Dziennik północny Mariusza Wilka

Publikacja: 29.10.2011 01:01

Dacan Iwołgiński – świątynia i klasztor buddyjski w Buriacji

Dacan Iwołgiński – świątynia i klasztor buddyjski w Buriacji

Foto: AFP

Red

Mariusz Wilk  „Dziennik Północny"

12 lipca

Paul Cezanne powiedział, że widzisz i wiesz, dopiero jak trzymasz paletę w ręku. Podobnie z moim łazęgowaniem po świecie, naprawdę włóczę się dopiero wtedy, kiedy zasiadam do pisania drogi. Wtenczas bowiem przesiewam w pamięci jak w rzeszocie gmatwę wrażeń i obrazów, wybierając epizody, które zawierają w sobie coś więcej, niźli one same. Muszę też znaleźć odpowiedni rytm dla każdej drogi, aby język podpowiedział, co się nadaje, a co nie. Nawet krajobraz dopiero w języku nabiera kolorów, najpierw nazwę barwy próbuję na słuch, czy pasuje do melodii pejzażu, a tylko potem wstawiam ją do frazy... Rzadko kiedy zasiadam do pisania od razu po powrocie do domu, wolę nabrać dystansu. Niekiedy podróż dawno odbyta długo czeka na jakiś impuls, aby ją opisać.

Ot, przyjechała do nas Aga, z którą dwa lata temu jeździłem po dacanach buriackich, a jednocześnie wydawnictwo Czarne zamówiło u mnie blurba o książce Colina Thubrona, który opisał swoją wizytę w jednym z nich. Ów zbieg okoliczności wywołał w mej pamięci żywe kolory buddyjskich tanek na tle burożółtej gamy stepu i pyłu, a łomot bębnów lamajskich poczułem w opuszkach palców na klawiaturze laptopa, jak gdybym przebierał buriacki różaniec. Wasilij Rozanow był praw, kiedy mówił, że tajemnica pisarza tkwi w koniuszkach jego palców.

Pierwsze, co mi się nasuwa pod palce, to stara mantra „Om mani padme hum", którą najpierw ujrzałem wyłożoną z kamieni na zboczu góry, kiedyśmy skręcali z trasy na Kiachtę do dacanu Iwołgińskiego, a potem usłyszałem w mamrocie lamów podczas wspólnej modlitwy. Tłumaczę ją po swojemu na polski: „Um w  kwiecie lotosu", co oznacza spokój uma u człowieka siedzącego w padmasanie.

Dzień wcześniej miałem wykład na uniwersytecie w Ułan Ude. Mówiłem o „ruskich oknach" w swej polszczyźnie i dałem „um" jako przykład jednego z takich okien, wyjaśniając, że nie jest to wcale rusycyzm, ale stare polskie słowo, które z biegiem czasów obumarło i zostało zastąpione przez „umysł". Wywód zakończyłem żartobliwym ukłonem w kierunku audytorium, że „um" ma korzenie w ich pradawnej mantrze „Um maani badmi khum", wymawiając ją po mongolsku. Po wykładzie podszedł do mnie sędziwy Buriat, profesor lingwistyki, i zwrócił uwagę, że wyraz „umysł" ma odpowiednik w ruskim „umysle" (zamiar, coś zamyślonego z premedytacją), co chyba niezbyt pochlebnie świadczy o polskim umyśle. Ma pan rację, powiedziałem, polski umysł wzorem Zachodu zajął się celem, a nie drogą.

Jadąc nazajutrz przez step buriacki, rozmyślałem o drodze, pustce i umie. Za oknami naszego minibusa rozciągał się suchy, kolczasty pejzaż pokryty strzępami folii, furkoczącej na wietrze jak chorągiewki modlitewne ku czci „ery tworzyw sztucznych". Gdzieniegdzie na wzgórzach pasły się chude krowy o pustych wymionach. Nie dziw, że w tutejszych dacanach pisano traktaty o Pustce, tu sam wygląd landszaftu opustosza ci głowę, czyniąc ją lekkuchną jak woreczek z polietylenu.

Do Iwołgińskiego dacanu jechałem na spotkanie z Chambo lamą Dashi-Dorzho Itigilovem. Spotkanie to załatwił mi polski konsulat w Irkucku, bo zwykle dopuszczają pielgrzymów przed oblicze Chambo lamy Itigilova jeno osiem razy w roku w czasie wielkich buddyjskich świąt. Poza wyznaczonymi dniami zgodę na wizytę u lamy Itigilova dostają nieliczni, na przykład aktor hollywoodzki Richard Gere czy gwiazda rosyjskiego rocka Borys Griebienszczikow. Sęk w tym, że lama Itigilov nie żyje, aczkolwiek właściwsze byłoby stwierdzenie, że go w 1927 roku pochowano (według jego instrukcji), a parę lat temu zgodnie z własną zapowiedzią powrócił do świata żywych.

Żaden opis wnętrza Pałacu Chambo lamy Itigilova i jego samego, siedzącego w lotosie nie odda spokoju uma, który tam osiągnąłem

Było tak. 15 czerwca 1927 roku Pandido XII Chambo lama Itigilov, były zwierzchnik rosyjskich buddystów, zebrał lamów i zwrócił się do nich, by odmówili za niego modlitwę pożegnalną. Lamowie nie śmieli, no bo jak, jeśli on żyje? Lama Itigilov sam zaczął ją odmawiać, siedząc w pozycji lotosu. Lamowie podjęli modlitwę, a zanim zakończyli, lama Itigilov odszedł, to znaczy umarł, siedząc w lotosie. Lamowie włożyli go w tej pozycji do bumhana (sarkofag cedrowy), zasypali solą i zakopali dwa i pół metra pod ziemią. Lama Itigilov przesiedział pod ziemią 75 lat – cały stalinizm i odwilż Chruszczowa i lata zastoju Breżniewa i pieriestrojkę Gorbaczowa i smutę Jelcyna – a w 2002 roku został uroczyście odkopany w bacznej obecności ekspertów medycyny sądowej z Moskwy i okazało się, że nie tylko sól jego ciała nie rozjadła, chociaż powinna w tych warunkach, ale ciągle siedział w lotosie, jak gdyby nigdy nic.

Eksperci byli przekonani, że w ciągu trzech – czterech godzin od wyjęcia z bumhana ciało się rozpadnie, nic z tego. Nie znaleziono też śladów balsamowania. Ba, spektralna analiza skóry, paznokci i włosów dokazała, że nie różnią się od tkanek żywego człowieka, a przeprowadzający ją doktor nauk medycznych Wiktor Nikołajewicz Zwijagin wyznał oszołomiony, że z takim ciałem nauka dotąd się nie spotkała. Od 2003 roku Chambo lama Itigilov siedzi pod szklanym kloszem w jednym z chramów Iwołgińskiego dacanu. Klosz od czasu do czasu potnieje od środka.

Tyle mniej więcej pamiętałem o lamie Itigilovie, jadąc na spotkanie. Dawniej sporo o nim czytałem, począwszy  od zbioru materiałów z międzynarodowej konferencji poświęconej temu fenomenowi, a skończywszy na reportażach „Komsomołki", ale wolałem opróżnić pamięć ze zbędnych detali, aby spotkać lamę Itigilova z pustą głową. Było nie było, Chambo lama Itigilov swoim powrotem wywracał rozum na nice.

14 lipca

Odniosłem wrażenie, że cały ten kraj można czytać jak świętą księgę.

Colin Thubron Thubron podróżował po Syberii w 1999 roku, a więc Chambo lamy Itigilova jeszcze w Iwołginskim dacanie nie było, kiedy Anglik tam przyjechał. Swoją wizytę opisał w książce „Po Syberii", która wyszła właśnie po polsku. Konfrontuję jego opis z własnymi wrażeniami i niby wszystko się zgadza, także samo za połacią podmokłych łąk, po drugiej stronie wątłej palisady w jaskrawej żółcieni lewitowały potrójne dachy oraz skośne okapy mongolskiej świątyni, podobnie dachy sanktuariów wystrzelały w niebo dziecięcym rozigraniem barw, kiedyśmy weszli na teren dacanu, a rzeźbione lwy trącały łapą gipsowe kule lub czaiły się nadąsane w trawie jak pluszowe maskotki, co sprawiało, że cały klasztor przypominał plac zabaw z główną świątynią na torcie z kaskady kanarkowożółtych dachów po środku, więc niby żeśmy oglądali to samo, ale nie tak samo. Tam, gdzie Thubron widział dziecięcy lunapark oczyma dorosłego wojażera, ja czułem, że powracam do dzieciństwa. Wystarczyło zakręcić modlitewnym młynkiem, aby zapomnieć o dorosłym świecie wojażerów.

Młynki kręciło się w prawo i na prawo też, czyli zgodnie z kierunkiem ruchu słońca, należało obejść cały dacan, a dopiero potem można zwiedzać świątynie. Konie na chorągiewkach furkotały, jakby się zerwały do biegu, chcąc dołączyć do gonitwy, której na oklep oddawali się mali Buriaci na wygonie za ogrodzeniem dacanu, pod Świętym Drzewem Badhi pasły się reny, zaś w głównej świątyni Sogszin-dugan przyuważyłem wygodne pufy lamów do medytacji (o ileż przyjemniejsze niźli twarde klęczniki w kościołach) i zapamiętałem piękną tankę Koło Życia z sześcioma światami.

Zwłaszcza sektor z ludzikami o ogromnych brzuchach i cienkich szyjach zrobił na mnie wrażenie.

Lama powiedział, że to ci, co odradzają się po śmierci w krainie głodnych duchów, bo ciągle czegoś pragną w tym życiu, mając zbyt wąskie gardła, by swoje kołduny zapełnić. Na przykład alkoholicy.

– A to monstrum – zapytałem – które dzierży Koło Życia w zębach, to kto?

Lama zmierzył mnie wzrokiem, jakby dopiero co zobaczył, po czym rzekł:

– To twoje ego.

Wszystko to jednak były zaledwie preludia do spotkania z Chambo lamą Itigilovem, którego w dni audiencji przenoszą do Sogszin-dugana i tam pielgrzymi mogą się przed nim pokłonić, a nawet go dotknąć, wyczekując na tę chwilę w wielotysięcznej kolejce, natomiast ja miałem prawo odwiedzić go w jego pałacu i pobyć z nim sam na sam, nie licząc cichej asysty Bimba lamy za plecami. Bimba lama to osobisty ochroniarz Chambo lamy, a zarazem opiekun, to znaczy myje go, przeodziewa i twierdzi, że ciało Chambo lamy powoli wraca do życia... Przed wejściem do pałacu zapytał, co mnie tu sprowadza, a kiedy palnąłem, że chcę się spotkać z Pustką, mruknął do lamy Cyrena:

– Ostroumnie.

Sam nie wiem, raczej nie pamiętam, jak tam wszedłem. Po prostu raptem się znalazłem... Gdzie? No, właśnie, gdzie? To, że się znalazłem, nie ulegało wątpliwości, czułem to tak wyraźnie, jak teraz, kiedy to piszę, ale gdzie? Do dzisiaj nie mam pojęcia. Jeśliby przyjąć, że um jest lustrem (aczkolwiek lustro nigdy nie bywa puste...), to mógłbym napisać, że po raz pierwszy w życiu znalazłem się po drugiej stronie lustra.

I tyle. Żaden opis wnętrza pałacu Chambo lamy Itigilova, jego tronu i jego samego siedzącego w lotosie nie odda spokoju uma, który tam osiągnąłem. Szkoda słów.

?

Gorzką puentę dopisało życie. Nieco później odwiedziłem w Gdańsku swojego kumpla Maćka Płażyńskiego. Siedzieliśmy u niego w domu w parę osób z dawnego „Świetlika" i popijając wino, wspominaliśmy dobre czasy. W jakimś momencie zgadało się o lamie Itigilovie. Okazało się, że Maciek także u niego był. Ela mówiła, że po powrocie z Buriacji chodził, jakby z innego świata wrócił. Umawialiśmy się, że Maciej przyjedzie do nas w Zaonieże wiosną na przeloty dzikich gęsi. Niestety, nie doleciał. Może spotkamy się gdzie indziej.

15 lipca

Aga wyjechała, blurba odesłałem do „Czarnego", ale warto jeszcze kawałek Buriacji zanotować, bo potem już może nie być okazji. A swoją drogą dziwię się Adze, że chciało jej się do tego Murmańska telepać... Po pierwsze – bo komary, po drugie – sam Murmańsk, i po trzecie – tu nie zdążyła się nabyć. Pytanie tylko, czy w jej wieku się wie, co znaczy – nabyć się do syta? Zresztą, nie chodzi o wiek, niektórzy bowiem jak głodne duchy uganiają się po świecie do zgrzybiałej staroty – nienasyceni. A ja sycę się światem, nie wychodząc za ogrodę, i wędruję, nie złażąc z siodła swojego fotela.

Po wizycie w Iwołginskim dacanie ruszyliśmy na południe, w stronę Kiachty. Już dawno chciałem odwiedzić Tamczynskij dacan, który dla buddystów Wschodniej Syberii był tym, czym Lhasa dla Tybetu. Piszę „był", gdyż w latach 30. XX wieku klasztor został zamknięty, a w głównej świątyni Cogczen-dugan urządzono kazarmę dla zeków budujących drogę żelazną do Mongolii. Potem jak w kalejdoskopie: wojsko, lazaret, szkoła z internatem i fabryka walonek, aż w 1991 roku zwrócono dacan lamom, lecz w takim stanie, że mogli tylko zapłakać. Wystarczy powiedzieć, że

z 18 duganów (lamajskie świątynie) jedynie dwa się ostały... Ażeby zobaczyć, jak wyglądało dawniej to centrum kultury lamajskiej w Zabajkale, należy obejrzeć film „Burza nad Azją". Wsiewołod Pudowkin wiele scen (w tym misterium Cam) kręcił w Tamczynskim dacanie w 1928 roku. Celuloid okazał się trwalszy niż kamień.

Tamczynskij dacan nazywają też Gusinoozierskim, bo leży na brzegu świętego jeziora Buriatów Hur-Nuur (Gęsie Jezioro), w miejscowości Gusinooziersk. Sądziłem, że Jimba lama będzie na nas czekał przed dacanem, toteż mocno się zdziwiłem, kiedy esemesem naznaczył spotkanie w... knajpie. Jimba lama się spóźniał, a kiedy wreszcie się pojawił w poplamionej żółto-bordowej szacie, podwiązanej zwykłym sznurkiem, i poprosił o piwo na pochmiel po wczorajszej popojce z jakimś angielskim korespondentem, w pierwszej chwili pomyślałem, że to zwykły buriacki bomż przebrany za lamę. Gdybym wtedy znał książkę Colina Thubrona, ani chybi wziąłbym Jimba lamę za jednego z jej barwnych bohaterów.

Jednakże ujął mnie zrazu. Jego płaska twarz o barwie żółtej oliwki przypominała szczerbatą lunę z piosenki Zemfiry, a gadał jak nakręcony zabawnym wolapikiem bogosłowia, błatnej fieni i mata. Po jakimś czasie dotarło do mnie, że mam do czynienia z lamajską odmianą jurodiwego, a zarazem uduchowionym poetą. Po piwie objaśnił, że Jimba po buriacku oznacza „szczodrobliwy", a Gusionoozerska są dwa... My znajdujemy się w byłym mieście górniczym, którego kopalnie w połowie lat 90. splajtowały i dlatego przestało być miastem, Tamczynskij dacan zaś leży po drugiej stronie jeziora niedaleko stacji kolei żelaznej w posiołku Gusinooziersk. Przyjdzie dymać przez step.

Ech, bury buriacki step. Suchy i kolący. Nigdzie indziej tak daleko nie patrzyłem. Jak gdyby widnokrąg tutaj innym cyrklem zatoczono, by więcej przestworu objął (może jedynie Bajkał się równa), nie dziwota, że chłopaki Czyngis-chana wypuszczali się stąd do Europy, dla nich to jakby splunąć za miedzę. Patrząc na obłe pagóry bez kresu, porośnięte ostrą i zapyloną szczeciną, monotonne i nieludzkie, pomyślałem, że jeśliby dłużej tu pożyć, to granice między ja i nie-ja w tym ogromie same się zniweczą. Za to Jimba lama czuł się jak w komunalnym mieszkaniu, każdy pagór swoim imieniem nazywał i był z nimi za pan brat, a przy niektórych prosił, żeby się zatrzymać, coś mamrotał pod nosem i rzucał przez okno drobne monety duchom na ofiarę. Raptem coś wrzasnął po buriacku, kierowca (także Buriat) zatrzymał auto, a Jimba lama wyskoczył i drąc się „Mar, smatri, smatri...", jął bić pokłony do cienia na drodze. Zanim się spostrzegłem, że to cień ptaka, i uniosłem głowę, dzika gęś sczezła w słonecznym blasku, głośno łopocząc skrzydłami. Przede mną jak w świetlistej misie tęczowało Gęsie Jezioro, szamański chram Buriatów z ołtarzem sinych wzgórz naprzeciw.

– Wiele lat temu był tu wielki wybuch na bazie wojskowej – wyszeptał Jimba lama, powoli się uspokajając.

– Chuj wie, co wybuchło, lecz od tamtego czasu gęsi przestały przylatywać nad nasz święty Hur Nuur. A dzisiaj pierwszy raz je tutaj widzę, one z tobą przyleciały, Mar.

Staliśmy na południowym skraju jeziora. Po drugiej stronie zatoki u podnóża góry Cogto Hongor drżał w słońcu niby miraż Tamczinskij dacan, a dachy jego ocalałych duganów wyciągały się rogami ku niebu. Poczułem się nieswojo, Jimba lama patrzył na mnie z szacunkiem (niemal z czcią), jak na wielkiego lamę z Północy, a wszystko dokoła przypominało bardziej sen niż jawę – oniryczny Hur Nuur, gęsi kuper i... ja.

W dacanie wrażenie nierealności jeszcze się wzmocniło, bo niby wszędzie widać było ślady remontu, a więc całkiem realnej działalności człowieka i ni żywego ducha, nawet Jimba lama znikł. Sami zatem błądziliśmy pośród widm byłej stolicy syberyjskiego buddyzmu (obecnie przeniesionej do Iwołginskiego dacanu) i powidoków współczesnych lamów pod postacią bordowych cieniów w prześwitach między budynkami, co rusz natykając się na jakieś szczątki dawnej świetności, to na stary modlitewny baraban, to na „złoty konowiąz".

W rzeczywistości magiczny konowiąz nie jest ze złota, lecz z szarego tufu. To nagrobna stela, pokryta rytami reniferów parę wieków przed narodzeniem Buddy Śakjamuniego, przywieziona  prawdopodobnie z Mongolii dla misteriów Cam. W dzień święta lamowie przywiązywali do steli kobyłę o złotawej maści, której wcześniej nie karmili, aby rżeniem przywołała burchany (duchy umarłych szamanów) na misteria. Burchany zjeżdżały się z całej okolicy i przywiązywały swoje konie do steli, stąd nazwa „złoty konowiąz". W obrzędach Cam wyraźnie widać szamańskie rysy lamaizmu i one to w latach 30. stały się pretekstem do represji, bo lamowie sprzeciwiali się zaorywaniu przez kołchozy okolicznych wzgórz, wszak to siedziby burchanów.

W drodze powrotnej Jimba lama opowiadał nam o wizycie Dalajlamy w Tamczynskim dacanie z okazji 250-lecia klasztoru w 1991 roku i o związkach Buriatów z Mongołami i z Tybetem, zastanawiał się, dlaczego tak wiele pisze się o prześladowaniach duchowieństwa prawosławnego w czasach stalinowskich i zgoła nic o represjach wobec syberyjskich buddystów, i dodał, że jeśli  chciałbym o tym wszystkim pisać książkę, to mógłby mi ułatwić wędrówkę od dacanu do dacanu aż do samej Lhasy bez kontroli granicznych. Po drodze pokazał nam grób dekabrysty Nikołaja Bestużewa nad Selengą, wyjaśniając, że Nikołaj Aleksandrowicz podczas swojego syberyjskiego zesłania przyjaźnił się z Pandito Chambo lamą Jambał-Dorzho Gombojewem i napisał książkę o Gęsim Jeziorze. A na pożegnanie nalał mi samogonu z kobylego mleka w swojej celi i powiedział:

– Ty także mógłbyś u nas zamieszkać, Mar, skoro już dzikie gęsi przyleciały.

Zrobiło mi się głupio, bo dotarło do mnie, że od rana miał własny alkohol, a ja prośbę o piwo na pochmiel przyjąłem jako bomżowską przymówkę... Od tamtej pory mejlujemy z Andriejem Sajbanowem, czyli Jimba lamą. Często też sięgam do jego wierszy, które mi wtedy podarował z dedykacją na pamiątkę: „Każdy włóczęga powinen mieć ognisko domowe i konowiąz, dokąd mógłby powracać, a Gwiazda Polarna niechaj mu ukazuje drogę do ubogiej chałupy, gdzie odnajdzie radość i pokój Ducha. Jimba lama".

Mariusz Wilk  „Dziennik Północny"

12 lipca

Paul Cezanne powiedział, że widzisz i wiesz, dopiero jak trzymasz paletę w ręku. Podobnie z moim łazęgowaniem po świecie, naprawdę włóczę się dopiero wtedy, kiedy zasiadam do pisania drogi. Wtenczas bowiem przesiewam w pamięci jak w rzeszocie gmatwę wrażeń i obrazów, wybierając epizody, które zawierają w sobie coś więcej, niźli one same. Muszę też znaleźć odpowiedni rytm dla każdej drogi, aby język podpowiedział, co się nadaje, a co nie. Nawet krajobraz dopiero w języku nabiera kolorów, najpierw nazwę barwy próbuję na słuch, czy pasuje do melodii pejzażu, a tylko potem wstawiam ją do frazy... Rzadko kiedy zasiadam do pisania od razu po powrocie do domu, wolę nabrać dystansu. Niekiedy podróż dawno odbyta długo czeka na jakiś impuls, aby ją opisać.

Ot, przyjechała do nas Aga, z którą dwa lata temu jeździłem po dacanach buriackich, a jednocześnie wydawnictwo Czarne zamówiło u mnie blurba o książce Colina Thubrona, który opisał swoją wizytę w jednym z nich. Ów zbieg okoliczności wywołał w mej pamięci żywe kolory buddyjskich tanek na tle burożółtej gamy stepu i pyłu, a łomot bębnów lamajskich poczułem w opuszkach palców na klawiaturze laptopa, jak gdybym przebierał buriacki różaniec. Wasilij Rozanow był praw, kiedy mówił, że tajemnica pisarza tkwi w koniuszkach jego palców.

Pierwsze, co mi się nasuwa pod palce, to stara mantra „Om mani padme hum", którą najpierw ujrzałem wyłożoną z kamieni na zboczu góry, kiedyśmy skręcali z trasy na Kiachtę do dacanu Iwołgińskiego, a potem usłyszałem w mamrocie lamów podczas wspólnej modlitwy. Tłumaczę ją po swojemu na polski: „Um w  kwiecie lotosu", co oznacza spokój uma u człowieka siedzącego w padmasanie.

Dzień wcześniej miałem wykład na uniwersytecie w Ułan Ude. Mówiłem o „ruskich oknach" w swej polszczyźnie i dałem „um" jako przykład jednego z takich okien, wyjaśniając, że nie jest to wcale rusycyzm, ale stare polskie słowo, które z biegiem czasów obumarło i zostało zastąpione przez „umysł". Wywód zakończyłem żartobliwym ukłonem w kierunku audytorium, że „um" ma korzenie w ich pradawnej mantrze „Um maani badmi khum", wymawiając ją po mongolsku. Po wykładzie podszedł do mnie sędziwy Buriat, profesor lingwistyki, i zwrócił uwagę, że wyraz „umysł" ma odpowiednik w ruskim „umysle" (zamiar, coś zamyślonego z premedytacją), co chyba niezbyt pochlebnie świadczy o polskim umyśle. Ma pan rację, powiedziałem, polski umysł wzorem Zachodu zajął się celem, a nie drogą.

Jadąc nazajutrz przez step buriacki, rozmyślałem o drodze, pustce i umie. Za oknami naszego minibusa rozciągał się suchy, kolczasty pejzaż pokryty strzępami folii, furkoczącej na wietrze jak chorągiewki modlitewne ku czci „ery tworzyw sztucznych". Gdzieniegdzie na wzgórzach pasły się chude krowy o pustych wymionach. Nie dziw, że w tutejszych dacanach pisano traktaty o Pustce, tu sam wygląd landszaftu opustosza ci głowę, czyniąc ją lekkuchną jak woreczek z polietylenu.

Do Iwołgińskiego dacanu jechałem na spotkanie z Chambo lamą Dashi-Dorzho Itigilovem. Spotkanie to załatwił mi polski konsulat w Irkucku, bo zwykle dopuszczają pielgrzymów przed oblicze Chambo lamy Itigilova jeno osiem razy w roku w czasie wielkich buddyjskich świąt. Poza wyznaczonymi dniami zgodę na wizytę u lamy Itigilova dostają nieliczni, na przykład aktor hollywoodzki Richard Gere czy gwiazda rosyjskiego rocka Borys Griebienszczikow. Sęk w tym, że lama Itigilov nie żyje, aczkolwiek właściwsze byłoby stwierdzenie, że go w 1927 roku pochowano (według jego instrukcji), a parę lat temu zgodnie z własną zapowiedzią powrócił do świata żywych.

Plus Minus
Tomasz P. Terlikowski: Adwentowe zwolnienie tempa
https://track.adform.net/adfserve/?bn=77855207;1x1inv=1;srctype=3;gdpr=${gdpr};gdpr_consent=${gdpr_consent_50};ord=[timestamp]
Plus Minus
„Ilustrownik. Przewodnik po sztuce malarskiej": Złoto na palecie, czerń na płótnie
Plus Minus
„Indiana Jones and the Great Circle”: Indiana Jones wiecznie młody
Plus Minus
„Lekcja gry na pianinie”: Duchy zmarłych przodków
Materiał Promocyjny
Bank Pekao wchodzi w świat gamingu ze swoją planszą w Fortnite
Plus Minus
„Odwilż”: Handel ludźmi nad Odrą