Jednym z najlepszych żartów Roberta B. Parkera – a było ich wiele – jest fotografia, którą przed laty uatrakcyjniał tylne okładki swoich powieści. Widnieje na nich wielki, ponury brzuchacz w skórzanej kurtce oraz ciemnych okularach kryjących wrogie – zapewne – spojrzenie, w dodatku trzymający na krótkiej smyczy psa o wyglądzie zabójcy. Wygląda na nim jak stereotypowy Zły Biały Glina; taki, co to za moment skopie jakiegoś Murzyna, wrzeszcząc „moje miasto nie jest dla czarnuchów!”, albo wyjmie spod pachy nienotowaną trzydziestkę ósemkę bez numerów (nie do wytropienia!) i zastrzeli jakiegoś gówniarza za to, że porysował mu samochód.
Być może niektórzy czytelnicy tak właśnie wyobrażają sobie prawdziwego autora kryminałów. Jeżeli tak, to szkoda zarówno ich, jak i książek, które czytają. Parker zakpił z nich przednio, bo owo podejrzane indywiduum ze zdjęcia to w rzeczywistości człek przeuroczy i uprzejmy, były wykładowca uniwersytecki, autor dysertacji o prozie Dashiella Hammetta i Raymonda Chandlera oraz wykonawca brawurowo obciachowej wersji standardu „Moon River”, który wraz z synem Danielem (aktorem) zaśpiewał kiedyś na potrzeby akcji charytatywnej (jestem dumny, że należę do elitarnego grona trzydziestu czterech użytkowników YouTube, którzy wysłuchali tego niezwykłego utworu. Obiecuję – kupię całą płytę „Songs That Spenser Taught Me”!).
Fotka z okładek książek Parkera wydawanych już w XXI wieku wydaje się równie nierealna, ale z innego powodu. Spogląda z niej na nas uśmiechnięty misiowaty starszy pan o zrudziałym wąsie, którego niezwykle łatwo byłoby ucharakteryzować na Świętego Mikołaja. To ma być mistrz hard-boiled crime fiction? Człowiek, któremu hołdy oddają pisarze tak różni jak Dennis Lehane, Harlan Coben, Sue Grafton czy Robert Crais? No cóż, może po prostu w tej historii nic nie jest takie, jakie się na pozór wydaje. Jak przystało na dobry kryminał.
[srodtytul]Spenser – jak angielski poeta[/srodtytul]
Gabinet rektora uniwersytetu wyglądał jak salonik dobrze prosperującego wiktoriańskiego burdelu. Ściany były wyłożone boazerią z dużych kwadratów ciemnego orzecha, a w wysokich oknach wisiały ozdobnie udrapowane zasłony w kolorze kasztanowym. Wykładzina na podłodze była również kasztanowa, a meble z czarnej skóry, z mosiężnymi okuciami. Gabinet był znacznie przyjemniejszy niż sale wykładowe. Może powinienem przyjść tu w krawacie”.
W takt powyższych zdań wkroczył do literatury Spenser – bostoński prywatny detektyw, który swoje przygody rozpoczął w 1973 r. od powieści „Manuskrypt z Godwulf” (polski przekład 1992 r.). Choć ostatecznie stał się bohaterem czterdziestu książek (ta czterdziesta – „Sixkill” – ukaże się w Stanach 3 maja), nigdy nie poznaliśmy jego imienia. Jak sam podkreśla, jest Spenserem przez „s” „jak angielski poeta” (chodzi o Edmunda Spensera, poetę z XVI stulecia), a nie zwykłym Spencerem.