Mariusz Wilk „Dziennik Północny"
12 lipca
Paul Cezanne powiedział, że widzisz i wiesz, dopiero jak trzymasz paletę w ręku. Podobnie z moim łazęgowaniem po świecie, naprawdę włóczę się dopiero wtedy, kiedy zasiadam do pisania drogi. Wtenczas bowiem przesiewam w pamięci jak w rzeszocie gmatwę wrażeń i obrazów, wybierając epizody, które zawierają w sobie coś więcej, niźli one same. Muszę też znaleźć odpowiedni rytm dla każdej drogi, aby język podpowiedział, co się nadaje, a co nie. Nawet krajobraz dopiero w języku nabiera kolorów, najpierw nazwę barwy próbuję na słuch, czy pasuje do melodii pejzażu, a tylko potem wstawiam ją do frazy... Rzadko kiedy zasiadam do pisania od razu po powrocie do domu, wolę nabrać dystansu. Niekiedy podróż dawno odbyta długo czeka na jakiś impuls, aby ją opisać.
Ot, przyjechała do nas Aga, z którą dwa lata temu jeździłem po dacanach buriackich, a jednocześnie wydawnictwo Czarne zamówiło u mnie blurba o książce Colina Thubrona, który opisał swoją wizytę w jednym z nich. Ów zbieg okoliczności wywołał w mej pamięci żywe kolory buddyjskich tanek na tle burożółtej gamy stepu i pyłu, a łomot bębnów lamajskich poczułem w opuszkach palców na klawiaturze laptopa, jak gdybym przebierał buriacki różaniec. Wasilij Rozanow był praw, kiedy mówił, że tajemnica pisarza tkwi w koniuszkach jego palców.
Pierwsze, co mi się nasuwa pod palce, to stara mantra „Om mani padme hum", którą najpierw ujrzałem wyłożoną z kamieni na zboczu góry, kiedyśmy skręcali z trasy na Kiachtę do dacanu Iwołgińskiego, a potem usłyszałem w mamrocie lamów podczas wspólnej modlitwy. Tłumaczę ją po swojemu na polski: „Um w kwiecie lotosu", co oznacza spokój uma u człowieka siedzącego w padmasanie.
Dzień wcześniej miałem wykład na uniwersytecie w Ułan Ude. Mówiłem o „ruskich oknach" w swej polszczyźnie i dałem „um" jako przykład jednego z takich okien, wyjaśniając, że nie jest to wcale rusycyzm, ale stare polskie słowo, które z biegiem czasów obumarło i zostało zastąpione przez „umysł". Wywód zakończyłem żartobliwym ukłonem w kierunku audytorium, że „um" ma korzenie w ich pradawnej mantrze „Um maani badmi khum", wymawiając ją po mongolsku. Po wykładzie podszedł do mnie sędziwy Buriat, profesor lingwistyki, i zwrócił uwagę, że wyraz „umysł" ma odpowiednik w ruskim „umysle" (zamiar, coś zamyślonego z premedytacją), co chyba niezbyt pochlebnie świadczy o polskim umyśle. Ma pan rację, powiedziałem, polski umysł wzorem Zachodu zajął się celem, a nie drogą.
Jadąc nazajutrz przez step buriacki, rozmyślałem o drodze, pustce i umie. Za oknami naszego minibusa rozciągał się suchy, kolczasty pejzaż pokryty strzępami folii, furkoczącej na wietrze jak chorągiewki modlitewne ku czci „ery tworzyw sztucznych". Gdzieniegdzie na wzgórzach pasły się chude krowy o pustych wymionach. Nie dziw, że w tutejszych dacanach pisano traktaty o Pustce, tu sam wygląd landszaftu opustosza ci głowę, czyniąc ją lekkuchną jak woreczek z polietylenu.
Do Iwołgińskiego dacanu jechałem na spotkanie z Chambo lamą Dashi-Dorzho Itigilovem. Spotkanie to załatwił mi polski konsulat w Irkucku, bo zwykle dopuszczają pielgrzymów przed oblicze Chambo lamy Itigilova jeno osiem razy w roku w czasie wielkich buddyjskich świąt. Poza wyznaczonymi dniami zgodę na wizytę u lamy Itigilova dostają nieliczni, na przykład aktor hollywoodzki Richard Gere czy gwiazda rosyjskiego rocka Borys Griebienszczikow. Sęk w tym, że lama Itigilov nie żyje, aczkolwiek właściwsze byłoby stwierdzenie, że go w 1927 roku pochowano (według jego instrukcji), a parę lat temu zgodnie z własną zapowiedzią powrócił do świata żywych.
Żaden opis wnętrza Pałacu Chambo lamy Itigilova i jego samego, siedzącego w lotosie nie odda spokoju uma, który tam osiągnąłem
Było tak. 15 czerwca 1927 roku Pandido XII Chambo lama Itigilov, były zwierzchnik rosyjskich buddystów, zebrał lamów i zwrócił się do nich, by odmówili za niego modlitwę pożegnalną. Lamowie nie śmieli, no bo jak, jeśli on żyje? Lama Itigilov sam zaczął ją odmawiać, siedząc w pozycji lotosu. Lamowie podjęli modlitwę, a zanim zakończyli, lama Itigilov odszedł, to znaczy umarł, siedząc w lotosie. Lamowie włożyli go w tej pozycji do bumhana (sarkofag cedrowy), zasypali solą i zakopali dwa i pół metra pod ziemią. Lama Itigilov przesiedział pod ziemią 75 lat – cały stalinizm i odwilż Chruszczowa i lata zastoju Breżniewa i pieriestrojkę Gorbaczowa i smutę Jelcyna – a w 2002 roku został uroczyście odkopany w bacznej obecności ekspertów medycyny sądowej z Moskwy i okazało się, że nie tylko sól jego ciała nie rozjadła, chociaż powinna w tych warunkach, ale ciągle siedział w lotosie, jak gdyby nigdy nic.
Eksperci byli przekonani, że w ciągu trzech – czterech godzin od wyjęcia z bumhana ciało się rozpadnie, nic z tego. Nie znaleziono też śladów balsamowania. Ba, spektralna analiza skóry, paznokci i włosów dokazała, że nie różnią się od tkanek żywego człowieka, a przeprowadzający ją doktor nauk medycznych Wiktor Nikołajewicz Zwijagin wyznał oszołomiony, że z takim ciałem nauka dotąd się nie spotkała. Od 2003 roku Chambo lama Itigilov siedzi pod szklanym kloszem w jednym z chramów Iwołgińskiego dacanu. Klosz od czasu do czasu potnieje od środka.
Tyle mniej więcej pamiętałem o lamie Itigilovie, jadąc na spotkanie. Dawniej sporo o nim czytałem, począwszy od zbioru materiałów z międzynarodowej konferencji poświęconej temu fenomenowi, a skończywszy na reportażach „Komsomołki", ale wolałem opróżnić pamięć ze zbędnych detali, aby spotkać lamę Itigilova z pustą głową. Było nie było, Chambo lama Itigilov swoim powrotem wywracał rozum na nice.