W zawieszoną nad łóżkiem Tymka mapę wbitych jest kilkanaście pinezek niczym komunikat: „Tam byłem”. Są m.in. na Czechach, Słowacji, Niemczech, Francji, Szwajcarii, Chorwacji. Tymek ożywia się, gdy opowiada o wizytach w Anglii.
– Dwa lata temu zgłosił się do mnie Aleksander Andrasson, urodzony w Polsce Islandczyk. Razem piszemy wilamowską gramatykę – wyjaśnia.
– Alex jest doktorantem, pracuje na uniwersytetach w Madrycie i w Rejkiawiku. Pomagałem mu w prowadzeniu wykładów w Cambridge i w Centrum Języków Ginących na University of London. To człowiek, który jeździ po całym świecie, zapracowany jak mało kto. Dlatego pewnie szybko się ta gramatyka nie ukaże – wzdycha.
Kalendarz Tymka też jest wypełniony po brzegi. – Na wakacje raczej nie wyjeżdżam, wolę być w Wilamowicach, bliżej wszystkiego – mówi tak, jakby to „wszystko” było polityką na szczeblu co najmniej krajowym. Fakt – przyjeżdżają do niego dziennikarze, naukowcy, artyści. Jak pewien Belg z krakowskiej Akademii Sztuk Pięknych, który przygotowuje wystawę portretów wszystkich mówiących w wymysiöeryś.
W zeszłym roku Wilamowice odwiedziła ekipa filmowa. Reżyser Lech Majewski uznał, że tutejsza mowa może na dużym ekranie doskonale imitować staroflamandzki. Wymysiöeryś zagrał w jego najnowszym filmie „Młyn i krzyż”, inspirowanym obrazem Bruegla.
– W tym języku pobrzmiewa zapomniana fleksja, wyrazy już nieistniejące. To skamielina językowa, która do dziś funkcjonuje – opowiada reżyser, który premierę planuje jeszcze na ten rok.
– Zebrałem kilkanaście osób mówiących po wilamowsku i wyszło z tego straszne zamieszanie – opowiada Tymek, który był na miejscu prawą ręką filmowców. Starsi ludzie nie do końca zdawali sobie sprawę z powagi roli.
– Nie wiem, gdzie jestem, nie wiem, gdzie mnie wzięli. Córka będzie mnie szukać – powitała przychodzącego na plan reżysera jedna z kobiet. Kilkanaście osób nieustannie kłóciło się o to, kto lepiej zna język, które słowa są prawdziwie wilamowskie i jakie są ich poprawne formy.
Pobyt na planie w Wilamowicach Majewski wspomina jednak bardzo dobrze: – Tymek to młody człowiek i perfekcjonista. Zamieszanie? Takie są realia planu filmowego. Ludzie przyjęli nas tam niezwykle serdecznie, nakarmili, poczęstowali ciastami. Potem opowiadali niesamowite historie z przeszłości, o wszystkich kłopotach i specyficznym statusie, jaki mają w Polsce.
Do swojej artystycznej wizji Majewski potrzebował języka, który brzmiałby obco w każdym miejscu świata. – Zaprosiłem do studia Niemca, Holendra i paru innych ludzi, którzy mogliby rozpoznać słowa niemieckie lub holenderskie. Ale wilamowianie mówią w języku, który był dla nich kompletnie niezrozumiały, niemalże jak z „Avatara”.
Tymek pomaga też rówieśnikom. – Ostatnio zwrócili się do mnie z prośbą koledzy, którzy założyli zespół rockowy. Z Wilamowicami nie mają nic wspólnego, ale żeby się wyróżnić, chcieli śpiewać piosenkę po wilamowsku – opowiada. Tak powstał „Ławaśtan”, co dosłownie znaczy „Kamień życia”. – Po polsku brzmi idiotycznie, ale w wymysiöeryś – w sam raz – dodaje Tymek.
W ubiegłym roku przygotował fragmenty młodzieżowej drogi krzyżowej w wymysiöeryś. Na podstawie staropisu odczytał po dwie linijki każdej stacji, przetłumaczone na wilamowski.
Ksiądz prałat Michał Boguta, od 32 lat proboszcz parafii w Wilamowicach, pamięta ten epizod jak przez mgłę.
– Rzeczywiście, było coś takiego, ale w tym roku tego nie powtórzyliśmy – mówi zza starego biurka stojącego w niewielkim gabinecie w domu parafialnym.
– Dla młodzieży była to kompletna abstrakcja. Takie zabiegi mają sens, gdy ludzie to rozumieją, a wilamowski na drodze krzyżowej był jak chińszczyzna – wyjaśnia proboszcz.
Podobne słowa padają z ust Aleksandra Nowaka, dyrektora Gminnego Ośrodka Kultury. Dla jego pracy wymysiöeryś to błogosławieństwo, ale i przekleństwo. W GOK wilamowski jest obecny tylko w niektórych piosenkach zespołów tańca ludowego.
– Jako ośrodek kultury nie możemy ciągle zajmować się językiem, ludzie oczekują jeszcze innych rzeczy. Sąsiednie wsie też mają wiele do zaoferowania, a ja reprezentuję całą gminę – tłumaczy Nowak.
Mówi szybko, zdecydowanie: – Wilamowski nie jest już częścią poczucia lokalnej odrębności. Choćby dlatego, że znalezienie rodziny, w której dwa pokolenia mówiłyby po wilamowsku, jest właściwie niemożliwe.
– Język będzie funkcjonował jeszcze przez jakiś czas na zasadzie ciekawostki. Gdyby nie prześladowania z czasów komuny, istniałby pewnie trochę dłużej, ale czy byłby używany na co dzień? Nie sądzę – twierdzi. – Nie pełni już żadnej ważnej funkcji, jest absolutnie pozbawiony kontekstu. Służył do opisywania czasów, które minęły, i ginie w naturalny sposób.
Szef ośrodka nie widzi też perspektyw na ożywienie wymysiöeryś.
– Kto ma go uczyć? Dlaczego pan Gara nikogo – poza Tymkiem – nie nauczył? Bo nie jest pedagogiem. Ja wiedziałem, że z jego lekcji nic nie wyjdzie. A Tymek? Zawsze się ktoś jeden znajdzie. Może jeszcze tylko Justyna kilka słów zna. Tymek pisze sobie książki, podręcznik, cuda-wianki i niech to robi dalej, ale czy uda mu się kogoś zarazić pasją? – wątpi Nowak.
– Tak będzie dopóty, dopóki nie wprowadzi się w szkole sensownej ścieżki edukacyjnej związanej z regionem – przekonuje. – Nie można przysłać do szkoły 80-letniej babki, żeby mówiła po wilamowsku, bo to dzieci po prostu znudzi.
– To nie jest prosta sprawa. Nie ma żadnej metodologii, nie ma języka pisanego, wszystko jest przekazywane w tradycji ustnej – wtóruje mu Renata Merta, dyrektorka miejscowej szkoły.
– A drugiego Tymka niestety w tej chwili nie mamy. Może trzeba więcej czasu?
Inni mają jednak więcej optymizmu. Tymka cieszą zresztą nawet najmniejsze sukcesy. Z przejęciem opowiada, że w tylnych ławach kościoła słyszy czasem szepty po wilamowsku.
– On pobudził ten język, dowartościował ludzi, którzy sami nie doceniali swojej mowy, odmienności – przekonuje Barbara Tomankowa.
Tymek chce uczyć. Zaskakuje go sugestia, że mógłby w przyszłości wyjechać z Wilamowic.
– Pójdę na germanistykę, zostanę nauczycielem niemieckiego. W Bielsku albo w naszym gimnazjum. Wtedy będę miał czas, żeby uczyć też wilamowskiego.
Może wówczas sąsiedzi uznają wreszcie, że jest stąd? Tymek tylko macha ręką: – Ale ja się tu urodziłem! – mówi oburzony, po czym wyjaśnia: – Jest takie powiedzenie, że ludzie dzielą się na ptaki, szpaki i pniaki. Moi rodzice są jak ptaki – przylecieli do Wilamowic, ale zawsze mogą stąd odlecieć. Ja jestem szpak – tu się urodziłem i tu zostanę. Moje dzieci będą pniakami – wilamowianami z krwi i kości – śmieje się.
I zapowiada, że będą mówić w wymysiöeryś. A żona? – Myślę, że też będzie chciała znać język, w którym jej mąż rozmawia z dziećmi.