Najprościej opisać „Devil May Cry 5" jako wielką siekaninę. Przeciwnicy rzucają się na bohatera falami i atakują go z furią, ten walczy zaś w ekwilibrystyczny sposób. Mniej sprawni mogą mieć wrażenie, że na ekranie dominuje chaos i nie bardzo wiadomo kto, skąd i kogo atakuje. W rzeczywistości każde starcie jest starannie przemyślane i tak zaplanowane, by napięcie utrzymywało się do samego końca rozgrywki.
Fabuła gry nie jest przesadnie oryginalna i po raz kolejny opowiada o walce z demonami. Tym razem zagrożenie stanowi Urizen, który posadził drzewo żywiące się krwią mieszkańców metropolii. Drzewo to ma mu pomóc w objęciu władzy nad podziemnym światem. Ot, bezsens typowy dla gier wideo.
Pokonać Urizena zamierza Dante, słynny łowca demonów, który dysponuje dwoma pistoletami znanymi z poprzednich odsłon gry, potężnym dwuręcznym mieczem, a także motocyklem, którym rozjeżdża wrogów. Są jednak i inni bohaterowie. Nero walczy za pomocą zmodyfikowanej protezy ręki oraz ostrza napędzanego silnikiem spalinowym, z kolei tajemniczy V sięga po sprzymierzeńców z innych wymiarów. Fabuła płynnie przełącza się pomiędzy nimi, dzięki czemu zabawa się nie nudzi.
W „Devil May Cry 5", zgodnie z zasadami wypracowanymi przed kilkoma dekadami, bez przerwy coś się dzieje. I dobrze. Takie mamy czasy, że widz, gracz, czytelnik nie może się nudzić nawet przez chwilę.
—Michał Zacharzewski, Zdalaodpolityki.pl