściwym pochodzeniu rasowym? A może w myśl swojej filozofii, uważał Zło (dzisiejsze) za warunek Dobra (jutrzejszego)?”.

Pytanie o odpowiedzialność osobistą i pytanie o odpowiedzialność za wspólnotę były treścią jego narracji pisarza i czytelnika. Herling-Grudziński miał „słuch egzystencjalny i sytuacyjny”. I wychwytywał go u bliźnich. Jako pisarz-czytelnik pokazywał w swoim „Dzienniku”, jak podstawowe treści zawrzeć w prosto ciętych frazach. Jak w paru zdaniach streścić cudze narracje – tu czujemy wahanie i obsesyjną skromność autora. Historie z życia są przecież ważniejsze od autora opowieści.

I tak Herling-Grudziński po krótkim komentarzu o antypolonizmie Żydów amerykańskich („mają nieczyste sumienia, bo w czasie wojny nie kiwnęli prawie palcem, by przyjść z pomocą ofiarom Holokaustu, posłuszni zasadzie Roosevelta, że trzeba wszystkie siły oddać w służbie militarnego zwycięstwa nad Trzecią Rzeszą i nie rozpraszać się na boki”) wraca do męczącej go opowieści Jerzego Stempowskiego. „Mieszkając podczas wojny w neutralnej Szwajcarii, został pewnego dnia poproszony przez swych przyjaciół Żydów amerykańskich (przypuszczalnie masonów), wpływowych w Stanach i zamożnych, o wykonanie delikatnego zadania. Miał w Szwajcarii za pośrednictwem przyjaciół szwajcarskich dostęp do poselstwa niemieckiego. Czy nie mógłby załatwić wykupienia z kacetu siedmiu osób, Żydów, podanych niżej imiennie? Proponowana suma wykupu była wysoka. Uchażywanje (powiedział z rosyjska Stempowski) było długie i żmudne. Wreszcie gestapo przełknęło przynętę pieniężną. Więcej – uznało ją za tak znaczną, że (jak to bywa w sklepach spożywczych, kiedy dobremu klientowi dorzuca się na wagę gratis parę płatków szynki) Niemcy dorzucili do siódemki jeszcze trzech »kacetników«. Stempowski otrzymał od swoich przyjaciół amerykańskich zaskakująco chłodne podziękowanie z krótkim postscriptum: »Kto pana prosił o dodatkowych trzech?«. Powie ktoś: nie wolno generalizować drobnego incydentu. Zgoda, nie wolno. Ale rzuca on jednak pewne światło na sumienia Żydów amerykańskich”.

[srodtytul]Nierozstrzygnięte bitwy[/srodtytul]

O gdybyś Gustawie przeczytał, co jeszcze odnaleziono w archiwum rewolucji! Ot, choćby te liściki Stalina pisane do towarzyszy na daczach odnotowane w opasłym tomie Montefiore „Na dworze czerwonego cara”. Te rodzinne wywczasy wodza ludzkości w gruzińskich kurortach przed zesłaniem do łagru żony Mołotowa, najbliższego kamrata od mordowania milionów. Banalne zło zwykłych ludzi, których tylko zbrodniczy terror i kłamstwo mogły utrzymać u władzy.

Z Gustawem łączyła mnie wiara w „umysł nieposkromiony”. I sceptycyzm wobec konstrukcji intelektualnych, które ubierały w modele „umysłu zniewolonego” zwykłe tchórzostwo, konformizm czy chęć kariery. Łączyło nas to, że przekładaliśmy niższą niepodległość nad wyższą podległość. Czy te pytania u progu niepodległości A.D. 1989 i tuż po jej początkach nie pozostały wciąż tak samo ważne? Jak to się stało? Kiedy skończyła się wielka polska Solidarność, a pojawiły się już tylko układy – nowe i stare?

W 1997 roku w naszym domu w Bartoszówce spotkali się przy jednym stole – po raz pierwszy po 60 latach – ksiądz Twardowski, kuzyn mojej żony Marii, i Gustaw Herling-Grudziński. Jan Twardowski był redaktorem polonistycznego pisemka „Kuźnia Młodych”, w którym Gustaw debiutował. I po 60 latach starsi panowie zaczęli się spierać, jak brzmiała recenzja o tym pierwszym tekście. Ksiądz Jan twierdził, że napisał: treść dobra, ale brak formy. Herling zaś zapewniał, że diagnoza była przeciwna: forma dobra, ale treści żadnej.

Czytając ostatnie noty „Dziennika pisanego nocą”, możemy z równą ironią myśleć o III Rzeczypospolitej. I zadać sobie pytanie, co w niej jest dziś słabsze: treść czy forma? Czy bardziej nas męczy brak formy w naszym życiu politycznym, czy brak treści? I chociaż to nasz niepodległy byt, jakże daleko temu życiu do rangi dzieła.

Czytajmy więc ponownie zapiski Herlinga-Grudzińskiego. Gdy nie ryzykuje odpowiedzi na swoje pytania, znaczy, że zawierzył je czytelnikowi. Wolał dyskretnie schować się za Wielkiego Anonima. To on pod koniec zadecyduje o wyniku starcia Dobra ze Złem. Nasz pisarz najczęściej portretował nigdy nierozstrzygnięte bitwy.

[i]Autor jest architektem, publicystą, działaczem społecznym. W 1984 r. założył pracownię architektoniczną Dom i Miasto. Działał w opozycji demokratycznej. Był doradcą w rządzie Jana Olszewskiego. Współzakładał Ruch Stu, w Sejmie III kadencji był przewodniczącym Komisji Spraw Zagranicznych. Zainicjował powołanie Muzeum Komunizmu w Warszawie.[/i]

Jedyne dzieło, jakie anonimowi ludzie pozostawiają po sobie innym, to własne skończone życie. Gustaw Herling-Grudziński był zawsze wierny temu milczącemu zwykle Wielkiemu Anonimowi. Cierpiał z nim razem, bronił odruchów jego niewygasającej nadziei, wczuwał się w głos jego uczuć. W przywoływanej za Stempowskim „historii spuszczonej z łańcucha” szukał tropów człowieczych historii. Gdy patrzę na Herlinga-Grudzińskiego jako pisarza i czytelnika, a także jako obywatela i żołnierza, wciąż mam wrażenie, że postępował, mówił i pisał tak, jakby najważniejsze pozostawało wciąż życie, które uratował z łagru pod Archangielskiem, z „innego świata”.

Życie w pozycji wyprostowanej, bez sowieckiego skulenia. Kawaler Orderu Virtuti Militari za bitwę o Monte Cassino wciąż pamiętał i opisywał człowieka pod ostrzałem, pył na jego ciele, skurcz serca, który tylko odważna myśl może opanować. Nie wierzył, że cierpienie uszlachetnia. A już na pewno nie cierpienie, które zgotowali ludziom XX wieku naziści i komuniści. [wyimek]Nie zamykać oczu na podłość. I nie rzeźbić słowami jej pomników. Strzec się małości. Ale nie wybaczać tym, co nie znają uczucia skruchy, a wyczuwają po prostu koniunkturę[/wyimek]

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Do 300 zł na święta dla rodziców i dzieci od Banku Pekao
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy