Faulkner był gigantem pisarskiej mocy. Myślałem o nim jako o niedościgłym wzorcu. Nieskromnie moje podwarszawskie Włochy wydały mi się odpowiednikiem jego miasteczka w stanie Missisipi. Tego wieczoru odłożyłem jego powieść i zabrałem się do uważnego czytania własnego opowiadania o więziennym połykaczu. Skończyłem pisać kilka dni wcześniej. Obawiałem się zwodniczego wpływu mistrza, niewolniczego naśladownictwa. Intuicja podpowiadała, że tak się na szczęście nie stało. Nie wchłonął mnie Gigant z Południa. Zachowałem odrębność. To moje własne, być może chropawe, niezdarne, mysi pisk. Ale to mysz jest moja. Ze zdwojonym uporem więc pisałem. Mozół składania słów stawał się namiętnością. Przepisywałem pracowicie bazgroły.
Uczelniana codzienność oddaliła się na daleki plan. Odrealniła się i traciła znaczenie. Brałem udział w koniecznych zajęciach, żartowałem z kolegami, odpowiadałem lepiej czy gorzej na pytania asystentów i docentów, ale byłem coraz bardziej nieobecny i nie miałem najmniejszego zamiaru poważnie uczestniczyć w uczelnianym kieracie. Właściwie nie miałem już z nikim wspólnego języka. Wiking skurwił się ostatecznie. Przemek, ciągany na przesłuchania, przetrzymywany w aresztach, zaczynał termin więźnia politycznego PRL. Dzidek, z którym wspólnie przygotowywaliśmy się do sesji egzaminacyjnych, nabierał szybko sztuki twardego, pragmatycznego realizmu; wyrośnie później na obrotnego adwokata, speca od nieruchomości i spadków. Inni, dotychczas bliżsi koledzy, skłaniali się do poważnego wyboru prawniczej specjalności. Najładniejsza z roku koleżanka, dowcipna i niegłupia, szykowała się na aplikację adwokacką; szła w ślady ojca. Wiesio, kolega z grupy, postanowił zostać przy katedrze jako asystent, miał widoki na pracę naukową. No i ci, którzy szli na pierwszą linię: aparat bezpieczeństwa i pokrewne zawody. Wiedzieliśmy, którzy to są, choć się przecież nie zwierzali. Najwyżej odpowiadali enigmatycznie: – Chyba pójdę do administracji, są tam niezłe perspektywy.
– Resortowi janczarzy, kurwa ich mać! – to było ostatnie powiedzenie Przemka przed jego zniknięciem bezpowrotnym ze studiów.
Natomiast mój status przypadkowego studenta nie zmienił się wcale. Coraz bardziej zaczynało mnie pociągać zaczernianie papieru. Wodząc po nim przedwojennym, wiecznym piórem Mont Blanc ze złotą stalówką podarowanym przez ojca, czułem się suwerenem. To było moje księstwo wolności. Bogate i nędzne. Odkrywałem złoczyńców. Dociekałem przyczyn ich postępków. Przeważnie zawieszałem wyrok. Wstrzymywałem się od wykonania. Stawiałem pytanie: – Dlaczego? Wystrzegałem się jednoznaczności. Odkrywałem urodę i siłę słowa. Wcale nie upiększałem. Czasem brzydka, odpychająca.
Choćby beczkowóz z gównem, które Piotr Złociarz czerpał z wychodków kubłem zawieszonym na długim kiju. Obsługiwał badylarzy na podwarszawskich polach. Dzięki niemu na tych polach użyźnionych nawozem wyrastały dorodne pomidory, potężne łby kapusty, kalafiorów, bicze porów, grube strąki fasoli. Opowiadanie zatytułowałem „Złoto”. Słyszałem turkot kół, świst bicza. Dawniej dojeżdżali na plac przy Polnej prawie pod Politechnikę. Później zepchnięto targowisko na obrzeże i Zieleniak na Opaczewskiej był celem nocnych podróży platform wyładowanych czubato, obciągniętych plandekami, ciągniętych przez pary ciężkich, masywnych perszeronów. Widziałem twarze furmanów, handlarzy... Na pewno trochę podszalałem w tym czasie, ale to wirowanie obrazów, uniesienie, święto inicjacji działo się tylko w mojej głowie. Dbałem o pozory.
Normalny facet, twardo stąpa po ziemi, spec od knajp, bazarów, melin, mętnego życia na peryferiach. Niektórzy nawet uważali, że po magisterce niechybnie zacznę karierę w milicji, pion kryminalny najlepiej.