Sylwetka zmarłego rok temu autora kryminałów Roberta Parkera

Rok temu umarł Robert B. Parker, odnowiciel amerykańskiego czarnego kryminału. Przez lata był „nowym Chandlerem”. Ciekawe, ile lat minie, aż krytycy obwołają jakiegoś młodego i wielce utalentowanego pisarza „nowym Parkerem”

Publikacja: 15.01.2011 00:01

Jedną z inspiracji dla żonatych bohaterów Parkera były długie dzieje jego własnego małżeństwa. fot.

Jedną z inspiracji dla żonatych bohaterów Parkera były długie dzieje jego własnego małżeństwa. fot. DAVID HOWELLS

Foto: Fotorzepa

Jednym z najlepszych żartów Roberta B. Parkera – a było ich wiele – jest fotografia, którą przed laty uatrakcyjniał tylne okładki swoich powieści. Widnieje na nich wielki, ponury brzuchacz w skórzanej kurtce oraz ciemnych okularach kryjących wrogie – zapewne – spojrzenie, w dodatku trzymający na krótkiej smyczy psa o wyglądzie zabójcy. Wygląda na nim jak stereotypowy Zły Biały Glina; taki, co to za moment skopie jakiegoś Murzyna, wrzeszcząc „moje miasto nie jest dla czarnuchów!”, albo wyjmie spod pachy nienotowaną trzydziestkę ósemkę bez numerów (nie do wytropienia!) i zastrzeli jakiegoś gówniarza za to, że porysował mu samochód.

Być może niektórzy czytelnicy tak właśnie wyobrażają sobie prawdziwego autora kryminałów. Jeżeli tak, to szkoda zarówno ich, jak i książek, które czytają. Parker zakpił z nich przednio, bo owo podejrzane indywiduum ze zdjęcia to w rzeczywistości człek przeuroczy i uprzejmy, były wykładowca uniwersytecki, autor dysertacji o prozie Dashiella Hammetta i Raymonda Chandlera oraz wykonawca brawurowo obciachowej wersji standardu „Moon River”, który wraz z synem Danielem (aktorem) zaśpiewał kiedyś na potrzeby akcji charytatywnej (jestem dumny, że należę do elitarnego grona trzydziestu czterech użytkowników YouTube, którzy wysłuchali tego niezwykłego utworu. Obiecuję – kupię całą płytę „Songs That Spenser Taught Me”!).

Fotka z okładek książek Parkera wydawanych już w XXI wieku wydaje się równie nierealna, ale z innego powodu. Spogląda z niej na nas uśmiechnięty misiowaty starszy pan o zrudziałym wąsie, którego niezwykle łatwo byłoby ucharakteryzować na Świętego Mikołaja. To ma być mistrz hard-boiled crime fiction? Człowiek, któremu hołdy oddają pisarze tak różni jak Dennis Lehane, Harlan Coben, Sue Grafton czy Robert Crais? No cóż, może po prostu w tej historii nic nie jest takie, jakie się na pozór wydaje. Jak przystało na dobry kryminał.

[srodtytul]Spenser – jak angielski poeta[/srodtytul]

Gabinet rektora uniwersytetu wyglądał jak salonik dobrze prosperującego wiktoriańskiego burdelu. Ściany były wyłożone boazerią z dużych kwadratów ciemnego orzecha, a w wysokich oknach wisiały ozdobnie udrapowane zasłony w kolorze kasztanowym. Wykładzina na podłodze była również kasztanowa, a meble z czarnej skóry, z mosiężnymi okuciami. Gabinet był znacznie przyjemniejszy niż sale wykładowe. Może powinienem przyjść tu w krawacie”.

W takt powyższych zdań wkroczył do literatury Spenser – bostoński prywatny detektyw, który swoje przygody rozpoczął w 1973 r. od powieści „Manuskrypt z Godwulf” (polski przekład 1992 r.). Choć ostatecznie stał się bohaterem czterdziestu książek (ta czterdziesta – „Sixkill” – ukaże się w Stanach 3 maja), nigdy nie poznaliśmy jego imienia. Jak sam podkreśla, jest Spenserem przez „s” „jak angielski poeta” (chodzi o Edmunda Spensera, poetę z XVI stulecia), a nie zwykłym Spencerem.

Od dnia debiutu krytycy widzieli w Parkerze odnowiciela tradycji literackiej Raymonda Chandlera, a w Spenserze zmartwychwstałego Philipa Marlowe’a. Jest równie bezczelny, ironiczny, nieustępliwy i szlachetny – prawdziwy rycerz w lśniącej zbroi. Niezwykle malowniczy, choć często przygnębiający, jest także połświatek Bostonu, w którym się obraca. Ale Spenser nie jest przywiązany do brzegów Mystic River, nie jest też facetem tylko od grzebania w społecznych śmieciach. Los czasem ciśnie nim do Londynu, kiedy indziej do Las Vegas. Owszem, zdarza mu się przyjąć zlecenie od gangstera, ale jego klientami bywają także uniwersytety albo kolekcjonerzy sztuki.

Wynajdując Spensera, Parker dokonał trzech rzeczy niezwykłych. Po pierwsze z wielkim literackim wigorem reanimował gatunek – czarny kryminał duszący się w samopowtarzalnych fabułach naśladowców Chandlera. Parker potrafił pisać, lubił pisać, był w dodatku pobłogosławiony wielkim talentem, do którego sam dołożył bezcenny element w postaci tytanicznej pracowitości. W efekcie świat Spensera z każdą powieścią staje się pełniejszy i bogatszy, a kolejne książki – coraz lepiej napisane. Po drugie przybliżył niesłychanie gatunek przeciętnemu czytelnikowi. Jego intrygi nie są wprawiane w ruch przez naftowych magnatów i kalifornijskie femme fatale, lecz często przez zwykłych ludzi wpadających w tarapaty. Parker bywa przyziemny, ale nie nudny, za to w odróżnieniu od Chandlera jest niesłychanie kreatywny w wynajdywaniu fabuł i ma wielki talent w tworzeniu postaci drugoplanowych. W efekcie stworzył długą kolekcję bohaterów różnych wyznań, ras, narodowości i orientacji seksualnych, każdego z nich obdarzając własnym tonem.

Po trzecie wyrzucił do kosza standardowy wizerunek prywatnego detektywa jako samotnego pożeracza niewieścich serc. Spenser już w drugiej powieści cyklu poznaje bystrą i niezależną panią psychoanalityk Susan Silverman, z którą wiąże się do końca swego literackiego istnienia – co wcale nie znaczy, że zawsze układa im się świetnie.

Jak zauważył recenzent „Houston Chronicle” „lojalność Spensera wobec Susan wyjaśnia, dlaczego to akurat jego większość z nas najchętniej wynajęłaby jako prywatnego detektywa”. Parker był w tej kwestii bardzo stanowczy. „Susan i Spenser nigdy się nie rozejdą” – mówił. „Będę o nich pisał, póki mogę. Ale ostatnia książka będzie naprawdę ostatnia. Gdybym umarł, albo nie mógł już pisać z jakiegoś innego powodu, to będzie po prostu koniec”. Nie krył nigdy, że inspiracją dla tej pary były dla niego dzieje jego własnego małżeństwa z Joan, którą poznał jeszcze w Colby College (Maine). Gdy w małżeństwie Parkerów źle się działo, także Spenser miał kłopoty z Susan. Najgorzej było w latach 80., czego efektem była książka znienawidzona przez wielu fanów i krytyków: „A Catskill Eagle”, w której ukochana Spensera okazuje się znienacka nieczułą, samolubną zimną rybą. Ale przetrwali – i Spenser, i Susan, i Parkerowie.

Rozsławieniu detektywa przysłużył się także serial telewizyjny produkowany w latach 1985 – 1988. „Spencer: For Hire” do dziś cieszy się w niektórych kręgach statusem kultowego, ale oglądany po latach wydaje się bardziej pastiszem w stylu „Remington Steele” niż kryminałem serio. Grający główną rolę Robert Urich (zmarł w 2002 r.) był zbyt gogusiowaty jak na Spensera, za to fani z łezką w oku wspominają Avery’ego Brooksa w roli jego druha – ciemnoskórego amoralnego twardziela znanego jako Hawk.

[srodtytul]Książki innego człowieka[/srodtytul]

W 1988 roku Robert Parker został oficjalnie nominowany na Następcę Mistrza. Ed Victor, agent reprezentujący spadkobierców Raymonda Chandlera, zaproponował bostońskiemu pisarzowi, by dokończył ostatnią powieść twórcy detektywa Marlowe’a. Idzie o „Pudli Zdrój” (pod tym tytułem cztery gotowe rozdziały ukazały się po polsku w zbiorze listów i esejów „Mówi Chandler”). Jak mówił Victor, Parker „jest najbliższym Chandlerowi z żyjących pisarzy”. Premiera powieści „Tajemnica

Poodle Springs” uczciła rok później trzydziestą rocznicę śmierci Chandlera.

Parker wydawał się idealnym kontynuatorem z jeszcze jednego powodu – przecież wiedział, jak pisać nie tylko o detektywach, ale także o ich związkach. A w szkicu do „Poodle Springs” Chandler, wbrew wcześniejszym solennym zapewnieniom, ożenił Marlowe’a, pakując go tym samym w tarapaty większe od zagadek kryminalnych, które rozwiązywał. Parker miał tę całą maszynerię wprawić w ruch. Starał się jak mógł.

Recenzje były w większości bardzo dobre, ale ludzie, którzy naprawdę znają się na rzeczy, jak choćby Ed McBain (autor znakomitej serii kryminałów o 87. Posterunku), mieli uzasadnione wątpliwości. McBain, chwaląc Parkera za kawał dobrej roboty, zauważał jednocześnie w recenzji dla „The New York Times”, że 31 stron zawiązania akcji niedokończonej powieści pozostawione przez Chandlera było dużo słabsze od pierwszy partii jego innych książek, więc siłą rzeczy nie dało się z tej pierwociny wycisnąć arcydzieła. Problemem była choćby dziwacznie zarysowana postać Lindy – żony Marlowe’a. Z nieznanych powodów Chandler opisał ją w szkicu do „Poodle Springs” w sposób zgoła odmienny i dużo bardziej odpychający niż w „Długim pożegnaniu” i „Playbacku”, gdzie para się poznała i flirtowała. Na taki pasztet najlepszy nawet kontynuator niewiele mógł poradzić.

McBain miał rację. Trudno nie podziwiać Parkera za to, z jakim pietyzmem odtworzył chandlerowski świat i bohaterów, trudno nie zauważyć, że niektóre dialogi w „Poodle Springs” należą do najlepszych, jakie w życiu napisał, a jednocześnie w tym kościele nie ma Boga. By rzecz naprawić, trzeba byłoby mocno odejść od oryginalnej wizji Chandlera, a nie do tego przecież Parker został wynajęty. „Tajemnica Poodle Springs” pozostanie więc w jego dorobku najlepszą z tych powieści, które okazały się nie najlepsze.

Może ten niedosyt sprawił, że Parker jeszcze raz zmierzył się z legendą i zgodził się, gdy uradowani świetną sprzedażą „Tajemnicy” spadkobiercy Chandlera zaproponowali mu także napisanie ciągu dalszego powieści „Wielki sen” (właściwie: „Głęboki sen”). Tak powstało „Wielkie marzenie” (1991), czyli powrót do świata podupadłej rodziny Sternwoodów, od rozwiązywania której problemów rozpoczęła się kariera Philipa Marlowe’a. Rezultat wzbudził jeszcze większe kontrowersje – dla wielu krytyków pozostała niewiele więcej niż owocem toksycznej nostalgii.

Odtąd na pytania o kolejne możliwe „chandlery” w jego dorobku Robert B. Parker nieodmiennie odpowiadał: nie zamierzam spędzić reszty życia na pisaniu książek innych ludzi.

[srodtytul]Jesse Stone – bohater ze skazą[/srodtytul]

Na krańcu kontynentu, u stóp Wilshire Boulevard, stał Jesse Stone. Opierając się o balustradę nad tonącą w ciemności plażą w Santa Monica, patrzył w pustkę, podczas gdy czarne fale oceanu poniżej toczyły się w kierunku Japonii”.

W chwili gdy go poznajemy, Jesse Stone, gliniarz z wydziału zabójstw w Los Angeles, opuszcza Kalifornię. Zostawia za sobą zrujnowaną karierę, serię żenujących incydentów z alkoholem w roli głównej, reputację dobrego policjanta oraz byłą żonę, która wybrała łóżko producenta filmowego. Tytułowa „Droga przez noc” (w oryginale celniejsze „Night Passage”) prowadzi go na drugą stronę Ameryki, do miasteczka Paradise w Massachusetts, gdzie spoglądał będzie w inny, chłodniejszy ocean, i gdzie będzie szukał swojego miejsca na ziemi.

Książki o Jessem są mroczniejsze od serii o Spenserze, a ich główny bohater, choć gromi zbrodnie nie mniej konsekwentnie, to jest postacią nieszczęśliwą. Ma dwie słabości: miłość do eksżony Jenn i do butelki, w której topi frustracje. Jesse Stone jest ułomnym supermanem – na tle małomiasteczkowych gliniarzy to prawdziwy orzeł, ale jego nieustanne kłopoty ze sobą sprawiają, że balansuje na krawędzi ciemności. To prostolinijny szczery chłop o złotym sercu, zaplątany beznadziejnie w toksyczny związek-niezwiązek. Jenn nie daje mu spokoju – dzwoni, prosi o radę, wreszcie także przeprowadza się na tę stronę kontynentu. A jednocześnie torturuje go swym „nie chcę być z tobą, ale nie potrafię żyć bez ciebie”.

Ta seria Parkera jest ukoronowaniem i jego kariery, i formuły powieści kryminalnej o rycerzu bez skazy (nieważne: policjancie czy prywatnym detektywie). Literacko jest wyśmienita. Długie lata cyzelowania frazy zaowocowały książkami, w których nie ma ani jednego zbędnego słowa. Parker wyizolował szkielet dobrej opowieści i odarł go z rzeczy zbędnych. To esencja kryminału i najdoskonalszy przykład efektywności pisarskiej. Krótkie, kilkustronicowe rozdziały pełne błyskotliwych dialogów brzmią niemal jak gotowe scenariusze do filmów ze złotych czasów Hollywood, kiedy to widza łowiło się nie mnożeniem komputerowych efektów, lecz mistrzowską szermierką słowną w wykonaniu zapadających w pamięć postaci.

Jednocześnie rozwój wzorca klasycznego bohatera czarnego kryminału dobiega w tym cyklu kresu. Nie potrzebuje już pompatycznych monologów wewnętrznych, bo lustrem, w którym się przegląda, jest psychoterapeuta. Nie wyrzuca światu, że jest złym miejscem, w którym jedyne prawo brzmi „bogaci się bogacą, a biedni biednieją”. Wystarcza mu, że jako uczciwy człowiek każdego dnia stara się zrobić coś, by uczynić ten świat odrobinę lepszym, a jeśli nie lepszym, to może choć sprawiedliwszym. Nie szuka już jądra ciemności – poszukuje wewnętrznej równowagi.

Także Jesse Stone trafił na ekran telewizyjny, z efektem ilościowo skromniejszym od Spensera, ale dużo wyższej jakości. W siedmiu (jak dotąd) pełnometrażowych fabułach drugie życie podarował mu Tom Selleck, który wcielił się w niego równie wiarygodnie, jak kiedyś Humphrey Bogart w bohaterów Chandlera i Hammetta.

[srodtytul]Sunny Randall – kobieta po przejściach[/srodtytul]

Jedną z dobrych rzeczy w byciu kobietą mej profesji jest to, że nie ma nas zbyt wiele, więc łatwo jest o robotę. Jedną ze złych rzeczy jest problem z tym, gdzie nosić broń. Gdy zaczynałam karierę gliniarza, tak jak wszyscy nosiłam po prostu służbową dziewiątkę przypiętą do paska. Lecz gdy awansowałam na detektywa i zaczęłam pracować w cywilnych ciuchach, pojawił się problem. Faceci ukrywają broń pod marynarkami albo wyciągniętymi koszulami. Ja nie mam ani jednego paska, który utrzymałby ciężar pistoletu”.

Był rok 1997. Na spotkaniu z Joan i Robertem Parkerami aktorka Helen Hunt wyjawiła swoje wielkie marzenie – serię filmów o kobiecym prywatnym detektywie. Coś jak „V. I. Warshawski” z Kathleen Turner, ale dużo lepsze. I w częściach. Tak urodziła się Sunny Randall, niegdyś policjantka, dziś prywatny detektyw, bohaterka sześciu powieści. Parker wykonał swoją część zadania – napisał książkę, która spodobała się wydawcy i czytelnikom, no i aż prosiła się o ciąg dalszy. Ale Hollywood to kapryśny partner, poza tym Helen Hunt przydarzyła się tymczasem inna rzecz – sława. Lubiana dotąd za sitcom „Szaleję za tobą” aktoreczka charakterystyczna stała się nagle gwiazdą z ekstraklasy, wszystko dzięki Oscarowi za rolę w sarkastycznej komedii „Lepiej być nie może”, gdzie partnerowała Jackowi Nicholsonowi. Nagle ewentualne kręcenie skromnego obrazu kryminalnego z Hunt zamieniło się w pichcenie blockbustera, potem sprawa zaczęła się przeciągać i w efekcie film nie powstał.

Sunny w dużej mierze jest lustrzanym odbiciem Jessiego Stone’a. W sferze zawodowej pewna siebie, niezawodna, uparta i zwycięska. Prywatnie – szamocząca się w skomplikowanej relacji z byłym mężem Richiem. Reszta jest ciut zbyt melodramatyczna: ona z rodziny gliniarzy, on z rodziny kryminalnej. Seria ma też inną skazę – Parker to bardzo utalentowany pisarz, ale przy wszystkich swoich zaletach nigdy nie był trzydziestoletnią kobietą. Czapki z głów przed jego literackim kunsztem, ale wybór narracji w pierwszej osobie nie był chyba najlepszym pomysłem dla tej serii.

[srodtytul]Bardzo długie pożegnanie[/srodtytul]

W ostatnim wpisie na blogu, z 29 maja 2009 r., Parker pisze z przymrużeniem oka do fanów: „niektórzy z was pytają, jak to możliwe, żebym pisał tyle książek rocznie. Jedna z odpowiedzi mogłaby brzmieć: jestem olbrzymem kreacji”. Jak opowiadał wcześniej „piszę codziennie, prócz niedziel, zawsze przez pięć godzin, zawsze pięć stron”. Mawiał, że zaczął w pewnym momencie nałogowo wymyślać różne kolejne serie, które mógłby napisać, bohaterów, których mógłby ożywić. Dlaczego? Bo na urlop zwykł jeździć raz w roku, na nie dłużej niż dwa tygodnie. „Pisanie powieści o Spenserze zajmuje mi trzy – cztery miesiące. Coś jeszcze trzeba robić”.

Efekt był niezwykły. W XXI wieku Parker ciężko pracował na tytuł najpłodniejszego geniusza stulecia. Wydawał po trzy, cztery książki rocznie. Znudzony Spenserem pisał o Jessem Stonie, kiedy miał ochotę obracał się ku Sunny Randall, gdy miał dość kryminału, rozwijał przepiękną, nastrojową serię westernów o parze stróżów prawaVirgil Cole i Everett Hitch, której pierwszy tom „Appaloosa” zekranizował niedawno ze świetnym rezultatem i w gwiazdorskiej obsadzie Ed Harris. A były jeszcze książki dla nastolatków o młodym Spenserze, konspekty filmów i seriali TV, były i pojedyncze powieści, jak ciekawa reinterpretacja historii Wyatta Earpa i Tombstone w „Gunmans Rhapsody”. W Polsce znamy tylko strzępki tego dorobku – kilka „spenserów”, dwa „chandlery”, „Drogę przez noc”, ostatnio filmy o Jessem Stonie na DVD i przegapioną przez recenzentów „Appaloosę”.

18 stycznia 2010 roku krótko przed południem pod wielki, stylowo urządzony, piętrowy dom w Cambridge, niedaleko Bostonu, podjechał ambulans. W drogę powrotną nie zabrał jednak żadnego pacjenta. Było już za późno. Robert Parker zmarł na atak serca, siedząc przy swoim biurku w gabinecie na parterze. Pisał książkę. Śmierć przyszła niespodziewanie – pisarz był zdrowy jak koń i chwalił się, że chadza dwa razy w tygodniu na treningi bokserskie.

Łatwo wyobrazić sobie, jak wyglądał jego ostatni dzień. „Nie mam żadnej innej pracy, więc wstaję rano, karmię Pearl, mojego superpsa. Piję kawę, czytam »Globe«, załatwiam drobne sprawy, dzwonię. Koło dziewiątej zaczynam pisać – superpies budzi mnie wcześnie” – opowiadał w jednym z wywiadów. W innym wyznawał „w mojej pierwszej książce imitowałem Chandlera, którego mam za jednego z największych amerykańskich pisarzy XX wieku. W drugiej czułem się nieco pewniej. Gdy Spenser spotkał Susan, miała być po prostu kolejną dziewczyną, z którą pójdzie do łóżka. Potem uświadomiłem sobie, że mam oto możliwość napisania o najważniejszym wydarzeniu w moim życiu. Pomyślałem: mogę napisać o miłości”.

To Joan go znalazła tego dnia nad papierami. [i]

(fragmenty powieści „Manuskrypt z Godwulf”, „Droga przez noc”, „Wielkie marzenie” w przekładach Hanny Góreckiej, Jana Kraśko, Anny Kleszczyńskiej-Boroch. Pozostałe cytaty – w przekładzie autora).[/i]

Jednym z najlepszych żartów Roberta B. Parkera – a było ich wiele – jest fotografia, którą przed laty uatrakcyjniał tylne okładki swoich powieści. Widnieje na nich wielki, ponury brzuchacz w skórzanej kurtce oraz ciemnych okularach kryjących wrogie – zapewne – spojrzenie, w dodatku trzymający na krótkiej smyczy psa o wyglądzie zabójcy. Wygląda na nim jak stereotypowy Zły Biały Glina; taki, co to za moment skopie jakiegoś Murzyna, wrzeszcząc „moje miasto nie jest dla czarnuchów!”, albo wyjmie spod pachy nienotowaną trzydziestkę ósemkę bez numerów (nie do wytropienia!) i zastrzeli jakiegoś gówniarza za to, że porysował mu samochód.

Być może niektórzy czytelnicy tak właśnie wyobrażają sobie prawdziwego autora kryminałów. Jeżeli tak, to szkoda zarówno ich, jak i książek, które czytają. Parker zakpił z nich przednio, bo owo podejrzane indywiduum ze zdjęcia to w rzeczywistości człek przeuroczy i uprzejmy, były wykładowca uniwersytecki, autor dysertacji o prozie Dashiella Hammetta i Raymonda Chandlera oraz wykonawca brawurowo obciachowej wersji standardu „Moon River”, który wraz z synem Danielem (aktorem) zaśpiewał kiedyś na potrzeby akcji charytatywnej (jestem dumny, że należę do elitarnego grona trzydziestu czterech użytkowników YouTube, którzy wysłuchali tego niezwykłego utworu. Obiecuję – kupię całą płytę „Songs That Spenser Taught Me”!).

Pozostało 92% artykułu
Plus Minus
Podcast „Posłuchaj Plus Minus”: AI. Czy Europa ma problem z konkurencyjnością?
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Psy gończe”: Dużo gadania, mało emocji
Plus Minus
„Miasta marzeń”: Metropolia pełna kafelków
Plus Minus
„Kochany, najukochańszy”: Miłość nie potrzebuje odpowiedzi
Materiał Promocyjny
Świąteczne prezenty, które doceniają pracowników – i które pracownicy docenią
Plus Minus
„Masz się łasić. Mobbing w Polsce”: Mobbing narodowy