Festiwal muzyczny w Salzburgu to parada gwiazd

Powstał 90 lat temu, miał być miejscem, gdzie rodzi się sztuka najwyższych lotów. Dziś festiwal w Salzburgu wydaje wielkie pieniądze i zaprasza gwiazdy

Publikacja: 28.08.2010 01:01

Patricia Petibon jako Lulu i Pavol Breslik – zakochany w niej Malarz („Lulu” Albana Berga)

Patricia Petibon jako Lulu i Pavol Breslik – zakochany w niej Malarz („Lulu” Albana Berga)

Foto: Salzburger Festspiele

W rodzinnym mieście Mozarta oraz muzyki klasycznej w tym roku największym zainteresowaniem cieszyły się sławy francuskiego kina. Kiedy przyjechał Gérard Depardieu, dziennikarze nie odstępowali go na krok. Wypytywali o wszystko, przede wszystkim o ulubione potrawy i czy wreszcie zdecyduje się na dietę.

A także o to, kiedy nauczył się języka rosyjskiego. – Wcale go nie znam – odpowiadał z rozbrajającą szczerością Depardieu. – Słuchałem go tak jak pięknej muzyki. I to mi wystarczy.

[srodtytul]Dziewica idealna[/srodtytul]

To ostatnie pytanie było jak najbardziej na miejscu. Depardieu został zaproszony na festiwal przez dyrygenta Riccardo Mutiego, by wystąpił w rolo Narratora w oratorium „Iwan Groźny”, które Sergiusz Prokofiew opracował z muzyki skomponowanej dla filmu Sergiusza Eisensteina. Swym potężnym głosem francuski aktor podawał rosyjski, obcy mu tekst, elektryzując słuchaczy. Pomysł zaangażowania go okazał się bezbłędny. O zdobyciu biletów na jeden z trzech koncertów Wiedeńskich Filharmoników można było tylko marzyć.

Nie mniej oblegana była Fanny Ardant. Aktorka mimo skończonej sześćdziesiątki wciąż wygląda niesłychanie atrakcyjnie. Kiedy wyszła na estradę w skromnej białej sukience, o wyrafinowanym wszakże kroju (w programie koncertu nie omieszkano napisać, iż pochodzi z kolekcji Prady), wyglądała jak anioł i tak o niej pisano w recenzjach. To było idealne wcielenie Dziewicy Orleańskiej w oratorium „Joanna d’Arc na stosie” Honeggera i absolutny sukces innej wiedeńskiej orkiestry – RSO oraz dyrygenta Bertranda de Billy.

Harmonogram poszczególnych festiwalowych wydarzeń wyznaczają gwiazdy. To poprzez ich obecność w mediach zwykły śmiertelnik orientuje się w kalendarzu imprez. Kiedy prasę oraz witryny sklepów w Salzburgu zalała fala zdjęć Rosjanki Anny Netrebko i jej urugwajskiego partnera życiowego Erwina Schrotta, oznaczało to, że nadszedł czas dwóch ważnych inscenizacji: „Romea i Julii” Gounoda, w którym operowa primadonna stała się skromną dziewczyną z Werony, oraz „Don Giovanniego” Mozarta.

W tym spektaklu Schrott nie jest, co prawda, słynnym kochankiem, ale zgarnął cały show, brawurowo wcielając się w służącego Leporella. A gdy fotoreporterzy zaczęli tropić w Salzburgu Editę Gruberovą, wiadomo było, że zatriumfuje królowa belcanta. Nie było jej na festiwalu ponad ćwierć wieku, teraz powróciła. Zaśpiewała w „Normie” Belliniego i rzuciła publiczność na kolana. Niemal dosłownie, bo owacjom nie było końca.

nie może oczywiście obejść się bez sław, po obu zresztą stronach rampy, bo oprócz tych, którzy pojawiają się na scenie czy estradzie, ważni są również ci na widowni. Tak było w Salzburgu niemal od początku. Na wystawie zorganizowanej z okazji 90-lecia festiwalu można więc zobaczyć zdjęcia dawnych gwiazd kina: Lilian Gish odpoczywającej na tarasie pałacu Leopoldskron albo Marleny Dietrich na zakupach w salzburskich sklepach. Przypomniano też słowa Stefana Zweiga, który bywał co roku na festiwalu, nim hitlerowcy zmusili go do emigracji: „Królowie i książęta, amerykańscy milionerzy i filmowe gwiazdy, entuzjaści muzyki, artyści, pisarze i snobi, wszyscy spotykali się w Salzburgu”.

Obecnie trzeba jednak dostarczyć szczególnie atrakcyjnej oferty, do sprzedania jest przecież ponad 220 tysięcy biletów, a najdroższe kosztują 400 euro. Ubiegły rok, gdy światowy kryzys osłabił u globalnej publiczności zapał do delektowania się muzyką za tak duże pieniądze, uświadomił zaś salzburczykom, że sukces nie jest dany raz na zawsze.

A przecież festiwal to niesamowity interes. Jak wynika z przeprowadzonych w 2008 roku badań, przez sześć tygodni trwania tej największej letniej kulturalnej imprezy Europy każdy jej gość wydaje dziennie ponad 220 euro: w hotelach, restauracjach, sklepach, środkach miejskiej komunikacji. Wcześniej musiał jeszcze zdobyć miejsce na jednym z koncertów lub przedstawień. Wpływy z biletów wynoszą około 25 mln euro i stanowią połowę budżetu festiwalu. Resztę dokładają sponsorzy.

I pomyśleć, że podczas jednego z pierwszych festiwalowych lat, w 1922 roku, władze Salzburga alarmowały federalny rząd w Wiedniu, domagając się przysłania dodatkowego wagonu z mąką. W przeciwnym razie nie gwarantowano spokoju w mieście. Obawiano się zamieszek i protestów mieszkańców przeciwko przybyszom, którzy ogałacają sklepy.

[srodtytul]Produkt na jeden sezon[/srodtytul]

W swej długiej i bogatej historii festiwal potrafił jednak udowodnić, że chęć przypodobania się wielotysięcznej publiczności można pogodzić z najwyższymi standardami artystycznymi. W szczególnie trudnym okresie po II wojnie światowej, gdy impreza się odradzała, odrzuciwszy niechlubny, nazistowski okres, wprowadzono zasadę stałego prezentowania najnowszych dramatów i oper. Od 1947 r. miały tu miejsce prapremiery utworów Rolfa Liebermanna, Wernera Egka, Hansa Wernera Henzego, Thomasa Bernharda czy Petera Handkego. W latach późniejszych m.in. na zamówienie Salzburga skomponował „Czarną maskę” Krzysztof Penderecki. Dziś nowoczesny teatr dominuje nadal w programie dramaturgicznym, ale muzyka najnowsza, choć wciąż obecna, przegrywa wyraźnie ze sprawdzoną klasyką.

To Mozart i Strauss niezmiennie napędzają publiczność i nie zanosi się na to, by cokolwiek się zmieniło, również pod nową dyrekcją. Od 2012 roku kierownictwo festiwalu obejmie bowiem Alexander Pereira, wieloletni szef Opery w Zurychu i jeden z najbardziej doświadczonych menedżerów muzycznych w Europie. On dobrze wie, jak należy zdobywać widzów, zatem gwiazd w Salzburgu w przyszłości zapewne nie zabraknie.

Nie chodzi zresztą o to, by ich w ogóle nie było. Tak wielkie imprezy mają je wręcz promować, w końcu światowa kariera Anny Netrebko rozpoczęła się od występu w „Don Giovannim” w Salzburgu w 2002 roku. Wcześniej była jedną z wielu młodych obiecujących śpiewaczek próbujących zaistnieć na ważnych scenach. Gwiazdy są jednak jak przyprawa, dodają wyrafinowanego smaku potrawom przyrządzanym z zupełnie innych składników.

Przez wiele lat festiwalowe spektakle, realizowane przez najlepszych reżyserów, tworzyły historię teatru. Na pełnego rokokowego wdzięku „Kawalera srebrnej róży” Straussa wykreowanego w 1960 roku przez Rudolfa Hartmanna czy „Czarodziejski flet” Mozarta w legendarnej dziś inscenizacji Jean-Pierre Ponnelle’a jeździło się każdego lata. Spektakle grywano tu przez siedem czy osiem sezonów, co więcej, widz miał pewność, że zawsze trafi na wspaniałą Elisabeth Schwarzkopf jako Marszałkową czy Zdzisławę Donat, najlepszą wówczas Królową Nocy na świecie.

W obecnej dekadzie festiwalowe inscenizacje zostały sprowadzone do roli produktu, który trzeba jak najlepiej sprzedać. Po premierze spektakl musi ruszyć w świat utrwalony na płycie CD, DVD lub zostać sprzedany którejś ze stacji telewizyjnych. W końcu przynosi to kolejne 5 mln euro rocznie. Dla imprezy, której budżet tylko w jednej czwartej pokrywają dotacje państwowe i lokalne, jest to suma niebagatelna.

Gwiazdy nie chcą zaś w nieskończoność powielać scenicznych wcieleń, boją się, że opatrzą się publiczności, a konkurencja zabłyśnie w innej, ciekawszej roli. Tylko nieliczne inscenizacje żyją zatem w Salzburgu dłużej niż jeden sezon, a przecież im bardziej w sztuce nastawiamy się na epatowanie nowością, tym mniejsze mamy szanse na obcowanie z wielkim dziełem.

[srodtytul]Kastrowanie Edypa[/srodtytul]

Analogie ze światem mody wydają się nieuniknione, zatem na festiwalu wielkich kreatorów zaczynają zastępować producenci masowej odzieży. Na szczęście wciąż jest też w Salzburgu miejsce dla odważnych indywidualistów, a dzięki nim napięcie rośnie, wzmagają się dyskusje, a nieraz i kłótnie, nie brakuje skandali. To one przecież ubarwiają historię. Wciąż pamięta się tu „Macbetha” Verdiego sprzed 25 lat, gdyż jego reżyser Michael Hampe spoliczkował ówczesnego dyrektora festiwalu, bo ten odmówił dodatkowych pieniędzy, jakie należało zapłacić trzem statystkom. Jako wiedźmy miały za odpowiednią opłatą pokazać na scenie nagie biusty. Reżyser uderzył sześć razy, ale bił ostrożnie, aby nie spowodować poważniejszych obrażeń. Dyrektor zdania nie zmienił, potem jednak podał się do dymisji, rzekomo z powodu kłopotów zdrowotnych.

W tym roku także nie obeszło się bez skandalu. Przed trzecim przedstawieniem „Śmierci w Tebach” Jana Fosse, niemiłosiernie zjechanym przez krytykę (jedna z gazet nazwała spektakl kastrowaniem Edypa), reżyserka Angela Richter wyszła na scenę i powiedziała, że jeśli ktoś z widzów nie chce, nie musi tego oglądać. Kasa zwróci pieniądze. Poszło o to, że Richter bezceremonialnie obeszła się z tekstem cenionego przecież dramaturga, jakim jest Fosse, i kazała aktorom po prostu improwizować.

Między działaniami obliczonymi na medialny efekt a offowymi poczynaniami mniej lub bardziej utalentowanych eksperymentatorów wciąż jednak jest miejsce w Salzburgu na prawdziwie wielką sztukę. A także na wybitne spektakle, do jakich w tym roku należała „Lulu” Albana Berga. Z piekielnie trudnego (także w odbiorze) dzieła wczesnej XX-wiecznej awangardy Bułgarko-Niemka Vera Niemirova zrobiła wielki teatr. Z opowieści o Lulu, symbolu zmysłowej wiecznej kobiecości, wykreowała surrealistyczne a perfekcyjne widowisko. W jej ujęciu ta opera, przyprawioną erotyką i seksem, zawładnęła całą przestrzenią teatralną. Patricia Petibon w roli głównej okazała się wręcz zjawiskowa, dyrygent Mark Albrecht bezbłędnie czuwał nad orkiestrą.

Śpiewacy ze sceny przenosili się na widownię, dokonując cudów ekwilibrystyki spacerowali po balustradach, a nawet wypraszali widzów z miejsc, by zająć ich miejsca. I nikt nie protestował, jak to się zdarzyło na początku dekady w tej samej sali Felsenreitschule, gdy Hans Neuenfels przeniósł „Zemstę nietoperza” w czasy hitleryzmu i narkotykowej dekadencji. Zamożny widz festiwalowy nie bał się wówczas krzyczeć głośno: „skandal” i „gówno”, teraz zaś długo bił brawo. Widać, on też potrafi docenić to, co naprawdę dobre.

W rodzinnym mieście Mozarta oraz muzyki klasycznej w tym roku największym zainteresowaniem cieszyły się sławy francuskiego kina. Kiedy przyjechał Gérard Depardieu, dziennikarze nie odstępowali go na krok. Wypytywali o wszystko, przede wszystkim o ulubione potrawy i czy wreszcie zdecyduje się na dietę.

A także o to, kiedy nauczył się języka rosyjskiego. – Wcale go nie znam – odpowiadał z rozbrajającą szczerością Depardieu. – Słuchałem go tak jak pięknej muzyki. I to mi wystarczy.

Pozostało 95% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy