Na Rostowskiego w Polsce posypały się za to gromy ze strony opozycji, ale za granicą jego wypowiedź została przyjęta z uwagą. – Napisałem o tym tekst. To było jak sygnał do pobudki – mówi mi znajomy korespondent czołowego hiszpańskiego dziennika „El Pais". Tezę Rostowskiego powtórzyła w październiku w Bundestagu Angela Merkel, mówiąc dobitnie: „Pokój nie jest dany raz na zawsze".
W dyskusji o przyszłości euro i całej Unii pojawia się pytanie, czy wspólna waluta w ogóle ma ekonomiczny sens. – Na pewno nie należało wrzucać do jednego worka aż tak wielu różnych państw – uważa Giles Merritt, szef brukselskiego think tanku Friends of Europe, wieloletni korespondent i publicysta „Financial Timesa" i „International Herald Tribune". Jeden z architektów euro Jacques Delors, były szef Komisji Europejskiej, wprost przyznaje w wywiadach prasowych: „Popełniliśmy błąd, ale politycy naciskali". Problem polega jednak na tym, że dla Delorsa i jemu podobnych euro jest jak komunizm dla jego oddanych ideologów: dobra idea, tylko potem pojawiły się wypaczenia. Bo euro wsparło się na nodze monetarnej – wspólny bank centralny i jednolite stopy procentowe. Zabrakło natomiast drugiej, już nawet wtedy oczywistej, nogi: polityki fiskalnej. Dziś politycy nerwowo próbują to nadrabiać, tworząc zręby unii fiskalnej. Nikt z europejskich polityków nie waży się jednak oficjalnie powiedzieć, że być może z ekonomicznego punktu widzenia euro było błędem. O tym otwarcie mówi się od lat po drugiej stronie Atlantyku.
– Europa to nie Stany Zjednoczone – przekonuje w komentarzu napisanym dla Project Syndicate Martin Feldstein, profesor ekonomii na Uniwersytecie Harvarda, były szef doradców gospodarczych prezydenta Ronalda Reagana. I wymienia trzy podstawowe cechy różniące te dwa obszary gospodarcze. Po pierwsze, w USA jest prawdziwy wspólny rynek siły roboczej. Jeśli jakiś stan popada w recesję, to ludzie z łatwością migrują do tych bogatszych i tam znajdują pracę. W Europie jest nominalnie swoboda przepływu siły roboczej, ale ona dotyczy tylko małej części dynamicznych, otwartych i gotowych na zmiany ludzi. Bez tej elastyczności rynku pracy pozbawianie państwa polityki monetarnej jako narzędzia walki z recesją jest – zdaniem Feldsteina – nieporozumieniem. Po drugie, Amerykanin większość podatków płaci do kasy federalnej, a nie stanowej. To działa jak automatyczny stabilizator w czasie kryzysu w danym stanie. Wpływy podatkowe do kasy federalnej spadają, ale transfery z niej do tego stanu rosną: bo więcej pieniędzy wydawane jest np. na zasiłki dla bezrobotnych czy pomoc socjalną. Taki system powoduje, że około 40 procent spadku stanowego produktu brutto jest rekompensowane przepływami z budżetu federalnego. W Europie polityka podatkowa i socjalna jest wyłączną domeną państw narodowych. Wreszcie trzecia różnica to dyscyplina budżetowa, teraz powoli dopiero w Europie budowana. Nawet przysłowiowy stan Kalifornia, którego bankructwem straszy się w mediach, ma obecnie deficyt budżetowy sięgający tylko 1 proc. wypracowywanego przez niego PKB i dług na poziomie zaledwie 4 proc. PKB. Żaden lekkomyślny stan nigdy nie doprowadzi więc dolara na skraj przepaści. Limity fiskalne dla stanów są logiczną konsekwencją konstytucyjnej zasady, że nie mogą one drukować pieniędzy na zasypanie swoich dziur budżetowych.
Argumenty przywoływane przez Feldsteina są częściowo kwestionowane przez tych ekonomistów, którzy wierzyli od początku w sens wspólnej waluty. Ale dla wszystkich jest oczywiste, że euro nie ma teraz szans bez daleko idącej integracji gospodarczej. Ambitny projekt wymaga oddania części suwerenności gospodarczej, prawdziwie wspólnego rynku, większej dyscypliny budżetowej, ale też większej solidarności. Bez tego wspólna waluta przestanie istnieć albo będzie obowiązywała w nielicznej grupie zbliżonych do siebie gospodarczo krajów.