W czerwcu ubiegłego roku Khaled Said z Aleksandrii został publicznie brutalnie pobity przez egipską policję. Kilku świadków nagrało to kamerami w telefonach komórkowych. Said zmarł w wyniku odniesionych ran, ale policja twierdziła, że przyczyną śmierci było zażywanie nielegalnych substancji. Wściekli Egipcjanie zamieścili dowody, że było inaczej na Facebooku i YouTube. W Dubaju Wael Ghonim, pracujący na stanowisku menedżerskim w Google'u wykorzystał swoje umiejętności i doświadczenie do stworzenia grupy na Facebooku pod nazwą „Wszyscy jesteśmy Khaledem Saidem", na której ludzie mogli podpisywać internetowy protest w tej sprawie.
Kampania w sieci przyciągnęła 437 tys. uczestników, co jest imponującym wynikiem nawet jak na 85-milionowy Egipt. W grudniu, kiedy uliczne protesty wybuchły w Tunezji i Algierii, członkowie facebookowej grupy zaczęli kontaktować się z innymi podobnie myślącymi, a także z tradycyjnymi bastionami oporu przeciw władzy w rodzaju związków zawodowych i partii politycznych. Ghonim wrócił do Egiptu i po wielotysięcznym proteście z 25 stycznia, który pomagał organizować, został aresztowany. Stał się kimś w rodzaju celebryty i szybko wyrósł na jednego z liderów egipskiej rewolucji, która ostatecznie wymusiła rezygnację prezydenta Mubaraka 11 lutego.
„Chcę się któregoś dnia spotkać z Markiem Zuckerbergiem [założycielem Facebooka] i podziękować mu", mówił później Ghonim w wywiadzie dla CNN. Nie ulega wątpliwości, że media społecznościowe odegrały ważną rolę w rewolucjach w Tunezji i Egipcie, a także w protestach trwających w innych krajach arabskich i muzułmańskich, szczególnie tych, które mają dużą populację miejską z dostępem do Internetu, takich jak Maroko i Bahrajn. Sieci społecznościowe mogą przyspieszyć polityczną komunikację i zapewnić skuteczne narzędzia do organizowania protestów. Co więcej, obietnice wolności wypowiedzi, modernizacji, zmiany pokoleniowej i globalnej przynależności, jakie oferują takie media, mogą również zaszczepić nowy rodzaj politycznej tożsamości u niektórych członków klasy miejskiej w społeczeństwach arabskich i w Iranie, którzy mają coraz bardziej dość reżimu.
Wszystko to nie musi oznaczać, w co ewidentnie zdaje się wierzyć Ghonim, że wykorzystanie Internetu czyni oswobodzenie zniewolonych społeczeństw bardziej prawdopodobnym. Ta teza była w minionym roku przedmiotem intensywnej debaty z udziałem naukowców, dziennikarzy, działaczy internetowych i urzędników rządowych. Wśród tych ostatnich znalazła się wpływowa grupa młodych doradców, których skupiła wokół siebie amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton, by pomogli jej zdefiniować i promować „internetową wolność" jako ważny cel amerykańskiej polityki zagranicznej.
Pytanie postawione w tej debacie brzmi, czy Internet, w porównaniu z poprzednimi technologiami komunikacyjnymi, które także intensyfikowały łączność pomiędzy rozproszonymi jednostkami (telegraf, radio, telewizja, telefony) – ma specyficzne cechy, które dają jego użytkownikom, „sieciowemu narodowi" przewagę nad władzą centralną. A w związku z tym – jak nowoczesne techniki komunikacyjne mogą pomóc niezadowolonym społeczeństwom w zbuntowaniu się.
Jednym z problemów, z którym styka się każdy, kto próbuje znaleźć odpowiedź na te pytania, jest stan umysłu opisywany przez analityków jako lustrzane odbicie. Na Zachodzie, gdzie narodziły się media cyfrowe, wielu z nas uznaje Facebooka i Twittera za coś nowego, emocjonującego i ważnego. Kiedy analizujemy wydarzenie w rodzaju zaskakującej rewolucji w Egipcie, trudno się dziwić, że także tam uważamy media społecznościowe za nowe, ekscytujące i ważne. Związki zawodowe z kolei nie cieszą się podobnym splendorem. A jednak niektóre młode organizacje powstałe w Egipcie, takie jak Ruch 6 Kwietnia, wzięły swoje początki w strajkach pracowniczych. A gdyby egipskie organizacje pracownicze były równie ważne co media społecznościowe w organizowaniu i zapewnianiu masowego poparcia protestom ulicznym w styczniu i lutym, to bylibyśmy to w stanie wyraźnie dostrzec?
Chavez na Twitterze
Problem polega na tym, na ile dobrze jesteśmy w stanie zrozumieć globalną politykę w epoce cyfrowej, co ma również konsekwencje dla polityki wewnętrznej i wydatków. W książce „The Net Delusion" (Złudzenie sieci) Jewgienij Morozow prezentuje najbardziej przekonywające jak do tej pory argumenty przeciwko idei, że Internet jest siłą wolności. Jego celem jest obalenie tego, co nazywa „cyber utopią", a którą definiuje jako „naiwną wiarę w emancypacyjną naturę komunikacji online".
Morozow urodził się na Białorusi i przynajmniej część jego radykalizmu wydaje się być efektem osobistego rozczarowania. Jak pisze, pracował nad promocją demokracji i reformą mediów w byłym bloku sowieckim używając Internetu. On i jego koledzy początkowo wierzyli, że w „blogach i sieciach społecznościowych" znaleźli arsenał broni „znacznie potężniejszy niż polityczne pałki, kamery i kajdanki". Jak się okazało, byli w błędzie. „Nie tylko nasze strategie zawiodły", wspomina, „ale zauważyliśmy również silny kontratak ze strony rządów, którym chcieliśmy rzucić wyzwanie".