Odkrywanie urody słowa

Dziennik podróży w przeszłość (14)

Publikacja: 18.12.2010 00:01

Odkrywanie urody słowa

Foto: Rzeczpospolita, Andrzej Krauze And Andrzej Krauze

Faulkner był gigantem pisarskiej mocy. Myślałem o nim jako o niedościgłym wzorcu. Nieskromnie moje podwarszawskie Włochy wydały mi się odpowiednikiem jego miasteczka w stanie Missisipi. Tego wieczoru odłożyłem jego powieść i zabrałem się do uważnego czytania własnego opowiadania o więziennym połykaczu. Skończyłem pisać kilka dni wcześniej. Obawiałem się zwodniczego wpływu mistrza, niewolniczego naśladownictwa. Intuicja podpowiadała, że tak się na szczęście nie stało. Nie wchłonął mnie Gigant z Południa. Zachowałem odrębność. To moje własne, być może chropawe, niezdarne, mysi pisk. Ale to mysz jest moja. Ze zdwojonym uporem więc pisałem. Mozół składania słów stawał się namiętnością. Przepisywałem pracowicie bazgroły.

Uczelniana codzienność oddaliła się na daleki plan. Odrealniła się i traciła znaczenie. Brałem udział w koniecznych zajęciach, żartowałem z kolegami, odpowiadałem lepiej czy gorzej na pytania asystentów i docentów, ale byłem coraz bardziej nieobecny i nie miałem najmniejszego zamiaru poważnie uczestniczyć w uczelnianym kieracie. Właściwie nie miałem już z nikim wspólnego języka. Wiking skurwił się ostatecznie. Przemek, ciągany na przesłuchania, przetrzymywany w aresztach, zaczynał termin więźnia politycznego PRL. Dzidek, z którym wspólnie przygotowywaliśmy się do sesji egzaminacyjnych, nabierał szybko sztuki twardego, pragmatycznego realizmu; wyrośnie później na obrotnego adwokata, speca od nieruchomości i spadków. Inni, dotychczas bliżsi koledzy, skłaniali się do poważnego wyboru prawniczej specjalności. Najładniejsza z roku koleżanka, dowcipna i niegłupia, szykowała się na aplikację adwokacką; szła w ślady ojca. Wiesio, kolega z grupy, postanowił zostać przy katedrze jako asystent, miał widoki na pracę naukową. No i ci, którzy szli na pierwszą linię: aparat bezpieczeństwa i pokrewne zawody. Wiedzieliśmy, którzy to są, choć się przecież nie zwierzali. Najwyżej odpowiadali enigmatycznie: – Chyba pójdę do administracji, są tam niezłe perspektywy.

– Resortowi janczarzy, kurwa ich mać! – to było ostatnie powiedzenie Przemka przed jego zniknięciem bezpowrotnym ze studiów.

Natomiast mój status przypadkowego studenta nie zmienił się wcale. Coraz bardziej zaczynało mnie pociągać zaczernianie papieru. Wodząc po nim przedwojennym, wiecznym piórem Mont Blanc ze złotą stalówką podarowanym przez ojca, czułem się suwerenem. To było moje księstwo wolności. Bogate i nędzne. Odkrywałem złoczyńców. Dociekałem przyczyn ich postępków. Przeważnie zawieszałem wyrok. Wstrzymywałem się od wykonania. Stawiałem pytanie: – Dlaczego? Wystrzegałem się jednoznaczności. Odkrywałem urodę i siłę słowa. Wcale nie upiększałem. Czasem brzydka, odpychająca.

Choćby beczkowóz z gównem, które Piotr Złociarz czerpał z wychodków kubłem zawieszonym na długim kiju. Obsługiwał badylarzy na podwarszawskich polach. Dzięki niemu na tych polach użyźnionych nawozem wyrastały dorodne pomidory, potężne łby kapusty, kalafiorów, bicze porów, grube strąki fasoli. Opowiadanie zatytułowałem „Złoto”. Słyszałem turkot kół, świst bicza. Dawniej dojeżdżali na plac przy Polnej prawie pod Politechnikę. Później zepchnięto targowisko na obrzeże i Zieleniak na Opaczewskiej był celem nocnych podróży platform wyładowanych czubato, obciągniętych plandekami, ciągniętych przez pary ciężkich, masywnych perszeronów. Widziałem twarze furmanów, handlarzy... Na pewno trochę podszalałem w tym czasie, ale to wirowanie obrazów, uniesienie, święto inicjacji działo się tylko w mojej głowie. Dbałem o pozory.

Normalny facet, twardo stąpa po ziemi, spec od knajp, bazarów, melin, mętnego życia na peryferiach. Niektórzy nawet uważali, że po magisterce niechybnie zacznę karierę w milicji, pion kryminalny najlepiej.

– Przy twoim oblataniu w zakamarkach miasta – argumentowali koledzy.

Nie przeczyłem. Nie potwierdzałem. Taką miałem reputację i nie zamierzałem jej stracić, przepoczwarzając się w księżycowego artystę pogrążonego w chimerach.

Zastanawiałem się nad przyczynami tego uwiedzenia. Dlaczego to na mnie padło? Pewne tropy biegły od dzieciństwa. Miałem wówczas siedem, osiem lat. Rozkładałem na zagonkach w ogrodzie fasolowe armie Napoleona i jego przeciwników. Fasola w różnych kolorach. Rozgrywałem batalie pod Wagram, Jeną i Marengo. Wiedzę czerpałem z „Dziejów wojska polskiego w dobie napoleońskiej” bogato ilustrowanej kolorowymi rysunkami. Wraz z legionistami generała Grabowskiego tłumiłem bunt Murzynów na San Domingo. Fasola biała przeciw czarnej. Pod wrażeniem jakiejś innej wyczytanej historii broniłem z szuenami w Wendei starego porządku przed rewolucją. Odchodziłem często od wierności opisu historycznego. Dowolnie zmieniałem bieg wydarzeń, doprowadzałem do własnego zakończenia. Nocami pod celą, opowiadając powieści towarzyszom niedoli, puszczałem wodze fantazji i wszystko działo się inaczej, niż było napisane. Później z zapałem sam wcielałem się w różne kreacje: komunisty, kryminalisty, nihilisty. Na przykład jako wyrokowiec – recydywa przemierzałem pryncypialną ulicę w Siedlcach i stanąwszy przed starym, carskim więzieniem, opowiedziałem młodym gitowcom z kropkami i przecinkami wytatuowanymi na policzkach i powiekach o dawnych tiurmach, wielkich złodziejachach i dintojrach. Zamieniłem się w jakiegoś Felusia Zdankiewicza, Hipka Wariata, Paramonowa, Cabana, Patokę. Improwizacja była skuteczna. Uwierzyli i byłem dla nich jak guru.

Może w istocie były to konieczne ćwiczenia, wprawki. Działo się tak latami. Rosło, pęczniało, aż pękło. Może z góry tak już zostało ustalone.

Plonem posiedzeń przy czarnym stole w dużym pokoju były trzy opowiadania. Postanowiłem dać rękopisy do przepisania na maszynie.

Biuro przepisywania podań mieściło się w suterenie na Wspólnej. Zaskoczyłem rodzajem rękopisu. Dotychczas nie mieli z podobnymi pismami do czynienia. Przepisywali przecież skargi, zażalenia, odwołania, prośby i nic więcej. Właściciel, wręczając maszynopis z odbitkami w papierowej teczce, uśmiechnął się zagadkowo i powiedział: – Początkowo przypuszczałem, że przepisuję jakąś pretensję, skargę do władzy.... – zawiesił głos. – Pomyślałem sobie: ostro petent wali, dosadnym słowem operuje! Jednak w trakcie dalszego przepisywania zorientowałem się, że to coś zupełnie odmiennego – znów zawiesił głos. – To jest podanie do literatury! Ścisnął mi mocno dłoń. Pokrzepił. Namaścił otuchą na nowej drodze. Kapłan z piwnicy na Wspólnej.

Stamtąd udałem się do kawiarni Kopciuszek w Alejach Jerozolimskich. Oddałem się pilnej lekturze. Przepisane drukowaną czcionką wyglądało inaczej, bliskie stronicom w gazecie, książce. Zapowiedź trwałości przeniknęła dreszczem.

Równocześnie czaił się niepokój dotyczący grafomańskiej nicości moich płodów. Tak na przemian. Góra. Dół. Tortura kilkakrotnej lektury. Huśtawka ocen. To i owo jeszcze wykreśliłem. Maszynopis nosiłem ze sobą przez kilka dni. Pewnego razu ośmieliłem się i przeczytałem na głos najkrótsze opowiadania koledze z Włoch. Zaprosiłem go do siebie. Przy ćwiartce gadaliśmy. Pracował w fabryce przyrządów pomiarowych jako kontroler techniczny. Lubił czytać. Przeszliśmy w rozmowie na wrażenia z ostatnich lektur. Oczywiście Hłasko. Był entuzjastą opowiadań z tomu „Pierwszy krok w chmurach”. Skryłem swój maszynopis za płachtą gazety i przeczytałem na głos jako ostatni utwór Hłaski wydrukowany w najnowszym numerze tygodnika literackiego. Już w trakcie czytania słuchacz wyrażał jawne zniecierpliwienie. Zapewne z emocji marnie czytałem, zacinałem się i zjadałem słowa. Skończyłem. Dłuższa chwila ciszy. Nie pochwalił.

– Tamte były lepsze – powiedział kolega z Włoch. – A to jakieś takie... No, nie wiem... Choć nie było to pocieszające, postanowiłem brnąć dalej. Wdałem się w dziwną sprawę i trzeba rzecz całą poprowadzić do końca. Im szybciej, tym lepiej. Na ulicy Wiejskiej mieściły się redakcje różnych czasopism; miesięcznika „Twórczość”, tygodnika „Nowa Kultura”. Zaniosłem do „Nowej Kultury”. Wchodziłem do redakcji chyłkiem i niepewnie, mocno spłoszony. W pokoju były dwa biurka. Za jednym siedział redaktor działu poezji. Za drugim prozy. Położyłem przed nim maszynopis i wybąkałem kilka słów. Redaktor nazywał się Wilhelm Mach. Był bardzo uprzejmy. Obiecał szybko przeczytać. Polecił zatelefonować za tydzień. Oczekiwanie szarpało nerwy. Zwlekałem przez kilka dni po terminie. Wreszcie zadzwoniłem z budki telefonicznej. Przyjęli. Będą niebawem drukować. To – przyjęli! – waliło jak dzwon w uszach. Wypełniło całą głowę. Tak stałem przed pocztą we Włochach. Posłyszałem stukot kół po szynach. Przejechały niebiesko-żółte wagoniki EKD. Była ciepła wiosna, południe. Poszedłem nad gliniankę. Do chłopaków. Tak zawsze się mówiło. Siedzieli na szerokiej grobli między dwoma stawami, tym małym i dużym, Oceanem. Pod pochyłym, wyschniętym drzewem. Jeden łowił ryby. Wpatrywał się w spławik. Inni gadali. Stasiek Magiel był na chorobie. Robił u ogrodników. Budował betonowy zbiornik do kwaszenia kapusty u badylarza w Skoroszach. Jędrek Kozak opowiadał o gołębiach. Rano ganiał swoje stadko i przyłączyły się cztery obce, pawiki. Zygmunt Penconek podjechał wywrotką. Zrobił sobie przerwę. Woził piasek na kościelne fundamenty. Przytoczył się pijany Zbyszek Kozik. Jeden był nieznany „obtatuowany” gęsto na rękach. Chudziej, mówili na niego. Z Okęcia. Napomknął o jakimś zezowatym. Starszy gość. Wyszedł z długiego wyroku. Siedział prawie dziesięć lat.

– Partyzant – jedni mówili

– siedział za walkę z komuną.

– Skąd tam! – zaprzeczali inni.

– To stopkarz, z kominem na skoki chodził. Rozległ się przenikliwy, kobiecy głos. To Wiesia, żona Staśka Mogla, wołała go na obiad. Tak mniej więcej wyglądało południe nad glinianką. Tamte czasy to już gęsta mgła i majaczą tylko jakieś ułamki obrazków, cienie, echa głosów.

Po trzecim roku studiów skierowany zostałem na staż praktykancki do prokuratury w Gdyni. Wraz ze mną w pokoju hotelu robotniczego zamieszkał drugi praktykant z prawa w Poznaniu. Rumiany, dobroduszny grubas. Rozbawiał gwarą swego miasta, którą szprechał biegle. Poznaniak z dziada pradziada. Bardzo praktyczny. Sferę polityki traktował jako balast utrudniający życie. Raz czy dwa wymknęło mu się coś z osobistych doświadczeń podczas czerwca 1956 roku w Poznaniu; wraz z kolegami z podwórka udało im się unieruchomić czołg skierowany przeciw demonstrantom. To jego sekret. Nie zostali schwytani ani nikt ich nie zakapował bezpiece. Mówiąc o tym, ściszał głos. Rodzice byli właścicielami sklepiku typu – mydło, powidło, padł na skutek domiarów i ojciec pracował jako zaopatrzeniowiec w spółdzielni pracy. Z trojga rodzeństwa jako jedyny zdobywał wyższe wykształcenie. Do Gdyni przybył z walizką pełną słoików boczku w szmalcu i pęt suszonej kiełbasy. Wiktuałami dzielił się sprawiedliwie.

Asystowaliśmy przy przesłuchaniach drobnych złodziejaszków, pijaków, portowych awanturników, ojców uchylających się od płacenia alimentów na dzieci. Pani prokurator zadawała pytania, oskarżeni i świadkowie udzielali odpowiedzi i my zapisywaliśmy ich oświadczenia do protokołu. Co tydzień zatrzymywałem się przed kioskiem z gazetami na dworcu kolejowym i kupowałem „Nową Kulturę”. Czekałem na swoje opowiadanie. Miało się ukazać w ciągu miesiąca. Za czwartym podejściem było. Rozkładam płachty tygodnika. Dwie kolumny drukowanych słów. Moje słowa. Tego dnia mieliśmy do przesłuchania świadków awantury w sklepie mięsnym, zwieńczonej poturbowaniem sprzedawcy. Zapisywałem ich zeznania. Nie słuchałem uważnie, gubiłem wątek. Byłem nieobecny.

Wieczorem w pokoju hotelu robotniczego wręczyłem koledze z Poznania tygodnik z opowiadaniem. – Przeczytaj!

Był zaskoczony. Spoglądał na tytuł, pod nim moje nazwisko.

– Kwadratowy – przeczytał powoli.

Zasiadł za stołem. Zabrał się do czytania. Wyszedłem na korytarz. Spacerowałem i paliłem papierosy. Jednego po drugim. Wróciłem do pokoju. Przeczytał. Gładził rozłożone płachty gazety. Długą chwilę milczał.

– Wiesz co! Ty na pewno nie pójdziesz w kierunku prawniczym – stwierdził jako rzeczowy, trzeźwo myślący gość. – No to życzę ci powodzenia! – uśmiechnął się szeroko.

Wyciągnął spod łóżka prowiant w walizce. Przełamał pęto kiełbasy, nakroił chleba. Grzałką elektryczną zagotował wodę w kubku. Nasypał herbaty Ulung. Ucztowaliśmy. Opowiadał śmieszne historyjki z życia rodziny, sąsiadów z dzielnicy Walda w Poznaniu, gdzie mieszkali od kilku pokoleń. O babce Gertrudzie, która w sienniku trzymała niemieckie marki i obligacje sprzed I wojny światowej. Zapisała jemu, ukochanemu wnukowi, swój majątek w testamencie. Tych marek używali do rozpałki w piecu.

– Powinieneś o tym napisać – powiedział. Tak zaczęła się moja wolność.

[ramka][srodtytul]Postscriptum[/srodtytul]

Dopiero po wielu latach doszedłem do przekonania, jak bardzo jednak byłem przez tamten czas zdewastowany. Zniewolenie wdarło się w umysł, zatruło wyobraźnię, niewidzialne cugle trzymały mnie na uwięzi i choć widziałem zło i czułem jego skutki, mimo tej świadomości nie zdołałem tego, co pisałem, wypiętrzyć, unieść wysoko (jak marzyłem) i przez to uczynić doskonalszym, trwalszym, bardziej porażającym. Grzęzłem tak często, zapadałem się głęboko. To były koszty. Straty nie do odrobienia. Już do końca nie dam rady. To Coś najważniejsze wypaliło się ostatecznie i nigdy się nie rozżarzy. Szkoda.[/ramka]

[ramka][srodtytul]Od redakcji [/srodtytul]

Wspomnienia Marka Nowakowskiego, które drukowaliśmy od września br. na łamach „Plusa Minusa”, ukażą się również w obszerniejszej postaci książkowej[/ramka]

Faulkner był gigantem pisarskiej mocy. Myślałem o nim jako o niedościgłym wzorcu. Nieskromnie moje podwarszawskie Włochy wydały mi się odpowiednikiem jego miasteczka w stanie Missisipi. Tego wieczoru odłożyłem jego powieść i zabrałem się do uważnego czytania własnego opowiadania o więziennym połykaczu. Skończyłem pisać kilka dni wcześniej. Obawiałem się zwodniczego wpływu mistrza, niewolniczego naśladownictwa. Intuicja podpowiadała, że tak się na szczęście nie stało. Nie wchłonął mnie Gigant z Południa. Zachowałem odrębność. To moje własne, być może chropawe, niezdarne, mysi pisk. Ale to mysz jest moja. Ze zdwojonym uporem więc pisałem. Mozół składania słów stawał się namiętnością. Przepisywałem pracowicie bazgroły.

Uczelniana codzienność oddaliła się na daleki plan. Odrealniła się i traciła znaczenie. Brałem udział w koniecznych zajęciach, żartowałem z kolegami, odpowiadałem lepiej czy gorzej na pytania asystentów i docentów, ale byłem coraz bardziej nieobecny i nie miałem najmniejszego zamiaru poważnie uczestniczyć w uczelnianym kieracie. Właściwie nie miałem już z nikim wspólnego języka. Wiking skurwił się ostatecznie. Przemek, ciągany na przesłuchania, przetrzymywany w aresztach, zaczynał termin więźnia politycznego PRL. Dzidek, z którym wspólnie przygotowywaliśmy się do sesji egzaminacyjnych, nabierał szybko sztuki twardego, pragmatycznego realizmu; wyrośnie później na obrotnego adwokata, speca od nieruchomości i spadków. Inni, dotychczas bliżsi koledzy, skłaniali się do poważnego wyboru prawniczej specjalności. Najładniejsza z roku koleżanka, dowcipna i niegłupia, szykowała się na aplikację adwokacką; szła w ślady ojca. Wiesio, kolega z grupy, postanowił zostać przy katedrze jako asystent, miał widoki na pracę naukową. No i ci, którzy szli na pierwszą linię: aparat bezpieczeństwa i pokrewne zawody. Wiedzieliśmy, którzy to są, choć się przecież nie zwierzali. Najwyżej odpowiadali enigmatycznie: – Chyba pójdę do administracji, są tam niezłe perspektywy.

Pozostało 85% artykułu
Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą