Mówi pan poważnie?
Tak.
Włodzimierz Czarzasty pomógł panu w udanych wyborach prezydenckich w 2010 r. Dlaczego był z nim konflikt?
Nie przypominam sobie konfliktu z „Ordynacką".
Bez żartów. Pan nie mógł dać mu miejsca na liście? Czarzasty zna się na mediach, byłby pewnie przydatny w kampanii...
Partia podjęła decyzję, że nie będzie go na listach. Ale on jest w Sojuszu i rozumiem, że ciężko pracował na rzecz kampanii.
Było inaczej. Znamy jego wypowiedź, w której stwierdza, że nie ma z tą kampanią nic wspólnego i nie bierze za nią odpowiedzialności.
Jestem przekonany, że jako członek SLD w 100 procentach zaangażował się w kampanię.
A słyszał pan podczas wieczoru wyborczego dochodzące z innych gabinetów na Rozbrat okrzyki radości z okazji pana klęski?
Nie słyszałem, czytałem o nich w gazetach.
Przykro się panu zrobiło?
Będąc w polityce, trzeba się przyzwyczaić również do takich okrzyków. Chociaż trudno mi uwierzyć, że członkowie SLD mogli takie rzeczy robić.
Pan się w kampanii na kimś zawiódł?
Wybory nie poszły tak jak trzeba. Coś nie zagrało. Te małe trybiki, które dają napęd partii, nie zadziałały. I to było w różnych miejscach. Były spory o listy wyborcze. Ale wystawiliśmy bardzo dobrą drużynę. Byłem kapitanem. Nie udało się. I jako kapitan biorę na siebie odpowiedzialność.
Pytaliśmy, czy na kimś się pan zawiódł.
Ocenę kampanii muszą przeprowadzić członkowie partii – od koła do samej góry. Oni muszą wydać werdykt. Ja podjąłem honorową decyzję. Zapowiedziałem, że odchodzę, zwalniam miejsce dla nowej osoby.
Nam się wydaje, że główna przyczyna tkwiła w rozbiciu przez pana SLD-owskiej drużyny. Mnóstwo było niesnasek między panem i znanymi ludźmi, którzy kojarzyli się z partią. Biedroń, Kalisz, Olejniczak, Piekarska, Arłukowicz, Oleksy, Czarzasty, Gintowt-Dziewałtowski, Rosati. Lista jest jeszcze dłuższa.
Przecież od samego początku budowałem drużynę Kalisz, Bańkowska, Piekarska, Iwiński. Byli liderami list. A osoby, które odchodziły do innych partii, są dorosłe i wybierają swoją drogę...
Dlaczego pan nie zatrzymał Arłukowicza?
Nie mam ministerialnych stanowisk do zaproponowania, nie jestem premierem.
Zrobił pan wszystko, żeby go zatrzymać?
Otrzymał propozycję startu na prezydenta Szczecina. Miał propozycję startowania do parlamentu z pierwszego miejsca na liście. Dwóch rzeczy nie mogłem mu zaproponować: przed nazwiskiem słowa „minister" i służbowego samochodu.
Naszym zdaniem mieliście kiepską kampanię medialną. Raziły marne spoty reklamowe. Zgadza się pan z tym?
Sztab się starał, pracował dzielnie.
Ale wyszło tak sobie. Anarchia się wam wdała w kampanię. Zaczęły się pokazywać klipy z terenu. Tu jakiś chłopak zagląda w biust dziewczyny, w innym kandydatka urządza striptiz...
Młodzi ludzie mają różne pomysły. Jest Internet, który stwarza możliwości, i żyjemy w wolnym kraju. W żadnym elemencie przepisy prawa nie zostały przekroczone.
Mówimy o tym, że kampania dwudziestokilkuletniej dziewczyny nie może zdominować ogólnopolskiej kampanii dużej partii.
Ale to była indywidualna inicjatywa jednej z kandydatek. A siła Internetu jest wielka, bo Internet to wolność.
A wściekł się pan na Marka Wikińskiego za związane z homo- seksualizmem żarty o Robercie Biedroniu? „Aż się obawiam, żebym się nie stał obiektem adoracji z jego strony" – mówił Wikiński.
Pamiętam wypowiedź Marka. Nawet jeśli pojawiło się jedno zdanie niefortunne, to cała wypowiedź była dla Biedronia pozytywna.
Czy zanim Palikot urósł w sondażach, był pomysł, żeby z nim współpracować?
Nie było takiego pomysłu. Jesteśmy autonomiczną partią, która od wielu lat jest na scenie politycznej. Oczywiście gratuluję Palikotowi, że się dostał do Sejmu. Natomiast chciałbym, żeby lewicowość była widoczna w czynach, w dobrych pomysłach, ustawach, w konsekwentnych działaniach, a nie w happeningach.
Nie „dostał się do Sejmu", tylko wprowadził tam 40 osób! Dlaczego to tak zagrało? Niech pan powie jak politolog.
Zobaczymy badania, które robiono 9 października. Po ich przeanalizowaniu będę mógł to ocenić. Minęło dopiero półtora tygodnia.
A jaki jest pomysł SLD na Palikota?
Nie będziemy się zajmować Palikotem. Pokażemy, że jesteśmy konsekwentną, dobrze przygotowaną partią, która ma pomysły i ludzi. Wyciągniemy ustawy, które przygotowaliśmy w poprzednim parlamencie. Wrócimy do spraw polityki społecznej, płacy minimalnej, świadczeń socjalnych, rent i emerytur. A także rozdziału Kościoła od państwa.
Ale o waszych inicjatywach z rozdzieleniem Kościoła od państwa niewielu słyszało.
Słyszało wielu, wielu komentowało i usłyszy wielu.
Wchodzi pan z Palikotem na drabinę w sali sejmowej, żeby zdejmować krzyż?
Pod osłoną nocy nie będę niczego ściągał. To nie jest nasz sposób działania.
A co pan tak atakuje te happeningi Palikota? A pana medialna ustawka z córkami w księgarni na początku września była dobra?
Jest mi przykro, że mówią panowie o moim wyjściu do księgarni z córkami jako o ustawce. To niesprawiedliwe i krzywdzące. Nie będę córek wysyłał na czas kampanii za granicę. Wspierały mnie w tej kampanii. Tak jak ja je kocham, tak one kochają mnie.
Ale pana córki były przerażone liczbą dziennikarzy.
Niektórzy komentatorzy zaatakowali mnie za to wyjście do księgarni. A przez trzy lata nikomu nie przeszkadzało moje pojawianie się w mediach z córkami. Kiedy był potrzebny szybki komentarz, dziennikarze przyjeżdżali na plac zabaw, gdzie akurat byłem z dziećmi, albo do galerii handlowej, w której robiłem z córkami zakupy. Przez lata wszystko było OK. I nagle tego dnia się okazało, że to nie jest dobre. Nie będę pod czyjeś dyktando zmieniał swojego stylu życia.
Czy błędem kampanii nie było to, że składał pan niesłychaną liczbę obietnic? Ludzie widzą, że wokół jest kryzys i trzeba oszczędzać. Można było odnieść wrażenie, że Napieralski rozdaje w kampanii miliardy.
To niesprawiedliwe. Pracę nad programem jako jedyni zaczęliśmy rok przed wyborami. Blisko 200 osób nad tym pracowało. To był realny program. Ani na jednej stronie nie przesadziliśmy z obietnicami. Pokazaliśmy dokładne wyliczenia, skąd wziąć pieniądze.
Jednym słowem nie przesadził pan z obietnicami?
Nie. Gdyby wziąć nasz program i program PO, okazałoby się, że nasz jest realny, a ich nie.
Leszek Miller, szef pana klubu, powiedział nam kiedyś, że każda partia musi mieć program, że tego programu nikt nie czyta. A współczesna polityka przypomina pracę w reklamie.
Może tak jest, ale to źle. Można wygrać fajnym hasłem, ale potem trzeba się zderzyć z szarą rzeczywistością. My mieliśmy świetny zderzak – to był nasz program.
Superzderzak. Widzieliśmy, jak pan się starł z ministrem Rostowskim. Miał pan wtedy przy boku profesora Stanisława Gomułkę, który zresztą twierdził, że to PJN ma najlepszy program. Krótko mówiąc, nie wyglądało to przekonująco.
Nigdy nie mówiłem, że chcę być ministrem finansów. Na spotkaniu pojawiłem się w gronie ekspertów i autorytetów. Dwóch profesorów i jednego z najlepszych posłów w Komisji Finansów. I to Rostowski nie potrafił odpowiedzieć na nasze pytania. Nie potrafił mówić o długu, inflacji, budżecie.
Zapędził pan ministra w kozi róg?
Tak, zapędziliśmy. On się zaperzał, był niegrzeczny, arogancki. Mówił, że przygotowany przez niego budżet będzie obowiązywał w takiej formie, w jakiej on go przedstawił. Dziś widać, że był nieuczciwy.
A kto wygrał wybory?
A po co się startuje w wyborach? Żeby je wygrać czy żeby zmieniać rzeczywistość? Żeby mieć stanowiska i limuzyny czy po to, by zmieniać Polskę? Jestem za tym drugim. Skoro mówimy o niesprawiedliwej pomocy społecznej, to wiemy, że chcemy to zmieniać. Dlaczego poseł ma dostawać becikowe, skoro jest majętnym człowiekiem?
A teraz szefem Klubu SLD zostaje liberał Leszek Miller, który jest za podatkiem liniowym.
Nie jest za podatkiem liniowym. Ile jako premier zrobił dla tego kraju? Kto wprowadził program dożywiania dzieci w szkołach? Kto wprowadził program „Pierwsza praca"?
Miller w 2007 roku mówił o potrzebie wprowadzenia podatku liniowego i sam przyznaje się do liberalnych poglądów gospodarczych.
A ja udowadniam, ile ważnych społecznie spraw Miller załatwił, gdy był premierem.
Teraz będzie pan siadał koło niego i szeptał mu do ucha: „Leszek, jesteś socjalistą!".
Nie, zawsze broniłem naszych rządów. My jesteśmy formacją, która szuka dialogu. Z jednej strony pomagamy związkom, z drugiej mówimy, że trzeba też rozmawiać z przedsiębiorcami, którzy tworzą miejsca pracy. Żeby płaca była godna. Żeby bezrobotni mieli pracę.
To mówią wszyscy: i Kaczyński, i Palikot, i Pawlak. Partie nie mają wyraźnych poglądów. Wielu polityków mogłoby być w każdej partii.
Nie mógłbym być na prawicy.
W sferze ideologicznej. W socjalnej nie jest wam daleko.
Nie chodzi o głoszenie idei, w praktyce w tych partiach robi się coś zupełnie innego.
Sytuacja gospodarcza nie jest wesoła, nadchodzi druga fala kryzysu, kraj jest zadłużony...
... i kto go zadłuża? PO.
Fakt, a wie pan, skąd to wiemy? Bo Leszek Balcerowicz powiesił w centrum Warszawy ogromny zegar, który odmierza ten dług.
My też to wiemy, bo umiemy czytać budżet państwa.
Jest pewna różnica, bo Balcerowicz pokazał to ludziom. I dał największego kopniaka temu rządowi, a wyście wtedy czytali budżet.
Nie oceniam Balcerowicza i nie wiem, czy to jego zachowanie najbardziej zabolało Tuska. Realnie pokazywaliśmy, gdzie są problemy, i dawaliśmy recepty, jak się ich pozbyć.
Mieliście recepty, ale to PO dostała po czterech latach rządów prawie 40 procent, a wy 8.
Prawda.
A pan ma o coś do siebie pretensję?
Nie popełnia błędów tylko ten, kto nic nie robi.
Stoi pan na podeście w salce na Rozbrat, słupek z poparciem dla SLD zatrzymuje się nisko. Co pan myślał?
To była trudna chwila.
Strach?
Nie. Coś innego. Co zrobić, żeby ostatni raz była taka sytuacja.
Jak wyglądał wieczór wyborczy?
Nie wiedzieliśmy dokładnie, które sondaże są wiarygodne. Jeden mówił, że mamy 8 procent, drugi, że 12.
O której pan wiedział, że to jednak 8 proc.?
Po ogłoszeniu przez PKW wyników z większości okręgów wyborczych.
Czyli na następny dzień po wyborach? W telewizji o godz. 21 były słupki, które pokazywały, kto ile dostał.
Tak, ale to były sondaże. Każdy człowiek czeka na oficjalne wyniki.
I co, wierzył pan, że wzrośnie panu w nocy o 4 procent?
Każdy czeka na wynik i ma nadzieję, że będzie jak najlepszy.
Kto pierwszy zadzwonił?
Bardzo dużo osób.
Kwaśniewski?
Nie.
Miller?
Dużo osób dzwoni do dziś. Pyta, rozmawia życzliwie.
Życzliwie? Bez żartów, pewno usłyszał pan trochę, oględnie mówiąc, gorzkich słów.
Ja się nie obrażam, wierzę, że te gorzkie słowa płyną z serca i troski o SLD.
Dlaczego w Szczecinie dostał pan taki łomot od Bartosza Arłukowicza?
Mój wynik w Szczecinie był na tle partii i innych liderów dobry. Bardzo gorzka to satysfakcja.
Dostał pan 24 tysiące głosów, a Arłukowicz 102 tysiące. Niezły wynik?
Nic dziwnego. On startował z partii, która wygrała wybory. To oczywiste, że tak jest. Ja angażowałem się w kampanię ogólnopolską. Zrobiłem 28 tysięcy kilometrów po kraju. Taka jest rola lidera.
Trzeba było startować z Warszawy.
W Szczecinie się urodziłem, skończyłem studia, działałem społecznie, pracowałem. Kocham to miasto, jestem do niego przywiązany. Niby dlaczego miałem startować z Warszawy?
Żeby nie dostać od Arłukowicza.
Nie myślę w takich kategoriach. W polityce trzeba być po coś. Tu nie chodzi o to, czy ktoś kogoś przegoni.
W demokracji chodzi o to, żeby ktoś kogoś przegonił.
Z liderami największych partii zderzyłem się w kampanii prezydenckiej, która była sukcesem.
Kto może być nowym szefem partii?
Będę pomagał każdemu. Kampania będzie trwała od dołu, od koła do kongresu. To szansa dla Sojuszu.
W wyborach na szefa klubu głosował pan na Millera czy Kalisza?
Postawiłem krzyżyk przy jednym nazwisku.
Co pan powie! To przekażemy Kaliszowi, że pan go poparł.
(śmiech)
Pana życie trochę wyhamuje. Skorzysta pan z trochę złośliwej rady Kwaśniewskiego, żeby przeczytać kilka książek i nauczyć się języka?
Cieszę się, że ludzie mi podpowiadają. A jeśli będę miał trochę wolnego czasu, to poświęcę go córkom.
Ale chyba jest coś w tym, że przychodzi moment, by popracować nad sobą. Pamięta pan Waldemara Pawlaka wypchniętego na aut? Był na dnie, osypany mułem, a dziś rozdaje karty.
Człowiek uczy się przez całe życie, na każdej funkcji. To normalne.
Ma pan już wytypowane jakieś książki?
Czytam książki niezależnie od tego, czy jestem szefem partii, czy nie. Lata się przecież samolotami, tam telefony nie działają, więc można swobodnie poczytać.
I co pan czyta?
Ostatnio czytałem bardzo ciekawą książkę francuskiego autora dotyczącą kryzysu pt. „Czy Zachód zbankrutuje?" (może chodzić o książkę Jacques'a Attali „Zachód. 10 lat przed totalnym bankructwem?" – przyp. red.)
I co, zbankrutuje?
Książka opowiada trochę o historii, o tym, jak roluje się dług, jak żyjemy na kredyt, spłacając go kolejnym kredytem. Jest dosyć wizjonerska. To takie wołanie: „Uwaga!".
Jak pan sobie pomyśli, że Sojusz za cztery lata czy osiem lat obejmie władzę, to jaką rolę dla siebie widzi pan w rządzie? Minister od czego?
Jedną z wielu spraw, o które przez ostatnie lata walczyłem, i to z sukcesem, są innowacje i nowoczesne technologie. Kilka lat chodziłem, by powstała taka komisja sejmowa. Działała krótko, ale ma swój dorobek.
Będzie ministerstwo ds. innowacji i nowych technologii?
Każdy kraj, który odniósł w tej dziedzinie sukces, stawiał na silne przywództwo polityczne w tej sprawie. Innowacyjność to złożona kwestia: edukacja, budowanie postaw obywatelskich, wsparcie przedsiębiorczości, budowanie dla niej klimatu, wykorzystanie środków z UE. W wielu krajach podlega to bezpośrednio pod premiera.
Teraz jasne! Celuje pan w fotel premiera.
Są różne modele.
Czyli kiedy pan będzie premierem?
Panowie! Pokora i nauka.
Chce pan?
Wszystko przed nami.