Czy internet ze swej istoty musi sprzyjać wolności?

Jeśli Zachód chce coś naprawdę zrobić dla utrzymania wolnościowego potencjału sieci, to powinien zacząć od pilnowania jej otwartości na własnym podwórku

Publikacja: 08.10.2011 01:01

Czy internet ze swej istoty musi sprzyjać wolności?

Foto: Rzeczpospolita, Janusz Kapusta JK Janusz Kapusta

Red

W czerwcu ubiegłego roku Khaled Said z Aleksandrii został publicznie brutalnie pobity przez egipską policję. Kilku świadków nagrało to kamerami w telefonach komórkowych. Said zmarł w wyniku odniesionych ran, ale policja twierdziła, że przyczyną śmierci było zażywanie nielegalnych substancji. Wściekli Egipcjanie zamieścili dowody, że było inaczej na Facebooku i YouTube. W Dubaju Wael Ghonim, pracujący na stanowisku menedżerskim w Google'u wykorzystał swoje umiejętności i doświadczenie do stworzenia grupy na Facebooku pod nazwą „Wszyscy jesteśmy Khaledem Saidem", na której ludzie mogli podpisywać internetowy protest w tej sprawie.

Kampania w sieci przyciągnęła 437 tys. uczestników, co jest imponującym wynikiem nawet jak na 85-milionowy Egipt. W grudniu, kiedy uliczne protesty wybuchły w Tunezji i Algierii, członkowie facebookowej grupy zaczęli kontaktować się z innymi podobnie myślącymi, a także z tradycyjnymi bastionami oporu przeciw władzy w rodzaju związków zawodowych i partii politycznych. Ghonim wrócił do Egiptu i po wielotysięcznym proteście z 25 stycznia, który pomagał organizować, został aresztowany. Stał się kimś w rodzaju celebryty i szybko wyrósł na jednego z liderów egipskiej rewolucji, która ostatecznie wymusiła rezygnację prezydenta Mubaraka 11 lutego.

„Chcę się któregoś dnia spotkać z Markiem Zuckerbergiem [założycielem Facebooka] i podziękować mu", mówił później Ghonim w wywiadzie dla CNN. Nie ulega wątpliwości, że media społecznościowe odegrały ważną rolę w rewolucjach w Tunezji i Egipcie, a także w protestach trwających w innych krajach arabskich i muzułmańskich, szczególnie tych, które mają dużą populację miejską z dostępem do Internetu, takich jak Maroko i Bahrajn. Sieci społecznościowe mogą przyspieszyć polityczną komunikację i zapewnić skuteczne narzędzia do organizowania protestów. Co więcej, obietnice wolności wypowiedzi, modernizacji, zmiany pokoleniowej i globalnej przynależności, jakie oferują takie media, mogą również zaszczepić nowy rodzaj politycznej tożsamości u niektórych członków klasy miejskiej w społeczeństwach arabskich i w Iranie, którzy mają coraz bardziej dość reżimu.

Wszystko to nie musi oznaczać, w co ewidentnie zdaje się wierzyć Ghonim, że wykorzystanie Internetu czyni oswobodzenie zniewolonych społeczeństw bardziej prawdopodobnym. Ta teza była w minionym roku przedmiotem intensywnej debaty z udziałem naukowców, dziennikarzy, działaczy internetowych i urzędników rządowych. Wśród tych ostatnich znalazła się wpływowa grupa młodych doradców, których skupiła wokół siebie amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton, by pomogli jej zdefiniować i promować „internetową wolność" jako ważny cel amerykańskiej polityki zagranicznej.

Pytanie postawione w tej debacie brzmi, czy Internet, w porównaniu z poprzednimi technologiami komunikacyjnymi, które także intensyfikowały łączność pomiędzy rozproszonymi jednostkami (telegraf, radio, telewizja, telefony) – ma specyficzne cechy, które dają jego użytkownikom, „sieciowemu narodowi" przewagę nad władzą centralną. A w związku z tym – jak nowoczesne techniki komunikacyjne mogą pomóc niezadowolonym społeczeństwom w zbuntowaniu się.

Jednym z problemów, z którym styka się każdy, kto próbuje znaleźć odpowiedź na te pytania, jest stan umysłu opisywany przez analityków jako lustrzane odbicie. Na Zachodzie, gdzie narodziły się media cyfrowe, wielu z nas uznaje Facebooka i Twittera za coś nowego, emocjonującego i ważnego. Kiedy analizujemy wydarzenie w rodzaju zaskakującej rewolucji w Egipcie, trudno się dziwić, że także tam uważamy media społecznościowe za nowe, ekscytujące i ważne. Związki zawodowe z kolei nie cieszą się podobnym splendorem. A jednak niektóre młode organizacje powstałe w Egipcie, takie jak Ruch 6 Kwietnia, wzięły swoje początki w strajkach pracowniczych. A gdyby egipskie organizacje pracownicze były równie ważne co media społecznościowe w organizowaniu i zapewnianiu masowego poparcia protestom ulicznym w styczniu i lutym, to bylibyśmy to w stanie wyraźnie dostrzec?

Chavez na Twitterze

Problem polega na tym, na ile dobrze jesteśmy w stanie zrozumieć globalną politykę w epoce cyfrowej, co ma również konsekwencje dla polityki wewnętrznej i wydatków. W książce „The Net Delusion" (Złudzenie sieci) Jewgienij Morozow prezentuje najbardziej przekonywające jak do tej pory argumenty przeciwko idei, że Internet jest siłą wolności. Jego celem jest obalenie tego, co nazywa „cyber utopią", a którą definiuje jako „naiwną wiarę w emancypacyjną naturę komunikacji online".

Morozow urodził się na Białorusi i przynajmniej część jego radykalizmu wydaje się być efektem osobistego rozczarowania. Jak pisze, pracował nad promocją demokracji i reformą mediów w byłym bloku sowieckim używając Internetu. On i jego koledzy początkowo wierzyli, że w „blogach i sieciach społecznościowych" znaleźli arsenał broni „znacznie potężniejszy niż polityczne pałki, kamery i kajdanki". Jak się okazało, byli w błędzie. „Nie tylko nasze strategie zawiodły", wspomina, „ale zauważyliśmy również silny kontratak ze strony rządów, którym chcieliśmy rzucić wyzwanie".

Na tej podstawie wysnuł szersze wnioski dotyczące podobnych porażek. Obserwował sposoby, w jakie zachodnie media i administracja Obamy zachowywały się podczas nieudanej rebelii w Iranie w 2009 roku, która wybuchła po kontrowersyjnych wyborach prezydenckich. Wraz z rozszerzaniem się rebelii, irańscy emigranci zaczęli wspierać i nagłaśniać ruch z zagranicy używając nowych mediów, w szczególności YouTube i Twittera.

Zbieg okoliczności sprawił, że w tym samym czasie miało odbyć się wcześniej zaplanowane zawieszenie Twittera w celu przeprowadzenia prac konserwacyjnych. Departament Stanu USA poprosił firmę, by wstrzymała się z zawieszeniem, a następnie upublicznił tę prośbę, najwyraźniej po to, by dodać ducha protestującym. Morozow dochodzi do wniosku, że ten pojedynczy akt dyplomatyczny „wywołał panikę w światowym Internecie i upolitycznił wszelką działalność online, malując ją w jasnych, rewolucyjnych kolorach i grożąc ograniczeniem wirtualnych przestrzeni i możliwości, które dotąd pozostawały nieuregulowane".

Wątek przewodni „The Net Delusion" – że wszelkie technologie komunikacyjne, z Internetem na czele, mogą zostać wykorzystane zarówno do dobrego jak i do złego, może nie wydawać się przesadnie odkrywczy, ale szczególnie złowrogie przypadki wykorzystania mediów społecznościowych, które Morozow w obszernych szczegółach dokumentuje, tworzą imponującą mapę autorytarnych innowacji w przestrzeni cyfrowej. Dotyczy to między innymi wykorzystania Facebooka do inwigilacji obywateli, na przykład w Iranie; dyskretnego, ale zakrojonego na szeroką skalę finansowania blogerów nacjonalistycznych i prorządowych, w celu promowania autorytarnych reżimów i tępienia dysydentów, w czym specjalizują się Chiny i Rosja. Jednak najbardziej spektakularnym, a jednocześnie niepokojącym przykładem okazał się fakt, że utalentowanym użytkownikiem Twittera jest dziś Hugo Chavez.

Morozow kończy swe rozważania przepisem na „cyber realizm". Sugeruje, by obronę internetowej wolności zintegrować z „istniejącymi filarami" polityki zagranicznej i dostosować do konkretnych regionów i krajów. W istocie Morozow nie jest pewny, co robić. Obawia się, że „nie ma dobrych wzorców do radzenia sobie ze współczesnym autorytaryzmem".

Urzędowi optymiści

Hillary Clinton i nowe pokolenie jej doradców politycznych z Departamentu Stanu uważa wprost przeciwnie: że znajdują się na wstępnym etapie budowy takiego wzorca. W skład kręgu Clinton wchodzą Alec Ross, współzałożyciel One Economy, organizacji non-profit zajmującej się cyfryzacją polityki, który pracuje w Departamencie jako doradca Clinton ds. innowacji; Jared Cohen, kierujący wewnętrznym think-tankiem w Google; oraz Emily Parker, lingwistka i kronikarka pracy cyfrowych dysydentów w krajach autorytarnych. Z pomocą tych analityków politycznych, dla których Internet jest chlebem powszednim, Clinton przygotowała dwa programowane przemówienia mające promować to, co nazwała wolnością podłączenia się do sieci.

Jarde Cohen jest też współautorem najciekawszego dokumentu obozu względnych optymistów co do wolnościowego potencjału Internetu (wraz Erikiem Schmidtem, przewodniczącym rady nadzorczej Google). W eseju zatytułowanym „Cyfrowe zawirowania: Spójność i rozproszenie władzy", który został opublikowany na krótko przed historyczną i nieoczekiwaną rewolucją w Tunezji, autorzy prognozowali, że „siła technologii łączności sprawi, że wiek XXI będzie pełen niespodzianek".

Przyznają wprawdzie, że wszystkie technologie mogą zostać zaadoptowane przez władze autorytarne i odrzucają argument, iż „technologie łączności same z siebie zmienią świat". Twierdzą jednak, że coraz większe moce obliczeniowe komputerów w połączeniu z niehierarchicznym modelem komunikacji w mediach społecznościowych (w przeciwieństwie do hierarchii jeden-do-wielu jaki oferuje przekaz radiowy i telewizyjny) kładą podwaliny pod „epokę w której siła jednostki i grupy rośnie z dnia na dzień". Skutkami politycznymi będzie między innymi znaczący wzrost tempa samej zmiany – i powstanie świata podatnego na wahania, pędzącego w ogromnym tempie i pełnego niespodzianek.

Internet prezentuje nową strukturę komunikacyjną, która zdaniem Cohena i Schmidta zmieni globalną politykę w sposób niedostępny wcześniejszym technologiom komunikacyjnym. Efektem netto będzie decentralizacja władzy. W związku z tym jedynie dyktatorzy którzy są kreatywni i nie boją się nowych technologii, będą mieli szanse utrzymać władzę w skomputeryzowanych społeczeństwach. W pewnym sensie jest to zgodne z tezą Morozowa – jego książka dokumentuje, jak sprawnie rządy autorytarne zaczęły adaptować wynalazki epoki cyfrowej.

Nawet jeżeli zaakceptujemy tę analizę, nie jest pewne, co to oznacza dla kierunku polityki amerykańskiej. Nawet sama sekretarz stanu nie wydaje się być tego do końca pewna. Clinton wygłosiła swoje drugie programowe przemówienie na temat wolności Internetu 15 lutego, w odpowiedzi na rewolty na Bliskim Wschodzie. Jak powiedziała, chciała zainaugurować „znacznie żywszą debatę, która będzie odpowiadać na potrzeby tego, czego jesteśmy świadkami" w świecie arabskim i w Iranie.

Media społecznościowe, argumentowała pani Clinton, stały się „przestrzenią publiczną XXI wieku", podobną do prawdziwych placów publicznych, na których przed wiekami wykuwały się demokratyczne ideały w społeczeństwach zachodnich.

By powiększyć tę nową, wirtualną przestrzeń publiczną, „musimy poważnie porozmawiać o zasadach, które będą nas prowadzić, o regułach, które powinny i nie powinny obowiązywać i dlaczego". Unikała jednak powiedzenia wprost, że Stany Zjednoczone używają Internetu do wzniecania walk o wolność w krajach autorytarnych.

Jej retoryka wspierająca media społecznościowe była silniejsza, niż bieżące komentarze wygłaszane niekiedy przez nią i prezydenta Obamę na temat konkretnych wydarzeń w świecie arabskim. W kwestii „wolności do podłączenia się do sieci" Clinton przyznała, że nie ma cudownego remedium na represjonowanie Internetu. Administracja Obamy będzie zatem eksperymentowała, „działając trochę jak fundusz venture capital, wspierając różne technologie, narzędzia i szkolenia" w ramach projektów stworzonych z myślą o „Internecie otwartym, bezpiecznym i wiarygodnym".

Jednym z niebezpieczeństw, jakie niesie ze sobą taka droga, jest to, że może doprowadzić do znacznego rozrostu rządowych regulacji i struktur, tak jakby do zagwarantowania wolności wypowiedzi w Internecie trzeba było czegoś w rodzaju globalnej wersji Federalnej Komisji ds. Łączności (FCC). Byłoby to głęboko wątpliwe, biorąc pod uwagę kłopotliwe fakty z historii FCC w Stanach Zjednoczonych i podobnych organów nadzoru na całym świecie. Grzeszyły one nieraz uległością wobec monopolistów i rządu, przy jednoczesnym tłumieniu innowacyjności i wolności wypowiedzi. Zanim Stany Zjednoczone poświęcą się cywilizacyjnej misji krzewienia wolności Internetu za granicą, być może powinny się głębiej zastanowić, jak chronić „wolność do podłączenia" w kraju.

Groźba oligopolu

Wczesne radio było, przed Internetem, największym otwartym medium w XX wieku i zapewne najważniejszym przykładem od pionierskich czasów prasy drukowanej, jak może wyglądać otwarta, nieograniczona komunikacja", pisze z kolei Tim Wu w „The Master Switch" (Główny przełącznik), błyskotliwej interpretacji historii amerykańskich mediów i komunikacji w ubiegłym wieku.

We wstępnej, amatorskiej fazie radia, gdzieś od roku 1912 do końca lat 20., niskie bariery ekonomiczne wejścia i zróżnicowane głosy dawały niemal nieograniczone poczucie możliwości. Kościoły, kluby, dziwacy, kolekcjonerzy i przedsiębiorcy sportowi zakładali rozgłośnie radiowe, które mogły docierać do słuchaczy na obszarze kilku mil kwadratowych. Do końca 1924 roku amerykańscy producenci sprzedali ponad dwa miliony zestawów do nadawania. Gęsto zaludnione obszary miejskie, takie jak Manhattan, zalała kakofonia audycji radiowych. Nikola Tesla, który pomógł skomercjalizować elektryczność, wierzył że dzięki radiu „cała Ziemia zamieni się w wielki mózg, zdolny odpowiadać w każdej ze swoich części". Waldemar Kaempffert, redaktor „Scientific American" wyobrażał sobie, jak technologia może zbudować nowe więzi społeczne i zmienić amerykańską politykę. „Spójrzcie na mapę Stanów Zjednoczonych i spróbujcie zbudować obraz tego, co naprawdę znaczy radio w każdym domu. Wszystkie te rozrzucone społeczności i domy zostaną zjednoczone poprzez radio, tak jak nigdy wcześniej nie były za pomocą telegrafu i telefonu".

Wiemy, że te nadzieje się nie sprawdziły. Radio w istotny sposób wpłynęło na amerykańską kulturę, ale nie poprawiło ani nie poszerzyło amerykańskiej demokracji. W latach 30. fale radiowe, pisze Wu, „które zaczynały jako otwarte medium, stały się wielkim biznesem, zdominowanym przez Radio Trust. To, co było nieuregulowaną technologią, znalazło się pod ścisłą kontrolą świeżo utworzonej FCC.

Było wiele powodów, dla których amerykańska przestrzeń publiczna kurczyła się od lat 30. do 60.. By wygrać II wojnę światową, potrzebny był zgodny wysiłek narodowy, a zaraz po nim nadeszła walka z czerwoną zarazą. Jednak gospodarcze i federalne zarządzanie technologią komunikacyjną – które woli kontrolę od różnorodności i konsensus od skrajnych lub niebezpiecznych wystąpień – odegrało rolę wzmacniającą ten proces.

Monopolistyczne sieci radiowe blokowały rozwój technologii telewizyjnej. Monopolistyczne studia filmowe, pod presją środowisk kościelnych przyjęli autocenzorski tzw. kodeks produkcyjny. W rezultacie przez dziesięciolecia Amerykanie mogli oglądać jedynie filmy, w których, np. „poszczególny sędzia lub policjant może być nieuczciwy, ale nie cały system sprawiedliwości". Autor konkluduje, że to „struktura branży" bardziej niż techniczne właściwości systemu komunikacyjnego „determinują wolność wypowiedzi w danym medium". To spostrzeżenie wielkiej wagi i ma oczywisty związek z z przyszłością Internetu jako społecznego, kulturowego i politycznego medium w Stanach Zjednoczonych i w skali globalnej.

Wu jest profesorem prawa na nowojorskim uniwersytecie Columbia; jest prawdopodobnie najbardziej znany z ukucia frazy „neutralność sieci", czyli postulowanej zasady mającej zagwarantować, że Internet pozostaje otwartym systemem, w którym każdy może publikować lub się do niego podłączyć i w którym ceny oraz regulacje techniczne nigdy nie są naginane tak, by faworyzować jednego użytkownika kosztem drugiego – nawet jeżeli tym użytkownikiem jest bardzo duża i zamożna korporacja.

W istocie Wu obawia się, że wielkie koncerny – AT&T, Comcast, Verizon, Apple i być może Google – mogą być o krok od przekucia Internetu w oligopol, stopniowo zamykając równy i swobodny dostęp, tak jak RCA zrobiła to z radiem, a Bell System z telefonią. Jasno przy tym dowodzi, że jeżeli korporacje stopniowo przejmą kontrolę nad amerykańskim Internetem i wykorzystają narzędzia i przepisy techniczne, by zbudować nową hierarchię dostępu, wówczas Rosja, Chiny i inne państwa autorytarne, posiadające jeszcze większą władzę w ramach swoich granic, z pewnością powielą u siebie ten model.

Wu określa wzór oscylacji pomiędzy otwartym i zamkniętym systemem informacyjnym mianem „cyklu". Wymienia to, co nazywa „kluczowymi pytaniami" na temat współczesnych systemów komunikacyjnych. Jest to w istocie to samo pytanie, na które na różne sposoby stara się odpowiedzieć Morozow, Clinton oraz doradcy  Departamentu Stanu: „Czy Internet jest naprawdę inny, czy stanowi prawdziwą rewolucję?".

Jeżeli odpowiedź brzmi tak, to jego zdaniem powód tego tkwi przede wszystkim w morfologii sieci, w sposobie w jaki ją zaprojektowano. „Dla wielu ludzi struktura Internetu była – a w istocie pozostaje – głęboko sprzeczna z intuicją. Wynika to z faktu, że zaprzecza on wszelkim oczekiwaniom wynikającym z rozwoju innych mediów, które co do jednego opierały się na kontroli konsumenta".

Dystrybucyjna struktura Internetu przyczynia się do wpływu, jaki ma on na wolność słowa, zgromadzeń i politykę – obniżył bowiem ekonomiczne bariery wejścia dla publicystów i działaczy. Pozwala też podejmować?interakcję na zasadzie jeden-do-jednego lub wielu-do-wielu, co sprzyja oddolnej aktywności politycznej.

Nie oznacza to, że polityczna władza i kontrola nad Internetem jest niemożliwa, a jedynie, że jest trudniejsza niż, powiedzmy, kontrola narodowej stacji telewizyjnej. „Zadanie to wymaga takiej władzy i środków, które należą wyłącznie do państwa: dostępu do każdego elementu krajowej infrastruktury komunikacyjnej, jej głównego włącznika" pisze Wu.

Państwa od czasu do czasu podejmują bezpośrednią interwencję techniczną, zawężając przepustowość sieci do tego stopnia, że cały Internet przestaje działać. Chiny robią to co jakiś czas, by kontrolować protesty w niespokojnej prowincji Xinjiang, a Egipt zrobił na parę dni podczas niedawnej rewolty. Bardziej efektywne, co dokumentuje Morozow, są strategie infekowania i wpływania na otwarte przepływy wiadomości. Rządy Chin Rosji, Iranu i Wenezueli kontrolują dostęp swoich obywateli w sposób wystarczający, by zachować władzę.

Klucz leży w dłoni

Pytanie brzmi zatem, czy kształt Internetu będzie ewoluował dalej w kierunku scentralizowanej skonsolidowanego monopolu i państwowej kontroli która ukształtowała radio i telewizję – czy też pozostanie Internet radykalnie otwartym systemem, ukierunkowanym na użytkowników, a nie na władze. „Jednostka ma więcej możliwości niż kiedykolwiek w ubiegłym wieku i to dosłownie w swojej dłoni" pisze Wu. „To, czy uda się ten stan utrzymać, to inna kwestia".

Nie jest do końca jasne, jak ta walka się zakończy. Władza FCC nad otwartością Internetu jest kwestionowana przez sądy. Stosunkowo niewielka ilość danych, którą może udźwignąć system telekomunikacji bezprzewodowej, skłania operatorów komórkowych oraz FCC do rozważań na temat ograniczenia równego dostępu do sieci. Uzasadnienie ma charakter techniczny, chodzi o kontrolowanie przeciążeń systemu, ale potencjał do wprowadzania kolejnych restrykcji w celu ochrony zysków korporacji jest oczywisty.

Ostatecznie zachowanie otwartego Internetu i wzmocnienie siły jednostek, które obiecuje sieć – utrzymanie wirtualnej przestrzeni publicznej – będzie wymagało od tych, którzy na tym korzystają, by bronili swoich praw. Największym wkładem, jaki zachodnie społeczeństwa mogą wnieść, jeżeli chodzi o wzmocnienie represjonowanych społeczeństw byłoby zachowanie u siebie otwartości mediów społecznościowych, które zainspirowały ludzi w rodzaju Waela Ghonima.

Steve Coll jest prezesem New America Foundation

Tłum. TK

© 2011 The New York Review of Books, distr. by NYT synd.

W czerwcu ubiegłego roku Khaled Said z Aleksandrii został publicznie brutalnie pobity przez egipską policję. Kilku świadków nagrało to kamerami w telefonach komórkowych. Said zmarł w wyniku odniesionych ran, ale policja twierdziła, że przyczyną śmierci było zażywanie nielegalnych substancji. Wściekli Egipcjanie zamieścili dowody, że było inaczej na Facebooku i YouTube. W Dubaju Wael Ghonim, pracujący na stanowisku menedżerskim w Google'u wykorzystał swoje umiejętności i doświadczenie do stworzenia grupy na Facebooku pod nazwą „Wszyscy jesteśmy Khaledem Saidem", na której ludzie mogli podpisywać internetowy protest w tej sprawie.

Kampania w sieci przyciągnęła 437 tys. uczestników, co jest imponującym wynikiem nawet jak na 85-milionowy Egipt. W grudniu, kiedy uliczne protesty wybuchły w Tunezji i Algierii, członkowie facebookowej grupy zaczęli kontaktować się z innymi podobnie myślącymi, a także z tradycyjnymi bastionami oporu przeciw władzy w rodzaju związków zawodowych i partii politycznych. Ghonim wrócił do Egiptu i po wielotysięcznym proteście z 25 stycznia, który pomagał organizować, został aresztowany. Stał się kimś w rodzaju celebryty i szybko wyrósł na jednego z liderów egipskiej rewolucji, która ostatecznie wymusiła rezygnację prezydenta Mubaraka 11 lutego.

„Chcę się któregoś dnia spotkać z Markiem Zuckerbergiem [założycielem Facebooka] i podziękować mu", mówił później Ghonim w wywiadzie dla CNN. Nie ulega wątpliwości, że media społecznościowe odegrały ważną rolę w rewolucjach w Tunezji i Egipcie, a także w protestach trwających w innych krajach arabskich i muzułmańskich, szczególnie tych, które mają dużą populację miejską z dostępem do Internetu, takich jak Maroko i Bahrajn. Sieci społecznościowe mogą przyspieszyć polityczną komunikację i zapewnić skuteczne narzędzia do organizowania protestów. Co więcej, obietnice wolności wypowiedzi, modernizacji, zmiany pokoleniowej i globalnej przynależności, jakie oferują takie media, mogą również zaszczepić nowy rodzaj politycznej tożsamości u niektórych członków klasy miejskiej w społeczeństwach arabskich i w Iranie, którzy mają coraz bardziej dość reżimu.

Wszystko to nie musi oznaczać, w co ewidentnie zdaje się wierzyć Ghonim, że wykorzystanie Internetu czyni oswobodzenie zniewolonych społeczeństw bardziej prawdopodobnym. Ta teza była w minionym roku przedmiotem intensywnej debaty z udziałem naukowców, dziennikarzy, działaczy internetowych i urzędników rządowych. Wśród tych ostatnich znalazła się wpływowa grupa młodych doradców, których skupiła wokół siebie amerykańska sekretarz stanu Hillary Clinton, by pomogli jej zdefiniować i promować „internetową wolność" jako ważny cel amerykańskiej polityki zagranicznej.

Pozostało 86% artykułu
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
Gość "Plusa Minusa" poleca. Artur Urbanowicz: Eksperyment się nie udał