To znaczyło, że komisja musi zostać i poczekać, ba a nuż obywatel zechce oddać głos o 19.50?
[b]Piękna eskapada.[/b]
Wtedy też się zorientowaliśmy, że o naszym czmychnięciu nie wie nie tylko esbecja, ale i znajomi, więc zadzwoniliśmy do Kuronia. Jacek nas strasznie opieprzył, że się dekujemy w Rzeszowie i rewolucja nie ma z nas żadnego pożytku, więc mamy wracać do Krakowa i dać się zamknąć.
[b]Jak w ogóle trafił pan do Studenckiego Komitetu Solidarności?[/b]
Po śmierci Staszka Pyjasa w maju 1977 roku zobaczyłem klepsydry, więc poszedłem najpierw na mszę do dominikanów, a potem na Szewską, pod dom, w którym zginął Staszek.
[b]Jak to wyglądało?[/b]
Lilka Sonik, która tam stała, mówi, że podeszło do niej dwoje dzieci – niby ja i moja narzeczona, które spytały, w czym mogą pomóc, a ona posłała je po klej. Ja się ponoć potwornie obraziłem, że tu, w historycznej chwili, posyła mnie po klej.
[b]A potem się potoczyło.[/b]
Poszedłem pod Wawel, podpisałem się pod apelem o powstaniu SKS, który od razu wpadł w ręce bezpieki, bo przecież Maleszka jeszcze tego samego dnia zdawał im relację. Mnie czekała rozmowa z ojcem.
[b]Pewnie kazał się uczyć?[/b]
Kiedy przyjechał do Krakowa, powiedziałem mu, czym się zajmuję i że prędzej czy później to uderzy w niego i mogą zwolnić go z pracy. Na co ojciec powiedział, że zdaje sobie z tego sprawę, ale my robimy coś naprawdę ważnego i że tak trzeba. Spytałem, jak się zachować podczas przesłuchań. A on na to: „Przyzwoicie, chyba że cię będą bardzo mocno bić, to wtedy sam decyduj”. To było ogromne wsparcie. Mnie w latach 70. dwie rzeczy trzymały w pionie: ta rozmowa z ojcem i Jan Krzysztof Kelus.
[b]Kelus?[/b]
Zupełnie go nie znałem, kiedy w ręce wpadła mi kasetka z „Piosenką o morzu”, gdzie on śpiewa o swojej odsiadce po „sprawie taterników”: „Próbowałem pamiętać co dzień, że nie tyle ważne kiedy, ale jaki wyjdę stąd…”. I to tłukło mi się po głowie za każdym razem, kiedy mieliśmy kontakt z miłymi panami z resortu. A mieliśmy często.
[b]Regularne życie opozycyjne zaczęło się dla pana później. Jak wyglądało codzienne konspirowanie?[/b]
Drukowanie ulotek, rozrzucanie, zapuszkowanie, potem znów: drukowanie, rozrzucanie, zapuszkowanie. I tak bez końca. To było takie drażnienie czerwonego kijkiem przez kratkę, tylko że to chyba raczej my siedzieliśmy za tą kratką.
[b]To miało sens?[/b]
Pokazywaliśmy ludziom, że jest ktoś, kto się nie zgadza na komunizm. Pamiętam akcję pod Ośrodkiem Kultury Czechosłowackiej na Marszałkowskiej w Warszawie, gdzie protestowaliśmy przeciw aresztowaniom sygnatariuszy Karty ’77. Owszem, zapudłowano nas, zanim rozwinęliśmy transparenty, ale dzięki temu cały kraj słuchał w Wolnej Europie o solidarności z czeskimi dysydentami, pisały o tym zachodnie gazety. To było tak samo ważne jak to, że garstka Rosjan protestowała przeciwko inwazji na Czechosłowację. Byliśmy desperados, ale to było potrzebne.
[b]Studia to nie tylko rewolucja.[/b]
To było totalne życie towarzyskie, full contact! Takiego życia towarzyskiego życzyłbym swoim dzieciom, ale obawiam się, że nie mają na to szans. Było strasznie intensywnie. Wyszedłem pewnie z osłabioną wątrobą, ale dużo mocniejszą głową, dlatego że tyle czytaliśmy. Ciągle o tym gadaliśmy. Pamiętam imprezę w Złotej pod Krakowem, gdzie Iwona Wildstein pracowała jako psycholog, a my przyjechaliśmy do nich w odwiedziny. Skończyło się jak zwykle na komisariacie, ale co dostałem wtedy od Bronka w prezencie? Tomik poezji Dylana Thomasa w tłumaczeniu Barańczaka.
[b]Wszyscy tacy byli?[/b]
Staszek Pyjas, którego nie poznałem, umiał na pamięć całe fragmenty „Gry w klasy” czy całe wiersze. Taka czterostronicowa opowieść Cortazara, czym jest jazz – tym się uwodziło dziewczyny…
[b]Pan czym uwodził? Cytatami z Bułhakowa, którego zna na pamięć.[/b]
Nie, opowiadałem, jak jest skonstruowana mgławica w Andromedzie. A rosyjski rzeczywiście się przydawał, bo kiedy już zdrowo popiliśmy, Bronek zawsze żądał ode mnie, bym tłumaczył Wysockiego. To zresztą było zabawne, bo kiedyś wynajmowałem mieszkanie w kamienicy, gdzie pode mną mieszkali emeryci z resortu. Piękny dom: na dole SB, a u góry hałaśliwe jądro kontrrewolucji puszczające niezrozumiałe rosyjskie pieśni. Dla prawdziwych moczarowców to musiało być irytujące. Skończyło się tym, że skierowali wniosek do sądu studenckiego.
[b]Czego od pana chcieli?[/b]
Teza była taka, że u nas jest burdel, bo ciągle pod domem stoją jakieś samochody z samotnymi mężczyznami, ci panowie wchodzą na klatkę schodową, czekają…
[b]Nie mieli świadomości, że to nękający was esbecy?[/b]
Najwyraźniej. Miałem świadka obrony z architektury, Czesława, który, choć sam lekko pod wpływem, popełnił skomplikowaną ekspertyzę o gęstości stropów, dowodząc, że to nie nasza wina, że przed wojną nie przestrzegano dzisiejszych norm. W pewnym momencie sąd studencki zdał sobie sprawę, że świadek robi sobie z nich jaja, i wyrzucono nas. W sierpniu 1980 roku w Collegium Novum wisiały cztery moje wyroki z kolegium: jeden za manifestację w Warszawie, drugi za te belki stropowe, trzeci za udział w charakterze publiczności w kolegium innego kolegi i zbyt głośne protestowanie…
[b]Nie zawsze miał pan takich sąsiadów.[/b]
Obcy ludzie, od których wynajmowałem pokój, stali się dla mnie wręcz cichymi bohaterami. Otóż, jednym ze sposobów nękania nas przez SB było straszenie właścicieli stancji, na których mieszkaliśmy. Dawano im ultimatum: albo nas wywalają, albo SB się za nich weźmie. I ciągle musieliśmy się przeprowadzać. Sierpień ’80 roku zastał mnie w stróżówce. Jej właścicieli wezwano na przesłuchanie, dostali nawet nie mandat, ale kolegium i wręczono im ileś dokumentów wzywających do wyrzucenia mnie. A oni nawet mi o tym nie wspomnieli! Dowiedziałem się tego dopiero z IPN i nawet nie bardzo mam jak im podziękować.
[b]Często jeździliście do innych SKS.[/b]
Mieliśmy wielką przyjaźń z Wrocławiem, więc urządzaliśmy wspólne najazdy Krakowa na Wrocław lub odwrotnie. Olek Gleichgewicht, Mariusz Wilk, Staszek Huskowski…
[b]…Były senator, dziś poseł.[/b]
O, Staszek, ho, ho… Ale to był nie tylko Wrocław. Przyjaźniliśmy się z gdańskim Ruchem Młodej Polski, pojechaliśmy z Sonikiem na proces Błażeja Wyszkowskiego, żeglarza olimpijczyka i działacza Wolnych Związków Zawodowych. Bożena Rybicka poznała nas wtedy z wąsatym gościem o nazwisku Wałęsa. Z Warszawy wpadali często Konrad Bieliński, Janek Lityński… Było bardzo fajnie. Na ślub Soników bodajże Adam Michnik, który był potem świadkiem na moim ślubie, przywiózł transparent „Szczęścia Kochanym Sonikom”, co się układało w wielkie SKS.
[b]Pan warszawiak, studiował w Krakowie, lata 80. spędził w Paryżu, ale w paszporcie stoi: urodzony w Moskwie.[/b]
Urodziłem się, patrzę: chłopak – jak mawiał Jan Pietrzak. Ojciec studiował tam ekonomię, mama Rosjanka – filozofię. No i 1956 rok, ogólna zadyma, XX zjazd KPZR, ja się rodzę… Mama nie mówiła ani słowa po polsku, więc pierwszą pracę w Warszawie znalazła w ambasadzie Korei Północnej. Dopiero potem poszła do PAP.
[b]Do opozycji trafił pan…[/b]
U nas w domu zawsze była bibuła, tyle że po rosyjsku. Na granicy każdą książkę po rosyjsku puszczano, bo, jakże to, po rosyjsku i nielegalne?! W ten sposób przeczytałem z ogromną pasją całego Sołżenicyna, Szałamowa, Bułhakowa. A w liceum należałem do „Czarnej Siedemdziesiątki”, odnogi „Czarnej Jedynki”, gdzie kultywowano idee przedwojennego skautingu. Jeździłem na obozy z Macierewiczem, Dornem, Ulą Doroszewską…
[b]Jest pan na ty z Macierewiczem?[/b]
Na pewno już tego nie pamięta. Ale w 1972 roku rąbnąłem mu flagę na obozie. Do dziś na nazwisko „Macierewicz” przypomina mi się jak galopował za mną po nocy w lesie. W aktach IPN…
[b]Przecież pan tam chyba nie zaglądał?! To obrzydliwe![/b]
Łaskawy panie, mnie to pasjonuje! Należę do tych, którym drżą ręce i pot występuje na czoło, gdy to przeglądają… (śmiech)
[b]Co pan tam wygrzebał?[/b]
Znalazłem opis naszej akcji szkolnej, kiedy postanowiliśmy ogołocić gmach TVP na Woronicza przed jakimś świętem z czerwonych flag. Następnego dnia do mojego liceum im. Konopnickiej na ul. Madalińskiego wkroczyła SB ze zdjęciami sprawców.
[b]Czym to się skończyło?[/b]
Tam było kilku naprawdę ustosunkowanych rodziców…
[b]Bo to dobra, esbecka okolica.[/b]
Tak, tak, więc rozeszło się po kościach. Szkołę jakoś udało się skończyć, ale w domu było ciasno: dwa pokoje, młodszy brat, więc postanowiłem na studia ruszyć do Krakowa.
[b]Jak przebiegała pańska kariera studencka?[/b]
Najpierw poszedłem na astronomię na Uniwersytet Jagielloński, gdzie spędziłem pięć lat, ale trudno to nazwać dogłębnymi studiami.
[b]Dlaczego?[/b]
Moja klęska na polu astronomii polegała na tym, że miałem złych kolegów i czytałem niewłaściwe książki. Zamiast zajmować się analizą matematyczną czy mechaniką teoretyczną, czytałem Mackiewicza i drukowałem Gombrowicza. Raz na studiach pomogła mi znajomość ze Szpotem…
[b]Czyli poetą Januszem Szpotańskim…[/b]
Który miał w Krakowie dwóch wielkich przyjaciół: Mirosława Dzielskiego i Zygmunta Chylińskiego, wielkiego fizyka, mojego wykładowcę. Egzamin z mechaniki teoretycznej u Chyla był najtrudniejszy na całych studiach – pierwszy termin oblewało 99 procent zdających. Ponieważ ja na drugim roku zajmowałem się głównie kręceniem korbką powielacza, a nie całkowaniem i różniczkowaniem, wiedziałem, że przygoda z tym egzaminem skończy się dla mnie w wojskowej jednostce karnej w Orzyszu. No i Sonikowie postanowili mi pomóc.
[b]Jak?[/b]
Organizując u mnie w domu spotkanie alkoholowe Szpotańskiego, z którym byli zaprzyjaźnieni, z Chylińskim. Oczywiście bez żadnej protekcji, ale miało to u profesora wywołać dobre skojarzenie: „Aha, fajnie się napiliśmy”.
[b]Zorganizowali?[/b]
Wszystko potoczyło się fatalnie. Wódki było za dużo i Szpot z Chylińskim rzucili się sobie do gardeł. Jedna wielka awantura, Szpot wyprowadził się od Chylińskiego, następnego dnia potworny kac…
[b]Mógł pan już przymierzać oficerki.[/b]
Poszedłem na egzamin załamany. A Chyliński łypie na mnie i rzuca: „Co pan ostatnio czytał?”. To mówię, że „Kosmiczną odyseję 2001”. „I co się panu tam podobało?” – pyta. To zaczynam, że teoria względności, że spali, kiedy lecieli, a obudzili się w tym samym wieku, bo wie pan, panie profesorze, prędkość przyświetlna… „No, dobre, dobre. Czwóreczka”. Do dziś nikt nie rozumie, jak to się stało.
[b]To nie było jedyne spotkanie ze Szpotańskim?[/b]
On często przyjeżdżał. Pamiętam jak kiedyś wyjeżdżał i całował się z Lilką Batko, Bogusiem Sonikiem, Mariuszem Nowakiem i szepcze mi do ucha: „Judaszowe pocałunki”. Nie wiedziałem, o co mu chodzi. Pół roku później okazało się, że Mariusz Nowak był kadrowym oficerem Służby Bezpieczeństwa. Szpot go przejrzał.
[b]Współpracował on, współpracował Maleszka – panu nigdy nie proponowali?[/b]
Nigdy. Zresztą myśmy szybko się nauczyli, że z nimi się nie rozmawia i niczego nie podpisuje, więc dali sobie spokój ze składaniem takich ofert.
[b]Skoro astronomii pan nie skończył, to co pan potem studiował?[/b]
Po pięciu latach, które zajęła mi rewolucja, zdawałem na filologię rosyjską. Pociągała mnie nie tylko perspektywa zdobycia fachu tłumacza, ale też fakt, że na dwieście koleżanek było nas tam dwóch kolegów. Niestety, szybko zorientowano się, kim jestem, zapadło ustalenie, że tego pana na tej uczelni nie obsługujemy, i mimo że egzamin pisemny oceniono jako porządny szkic do pracy magisterskiej, to oblałem ustny. Już widziałem towarzyszy z SB, którzy od trzech lat zapewniali mnie, że polska armia czeka na takich jak ja, ale na szczęście zaczął się sierpień 1980 roku i poszliśmy siedzieć.
[b]Rzeczywiście, kupa szczęścia.[/b]
Ja to powitałem z entuzjazmem, bo była plotka, że po więzieniu nie biorą, a wolałem iść na dwa lata do pierdla niż do wojska.
[b]I tak nie trafił pan do armii.[/b]
Po Sierpniu koledzy z SKS uznali, że powinienem zakładać NZS w najbardziej czerwonej uczelni w mieście, czyli Wyższej Szkole Pedagogicznej. Złożyłem papiery na fizykę, nie mówiąc nikomu, że studiowałem ją pięć lat na UJ. Zdałem, ale de facto nie podjąłem żadnych studiów, za to założyłem jeden z najlepszych NZS w Polsce. W 1981 roku całą grupą złożyliśmy wnioski o paszporty i o dziwo je dostaliśmy. W ten sposób wyjechałem z żoną na Zachód i tam zastał nas stan wojenny. A to już temat na zupełnie inną rozmowę.